Viktor Orban - węgierski premier próbuje odbudować potęgę futbolu w swoim kraju

Zdjęcie okładkowe artykułu: PAP / Leszek Szymański / Na zdjęciu: Wiktor Orban
PAP / Leszek Szymański / Na zdjęciu: Wiktor Orban
zdjęcie autora artykułu

Ocena jego rządów zależy od punktu siedzenia, ale dla kibiców piłkarskich rządy Viktora Orbana to dobra wiadomość. W końcu przyszedł ktoś, kto rozumie, że piłka nożna to nie jest jakaś tam sobie gra, ale sprawa wagi państwowej.

W tym artykule dowiesz się o:

Nazwać go fanem piłki to nie powiedzieć nic. Viktor Orban jest fanatykiem. O tym, że żałuje, że nie spełnił swojego największego życiowego marzenia - nie został piłkarzem - wie każdy Węgier. Premier specjalnie się z tym nie kryje. Jego przeciwnicy również żałują.

"90 procent wolnego czasu poświęcałem piłce nożnej. Pozostałe dziesięć zostawało na dziewczyny. Na inne sprawy było już mało czasu" - opowiadał polskiemu dziennikarzowi Igorowi Janke, autorowi swojej biografii zatytułowanej, nieprzypadkowo, "Napastnik".

W zespole grał z numerem 2, nietypowo jak na piłkarza z ataku. Boisko to jedyne miejsce, pewnie poza domem, gdzie mówi się do niego po imieniu. Viktor Orban dla jednych jest wielkim wizjonerem europejskiej polityki, zwłaszcza w tych trudnych czasach, wzorem i może nawet kolegą rządzącego Polską Jarosława Kaczyńskiego. Dla innych niemal satrapą, który próbuje ukraść ludziom ich kraj i przywrócić komunizm w regionie.

Dla piłkarzy z Felcsut przez lata był przede wszystkim kolegą z zespołu, ich środkowym napastnikiem.

ZOBACZ WIDEO: Bramka El Sharaawy'ego - stadiony świata! Skrót meczu AS Roma - Bologna CF [ZDJĘCIA ELEVEN EXTRA]

I wielkim budowniczym. Właśnie w swojej rodzinnej wiosce, liczącej ok. 1600 mieszkańców, postawił stadion, za który podatnicy zapłacili równowartość 70 milionów złotych. Na 4 tysiące miejsc. Były wójt wsi, socjalista, śmiał się, że premier spełnia swoje marzenie z dzieciństwa. "Dzieciaki marzą o tym, żeby mieć Disneyland za oknem i codziennie do niego chodzić. Więc on sobie taki Disneyland postawił".

Obiekt stanął niemal dokładnie na przeciwko drzwi wejściowych domu, gdzie wychowywał się Orban. I gdzie przesiadywał w pokoju u dziadka. Jego apologeci uważają, że to właśnie dziadek zaszczepił mu wartości patriotyczne. Ale też śmieją się, że w jego pokoju po prostu był telewizor, gdzie chłopak mógł w spokoju oglądać mecze.

Jako 11-latek Orban zapisał się do lokalnego klubu. Gdy miał 14 lat, jego rodzina przeprowadziła się do Szekesfehervar, a on do tamtejszego pierwszoligowego klubu MAV Elore. Orban, oczywiście prawonożny, grał w tym czasie na skrzydle. Wiadomo - prawym. I był jeszcze zbyt młody, by marzyć o występie w węgierskiej ekstraklasie, ale jak opowiada jego nauczyciel z gimnazjum, Viktor Devenyi, "pukał do drzwi drużyny rezerw".

W nowych barwach zdobył nawet brązowy medal mistrzostw kraju do lat 18. Stamtąd trafił do słabego wojskowego Medosz-Erdért SE, znanego głównie z tego, że klub ten kiedyś trenował Jozsef Zakarias, członek "Złotej Jedenastki".

"Podczas służby w wojsku, aby obejrzeć jakiś mecz, chował się gdzieś w jednostce, albo po prostu uciekał na kilka godzin. Potem spotykały go za to surowe kary z karcerem włącznie. Jednak piłka była ważniejsza" - czytamy w książce Jankego.

Po zakończeniu służby wojskowej późniejszy premier trafił do klubu BEAC w stolicy kraju. Jako 25-latek zakończył karierę, czy jak mawiają słabi piłkarze, przygodę. Nigdy nie przekroczył poziomu II ligi. Zostawił sport dla polityki. W 1988 roku powstała partia Fidesz. Od tej pory grywał w reprezentacji partii, przeciwko aktorom i dziennikarzom.

