Jubileuszowy mecz Franciszka Smudy

W Przeglądzie Sportowym czytamy, że niedzielna konfrontacja Lecha Poznań z Wisłą Kraków będzie 400 występem Franciszka Smudy jako trenera w polskiej ekstraklasie. Jubileusz szkoleniowca Kolejorza przypada właśnie na pojedynek z klubem, z którym zdobywał mistrzostwo Polski i pokazywał się na międzynarodowych arenach.

Niewiele brakowało, a Franciszek Smuda obchodziłby swoje święto poruszając się o kulach, a nawet niedzielny mecz mógłby oglądać przed telewizorem. Wszystko przez kontuzję kolana, która dotknęła szkoleniowca. W ubiegłym tygodniu miał on zabieg artroskopii kolana w klinice we Freiburgu, a w środę pierwszy raz poruszał się bez kuli. - A co, kontuzje dopadają nie tylko piłkarzy. I tak bym to zrobił, bo pewnie przy pierwszej lepszej okazji by się połamały. W końcu jak jest mecz z Wisłą, to ciężko usiedzieć na miejscu - śmieje się Smuda.

Poznański klub już uhonorował jubileusz trenera. Dwa tygodnie temu po meczu z Arką Gdynia "Franz" otrzymał z rąk dyrektora sportowego Marka Pogorzelczyka kwiaty i puchar w kształcie piłki. Uroczystość przyspieszono, bo niektóre media podały, że to właśnie na pojedynek z Arką przypada jubileusz menedżera. Statystycy wciąż spierają się, czy 400 mecz Smudy na ławce trenerskiej w ekstraklasie przypada właśnie na tą kolejkę, czy też nie. Wszystko przez feralne spotkanie w sezonie 1997/98 z Pogonią Szczecin. Za pierwszym razem przerwano mecz i wynik unieważniono. Trzeba jednak pamiętać, że 61-letni szkoleniowiec dwa razy zasiadł na ławce trenerskiej i trzeba uwzględnić to w statystykach. Inna sprawa, że w sezonie 1996/97 mecz z Sokołem Tychy został rozstrzygnięty walkowerem jeszcze zanim drużyny pojawiły się na boisku, a więc tego występu zaliczyć nie można. Były też sytuacje, gdy Smuda był trenerem, ale nie zjawiał się na meczu. Tak było w 1999 roku, kiedy dostał pracę w Legii Warszawa. Wówczas przyjechał do Krakowa, ale na stadionie przy ul. Reymonta się nie pojawił. - Nie chciałem zaogniać sytuacji. Niewiele wcześniej pracowałem przecież w Wiśle i byłoby to źle odebrane, gdybym nagle pojawił się z Legią - wspomina.

Pewne jest natomiast, że debiut Smudy w polskiej lidze miał miejsce w 1993 roku. Wtedy na powrót do Polski namówił go Edward Socha. - Zadzwonił do mnie wtedy i mówi, że jest do przejęcia zespół. Powiedział tylko, że walczy o utrzymanie i szans nie ma właściwie żadnych. Nie pasował mi wtedy powrót, bo syn do mnie przyjechał do Niemiec, chciałem mu pomóc. Ale pomyślałem: ja ci pokażę! I rzeczywiście udało się - wspomina trener, który objął wówczas Stal Mielec i w debiucie zremisował z Polonią Warszawa 1:1 - Zapamiętałem, że był tam taki trener, który koniecznie chciał mnie pouczać. A ja niby go słuchałem, a tak naprawdę jednym uchem słuchałem, a drugim wypuszczałem. Traktował mnie jak żółtodzioba, jakbym był jakimś Eskimosem.

Z tych 399 meczów w ekstraklasie Smuda bez namysłu wspomina najbardziej dwie konfrontacje Widzewa Łódź z warszawską Legią. Obydwa mecze wygrali łodzianie i otworzyli sobie tym samym drogę do tytułu mistrzowskiego. Szkoleniowiec najlepiej zapamiętał też derby Łodzi: - Na nich była zawsze niesamowita atmosfera. A już niesamowita, kiedy wygraliśmy 3:2 na własnym stadionie przy al. Unii. Ludzi było wtedy niesamowicie dużo, nieprzebrane tłumy.

Kto był najmniej i najbardziej wymagającym prezesem? - W ogóle takich nie wtrącających się prezesów miałem niewielu. tacy są jeszcze Jacek Rutkowski i Andrzej Kadziński w Lechu i był Andrzej Grajewski w Widzewie - twierdzi "Franz", który nie ukrywa, że największe oczekiwania stawiał przed nim Bogusław Cupiał.

Gdzie nie lubił grywać? Najbardziej w Olsztynie. Mimo, że miejscowy Stomil nigdy nie należał do najlepszych zespołów ligi, to często ogrywał drużyny Smudy. Dlaczego? - Korupcja - tyle powiem tylko w tym temacie.

Komentarze (0)