Jacek Magiera znalazł się w niewdzięcznej roli, bo to, co zbudował, rozpadło się w drobiazgi na początku tego sezonu.
To smutna wiadomość dla tych wszystkich, którzy lubią potwierdzać własną wielkość i wielkość drużyny, której kibicują, przeglądając się - niczym w lustrze - w porażkach Legii. One ich cieszą, nakręcają, powodują dobry nastrój. No to dość już tej wakacyjnej promocji. Bezkarne kopanie Legii po tyłku właśnie się kończy.
Legia pokonała Piasta i widać, że drużyna Jacka Magiery idzie ku lepszemu. Pewnie, że zwycięstwo wisiało na włosku. Wybicie przez Michała Pazdana piłki z linii bramkowej było majstersztykiem, ale obrońca Legii był tam, gdzie być powinien, i to była kluczowa interwencja meczu. Doprowadzenie do remisu mogło zachwiać – i tak już wątłą w tym sezonie – pewność siebie drużyny z Łazienkowskiej. Tej wiary we własne możliwości najbardziej jej w ostatnich tygodniach brakowało.
Nie rozpływam się wcale w zachwytach nad całością meczu Legii z Piastem, bo byłoby to nieuczciwe. Mankamentów nadal sporo. Ale i tak widać, że Legia wraca na właściwe tory. Jeśli ktoś tego nie dostrzega, to tylko dlatego, że nie potrafi lub nie chce dostrzec. Oczywiście, te "właściwe tory" to jest poziom, jaki ta drużyna powinna prezentować latem 2017, czyli przyzwoity. Nie możemy do obecnej Legii przykładać jako miarki tego, jak grała późną jesienią 2016 roku. Wtedy - gdzieś od meczu z Realem Madryt u siebie, aż do końca rundy – mieliśmy możliwość widzieć najlepszą i najsilniejszą Legię w ostatnich latach. Może nawet w dwóch ostatnich dekadach! Ale dzisiaj to już jedynie pożółkła pocztówka z przeszłości. Nie ma sensu nią żyć i do niej się odnosić. Obecna Legia nie ma nie tylko Nikolicia, Prijovicia i Ofoe, ale nawet Radovicia. Przy tych czterech piłkarzach taki Guilherme wznosił się na wyżyny talentu, ciągnął zespół, stanowił o jego sile. Dziś od Brazylijczyka żąda się, by sam był liderem, wygrywał mecze, ale w dużo słabszym otoczeniu…
ZOBACZ WIDEO #dziejesiewsporcie: karne pompki piłkarzy Barcelony
Bo to trzeba mówić wprost: ta Legia od tej z jesieni 2016 roku jest słabsza. Co nie znaczy, że w lidze musi być słaba. Zespół przechodzi nie tylko remont, ale wręcz gruntowną przebudowę. Jacek Magiera znalazł się w niewdzięcznej roli, bo to, co zbudował, rozpadło się w drobiazgi na początku tego sezonu. Jak miał układać nowe klocki, skoro ich nie było? Za długo trwało przeciąganie liny z Vadisem, a nowi piłkarze trafiali do klubu zbyt późno i nieprzygotowani. Cały pierwszy obóz w Warce można określić jako casting dublerów, których sprawdza się tak długo, aż pojawią się w końcu aktorzy pierwszoplanowi.
Magiera komfortu przygotowań nie miał kompletnie. Kontuzjowany Radović, Hildeberto za gruby, Pasquato nieprzygotowany, Sadiku też potrzebował poznać kolegów z drużyny, choć on i tak wprowadził się najszybciej. Z formą poszli w dół Jędrzejczyk, Kopczyński, Dąbrowski, Hlousek a np. taki Jodłowiec to jest w ogóle historia na osobne opowiadanie. Zresztą oni wszyscy wyglądają na ludzi, którzy nie zdążyli odpocząć psychicznie po poprzednim sezonie. Długość letniej przerwy między rozgrywkami w Polsce to jest kpina. W tej sytuacji nie dziwi w ogóle, że Magiera szukał nowych rozwiązań: dał szansę Monecie, Michalakowi, stawiał konsekwentnie na Szymańskiego, budował – wbrew wątpliwościom ekspertów i kibiców - wiarę we własne siły Hämäläinena, Chukwu czy Czerwińskiego, dając im kolejne szanse. Pewnie dałby także Jarosławowi Niezgodzie, ale ten po powrocie z młodzieżowych mistrzostw Europy szybko złapał kontuzję i znów traci szansę pokazania czy dojrzał już do gry w Legii.
Jakby tych wszystkich kłopotów z kadrą Legii było mało, klub też przeszedł personalną rewolucję, choć na Łazienkowskiej unikają tego określenia. Nowy jest nie tylko prezes, ale także duża cześć zespołu, który z nim współpracuje. To też wymaga czasu, żeby się wszystko dotarło, poukładało. A drużyna czasu nie miała. Najważniejsze mecze gra w lipcu i sierpniu, więc jeśli trener nie ma wszystkich zawodników do dyspozycji w połowie czerwca, potem można liczyć tylko na sprzyjający los i łut szczęścia.
Jacek Magiera z Aco Vukovicem zrobili wiele, żeby element losowy ograniczyć do minimum. A jednak gdy się dostaję gonga na początek sezonu od beniaminka w Zabrzu, to traci się to, co u piłkarza najważniejsze. Wiarę we własne siły i niezmącone przekonanie, że jest się od rywala lepszym. U piłkarza głowa jest ważniejsza niż same nogi, od głowy wszystko się zaczyna. A w Legii na początku sezonu zaczęło się źle.
Nie przeceniam wygranej Legii z Piastem Gliwice, ostatnią drużyną w Ekstraklasie. Zespół Magiery jeszcze będzie kasłał, dusił się i krztusił. Może nawet będzie miał kłopoty z Sheriffem Tyraspol. Ale czas bezkarnego kopania Legii po tyłku właśnie się skończył. Mączyński już złapał to, o co w Legii chodzi, Jędrzejczyk właśnie się odgruzowuje (za chwile mecze kadry!), Nagy jest w formie, "Gui" ciągnie ofensywę, a Sadiku będzie miał na koniec sezonu ze dwadzieścia goli i asyst w Legii. Już to widać. Legia z każdym dniem będzie silniejsza. Czas pracuje dla niej.
Dariusz Tuzimek, Futbolfejs.pl