Do prawdziwej gry, na punkty, wrócił po latach. W 1999 roku, a więc już jako 36-latek i znany polityk, do swojego Felcsut FC, wówczas czwartoligowego. Grał w pomocy, i jak mówią Węgrzy: "Nie był typem kreatywnego gracza, nie był zbyt szybki, ale biegał od pola karnego do pola karnego, był bardzo agresywny, waleczny".

Zdarzało się, że zmieniał termin posiedzenia rządu, żeby być na meczu.

Stadion, który w 2014 roku stanął w Felcsut, przez przeciwników nazywanym pogardliwie stolicą Orbanistanu, to obiekt dla "Akademii Ferenca Puskasa", na co dzień mający umowę z Videotonem Szekesfehervar. Klubem, w którym przy miejscu parkingowym numer 1 jest przyczepiona tabliczka z napisem "Viktor Orban". Sam premier stara się być na każdym meczu.

"Pytał mnie często o szczegóły meczów, co kto robi, gdzie gra, kto trenuje. To nie było łatwe. Ja byłem korespondentem na wielu mistrzostwach. Wiem naprawdę dużo o piłce i mam spore doświadczenie. Ale on wie więcej niż ja. Myśli, jak zmienić ustawienia zespołu, jaką taktykę, która drużyna powinna przyjąć" - zachwala w książce Jankego rzecznik rządu z lat 1998-2002 Gabor Borokai, wcześniej dziennikarz "Nemzeti Sport", węgierskiego odpowiednika "Przeglądu Sportowego".

Jak większość jego rodaków pasjonujących się futbolem, dorastał w cieniu wspomnienia o wielkiej węgierskiej drużynie, która w 1954 roku dotarła aż do finału mundialu. I przegrała, choć powinna była wygrać. "Złota Jedenastka" jest dumą Węgrów. Orban, jako polityk, uwierzył, że do złotych czasów można nawiązać. Chyba nieco naiwnie, bo futbol i Węgry są dziś jak szczęśliwe niegdyś małżeństwo po burzliwym rozwodzie.

Wprowadzony przez niego program renowacji stadionów do 2018 roku ma pochłonąć pomiędzy 140 a 160 miliardów forintów. Przynajmniej takie były początkowe plany. To daje pół miliarda euro. 33 stadiony. Robi wrażenie.

Stadiony to nie wszystko.

"Kiedy został premierem po raz drugi, w 2010 roku, jedną z jego pierwszych decyzji było wprowadzenie odpisów podatkowych, mających zachęcić biznes do finansowania sportu, budowy boisk, akademii futbolu, wspierania młodzieży" - czytamy w książce "Napastnik".

A więc w kraju zaczęły powstawać akademie piłkarskie. Orbanowa "Akademia Puskasa" jest tylko jedną z wielu. On sam nazywa ją najważniejszym projektem w życiu.

Jednak wbrew temu co mówił premier w 2014, nie jest najlepszą ani nawet jedną z najlepszych w kraju. Żeby było jasne, w kraju, gdzie poziom piłki przez lata był gorzej niż zły.

Wielu obserwatorów narzekało na poziom tych szkółek, ale na efekty trzeba będzie poczekać, bo od niedawna federacja rozpoczęła współpracę z belgijską firmą Double Pass, która pomogła rozwinąć się akademiom młodzieżowym w wielu krajach - Belgii, Niemczech, Anglii.

Gdy reprezentacja Węgier awansowała na EURO 2016, a więc pierwsze mistrzostwa kontynentu od 1972 roku oraz pierwszy turniej od 30 lat, Orban zapewniał, że to już pierwsze efekty wielkich zmian. Choć oczywiście było to mocno na wyrost, co potwierdziły ostatnie eliminacje do mundialu. Trudno mieć do drużyny pretensje, że przegrała rywalizację z Portugalią czy Szwajcarią, ale o wyjazdową porażkę z Andorą już mieć trzeba.

Oczywiście nie do Orbana. On swoje zrobił, przynajmniej wiele na to wskazuje. Po prostu odbudowa futbolu to nie jest kwestia kilku lat, ale całej dekady, albo i dłuższego okresu. Nowe przepisy, nakłonienie firm do finansowania projektu to krok naprzód.

Jeśli spojrzymy dziś na wyniki drużyny do lat 17, potrafi wygrać z Holandią czy z Francją, po wielu latach przerwy zameldowała się na mistrzostwach Europy. W ciągu kilku najbliższych lat zobaczymy czy Orban faktycznie odmienił węgierski futbol czy tylko zrealizował dziecięce marzenia za pieniądze podatników.

Źródło artykułu: