Legia wygrała mecz, ale przegrała coś więcej

Podopieczni Jana Urbana mają ogromne problemy z wygrywaniem meczów na obcych stadionach. Stąd obawy przed pojedynkiem nawet ze słabą Arką. Tym razem jednak Legia, mimo nienajlepszej gry, potrafiła pokonać swego rywala.

Piotr Zarzycki
Piotr Zarzycki

Jest 45. minuta sobotniego spotkania w Gdyni między Arką i Legią. Piłkę przy nodze ma Tomasz Kiełbowicz. Podaje ją wprost na głowę Takesure’a Chinyamy, który technicznym strzałem lobuje Norberta Witkowskiego i zdobywa zwycięską bramkę dla swojego zespołu. Zdezorientowani gospodarze reklamują spalonego, ale na niewiele się to zdaje. Bramka zostaje uznana, a warszawiacy pierwszy raz od listopadowego meczu z Lechią Gdańsk, wracają do stolicy z trzema ligowymi punktami.

Było to niezwykle cenne zwycięstwo, które pomoże legionistom nabrać pewności i wiary we własne umiejętności. Te trzy punkty, w obecnej sytuacji ligowej, będą bardzo cenne przy końcowym rozrachunku w walce o mistrzowską koronę. By to osiągnąć, trzeba poprawić właśnie grę w meczach wyjazdowych, gdzie Legia wygrała pięć z dwunastu spotkań. Być może, ta wygrana była też początkiem serii zwycięstw, na którą wszyscy w Warszawie liczą, tylko że...

Po co to wszystko? Po co kolejne ewentualne trofea, skoro gra podopiecznych Jana Urbana przestała sprawiać już komukolwiek radość? Jest 90. minuta meczu z Arką. Sędzia Paweł Gil gwiżdże po raz ostatni tego dnia. W sektorze zajmowanym przez kibiców z Warszawy radość i oczekiwanie na przybicie z piłkarzami tradycyjnych "piątek", przez co obie strony dziękują sobie za wspólne spędzenie dziewięćdziesięciu minut.

Tym razem jednak piłkarze stołecznego klubu nie podchodzą podziękować za doping, oraz przyjąć podziękowań za cenne zwycięstwo. Jest to reakcja na ostatnie zachowanie warszawskich fanów, którzy po słabym początku rundy, delikatnie mówiąc, "nie rozpieszczali" piłkarzy swego klubu.

Jak ogólnie wiadomo, konflikt przy Łazienkowskiej trwa od wielu miesięcy i nie zanosi się na to, aby prędko się skończył. Cały spór to bardzo złożony problem i niejednokrotnie był już opisywany. W skrócie - działaczom i kibicom Legii nie jest po drodze. Jednak wcześniej dotyczyło to tylko dwóch wspomnianych wcześniej grup ludzi związanych z stołecznym klubem.

Po słabych pierwszych wynikach i niewybrednych okrzykach z trybun. W obronę swoich piłkarzy wziął trener Urban. - Kto niby hańbi Legię? Ci młodzi chłopcy, którzy dziś grali? Do presji wyniku się przyzwyczaiłem, ale do takiego zachowania kibiców przyzwyczaić się nie potrafię - mówił po meczu ze Stalą Sanok.

W kolejnym nienajlepszym meczu - z Górnikiem Zabrze, sytuacja się powtórzyła. Kibice nawiązywali do słów trenera, a ten po spotkaniu bronił swego zdania. Było to pierwsze oziębienie stosunków na linii drużyna - kibice. O ile można było mniemać, że szkoleniowiec chciał zdjąć presję ze swoich piłkarzy, biorąc ją na siebie, o tyle w sobotę, piłkarze presję tę swym zachowaniem skupią głównie na sobie.

Niby rzecz niewielka, bo nie był to pierwszy i ostatni mecz, w którym taka sytuacja ma miejsce, ale jednak takie szczegóły wpływają na kibiców. Już pomijając czyje zachowanie jest właściwe, należy pamiętać, że kibice mają prawo do krytyki, ale do tej wyrażanej w cywilizowany sposób. Piłkarze z kolei mają prawo do nietolerowania chamskich zachowań i solidaryzowania się z trenerem, ale muszą pamiętać, że kibice, by wspierać ich w Gdyni, pokonali kilkaset kilometrów i to zwykłe podziękowanie za doping znaczy dla nich więcej, niż czas i pieniądze na to poświęcone.

Cała sprawa potoczyła się w złym kierunku i można założyć, że swój bieg będzie miała w kolejnych spotkaniach. Każdy słabszy mecz będzie kwitowany gwizdami, a odpowiedź na nie będzie udzielona w pomeczowych wypowiedziach. Nie doprowadzi to do niczego dobrego, a Legia sama siebie niszczy od środka. Pozostaje pytanie, po co to wszystko?

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×