"Czy niespełnienie? Nie wiem, może powiedziałbym, że po prostu szkoda. Tak, to dobre słowo. Wiem, że mogłem dużo więcej, wyjechać na Zachód, pograć w dobrym klubie, zarobić. Mogłem mieć to wszystko i mam tego świadomość. W piłkę grać potrafiłem".
Wiesław Wraga bierze oddech i dodaje patrząc na półkę zaraz nad wejściem do elegancko i gustownie urządzonej kuchni: - Też nie ma co przesadzać. Coś tam w życiu wygrałem.
Jego wzrok pada na gablotę pełną trofeów. Obok książki. Sporo. Rozmawiamy o biografiach piłkarzy. Sam Wraga również byłby materiałem na świetną historię. Choć pewnie wolałby, żeby kończyła się jakimś spektakularnym sukcesem.
Gdy w 1982 roku zaledwie 19-letni Wiesław Wraga przychodził do łódzkiego Widzewa ze Stargardu Szczecińskiego, uchodził za jeden z największych talentów w polskiej piłce. Gdyby porównać go do dzisiejszych gwiazd, przypominał nieco Kamila Grosickiego albo Macieja Makuszewskiego. Kariera tego piekielnie szybkiego małego skrzydłowego, niezłego dryblera, przypominała nieco książkę przygodową, w której zachowana jest chronologia i wszystko zawsze się dobrze kończy.
ZOBACZ WIDEO: "Damy z siebie wszystko" #7. Marek Jóźwiak: Lechia ma potencjał na mistrzostwo Polski
- W szkole podstawowej w Stargardzie mieliśmy świetnego nauczyciela Wieśka Drewicza. Wygrywaliśmy dwa razy mistrzostwa szkół województwa z Pogonią Szczecin, gdzie byli najlepsi wyselekcjonowani chłopcy. Trafiłem do klubu. Zaczynałem jako 16-latek z wielkimi chłopami, a jak miałem 17 lat, to byłem podstawowym zawodnikiem w 3. lidze. A rok później w 2. I to nie byle jakim, bo byłem najlepszym strzelcem w drużynie. Mając lat 19 byłem już w Widzewie i strzelałem bramki - wylicza wychowanek Błękitnych.
W 1982 roku z Widzewa Łódź odszedł Zbigniew Boniek. Prezes klubu, Ludwik Sobolewski, postanowił przebudować ekipę. Złych chłopców mieli zastąpić ci nieco lepsi. Wraga był jednym z nich. Miał być nowym Bońkiem. Trudno porównywać skalę talentu, również pozycja była inna. Chodziło jednak o nowego ulubieńca. A Wiesiek doskonale się do tego nadawał. Członek reprezentacji młodzieżowej Mieczysława Broniszewskiego, która sięgała po 4. miejsce w Europie a potem, w Meksyku, 3. na świecie, szybko zdobył serca fanów.
- Od razu było widać, że Wiesiek "zaskoczy". Nawet mówiłem do Tadka Gapińskiego (asystenta trenera Władysława Żmudy - red.), że to będzie ulubieniec publiczności. Miał taki styl, że musiał się podobać - opowiadał Mirosław Westfal, jeden z trenerów Widzewa.
Przyspieszenie, szybkość, podejmowanie decyzji. To wszystko miał. Lubił grać jeden na jednego, co fani kochali. - Mój trener w Stargardzie powtarzał mi: "Wiesiek, nie ma ludzi, których byś nie ominął. Zabierze ci piłkę dwa, trzy razy, ale za czwartym go miniesz i strzelisz bramkę". I tego się trzymałem - opowiadał.
Namaszczony przez papieża
W 1983 roku, jako zaledwie 20-latek, strzelił bramkę w słynnych meczach z Liverpool FC. Był najniższy na boisku, mierzył zaledwie 167 centymetrów. Miał sporo szczęścia. Piłka dośrodkowana przez Andrzeja Grębosza idealnie spadła mu na głowę i Bruce Grobbelaar był bez szans.
Kilka tygodni wcześniej zawodnicy byli u Jana Pawła II i właśnie jego papież pogłaskał po głowie. Wizytę załatwiał niejaki Janusz Strzelecki, znany jako Johnny River. - Do końca nie wierzyliśmy, że uda się tę audiencję załatwić. Facet, który to zrobił, był znany z tego, że pracował w kinematografii i podczas kręcenia jakiegoś filmu zgubił czołg pożyczony od Armii Czerwonej. A potem organizował koncerty i jak przyjechał balet ze Związku Radzieckiego, okazało się, że nie ma chętnych. Więc on ściągnął ludzi na widownię. Zdaje się z ośrodków dla niewidomych i niesłyszących. Więc ci Ruscy tam tańczą na scenie, a niewidomi uderzają laskami o podłogę... - opowiada Wiesław Wraga.
Wygrana w Łodzi 2:0, a potem przegrana 2:3 w Liverpoolu dała Widzewowi awans do półfinału Pucharu Mistrzów i zapewniła na zawsze miejsce w historii naszego futbolu. Było to z pewnością apogeum popularności Widzewa, który w tym czasie był ukochanym klubem Polaków. Przez długie jeszcze miesiące na stadionach Polski byli witani owacyjnie, wizytowali zakłady pracy, domy dziecka, zakłady karne.
- Podczas takich wizyt młodociani przestępcy mieli zazwyczaj ten sam zestaw trzech pytań: "Ile pan zarabia? Czym pan jeździ? Gdzie pan mieszka?" - opowiadał Wraga.
"Jak pojedzie, wróci w trumnie"
Było więcej niż dobrze. W październiku 1984 roku Widzew grał w Pucharze UEFA (dziś Liga Europy) z Borussią Moenchengladbach. Wiesiek znowu był w gazie.
Najpierw strzelił gola w Niemczech i choć rywale wygrali 3:2, to awans był sprawą otwartą. W Łodzi właśnie po akcji Wieśka, Smolarek strzelił jedynego gola. Widzew awansował dzięki bramkom zdobytym na wyjeździe. Było to przeogromne osiągnięcie w tamtych czasach, choć nieco przyblakło, znalazło się w cieniu innych wielkich triumfów Widzewa.
Ale dla Wragi to mecze niezapomniane. Niestety. Spotkanie w Niemczech faktycznie zakończyło jego znakomicie zapowiadającą się karierę. Wraga zagrał z 40-stopniową gorączką. Nie zatrzymywał go ani lekarz, ani trener, on sam był wtedy niezniszczalny, a więc, jak to się mówi, młody i głupi.
Ale o tym przekonał się dopiero w 1985 roku, gdy kadra narodowa jechała do Meksyku, na przetarcie przed mundialem, do którego jeszcze nie awansowaliśmy. Wiesiek jako jeden z najlepszych ligowców, miał dostać swoją wielką szansę. - Pojechałem do Warszawy na badania przed wyjazdem. A tam myśleli, że się aparatura zepsuła. Powiedzieli, że jak pojadę, to mogę wrócić w trumnie.
Wróciłem do Łodzi, wezwałem lekarza. Ten złapał mnie za rękę, sprawdził puls i powiedział: "10 dni w szpitalu, trzy miesiące rehabilitacji i robisz to, co robiłeś" - opowiada zawodnik.
To go wykończyło. Po sterydach przytył 18 kilogramów, miał kłopoty z powrotem do formy. Potem przyplątała się poważna kontuzja śródstopia. Jak nikt inny przekonał się o prawdziwości powiedzenia o nieszczęściach, które chodzą parami.
- Byłem młody, chciałem żyć, grać. Zamiast tego był dół i niepewność. Miałem i takie chwile, że myślałem, że to będzie koniec. Setki, tysiące tabletek i zero pewności - mówi zawodnik.
Mundial stracił. W kadrze zagrał tylko raz. Wojciech Łazarek wystawił go jakby na alibi, na żądanie ekspertów. Zwłaszcza po tym jak świetnie grał z LASK Linz w Pucharze UEFA. Nigdy jednak nie stał się tym, kim miał być.
Mirosław Westfal opowiadał: "To był dramatyczny moment. Wiesiek był nie tylko świetnym zawodnikiem, ale i bardzo fajnym facetem, lubianym przez wszystkich. W tym momencie jego stan psychiczny był trudny, powoli dochodziło do niego podczas rozmów z lekarzami, że jest źle. Na początku nie mógł tego przyjąć, ale powoli się oswajał. Potem próbował wrócić do dawnej formy, ale to był tylko łabędzi śpiew. Już nigdy nie był w stanie grać na swoim poziomie. Przy jego konstrukcji fizycznej najważniejsze elementy to ruchliwość, żywotność. I te dwie cechy zaczęły mu się wymykać. To było ogromne rozczarowanie".
Kiedyś zagadał doktora Żebrowskiego, który się nim opiekował.
- Panie doktorze, nie da się tego jakoś tak ładnie sprawdzić?
- Oczywiście Wiesiu, że się da - odparł lekarz ze stoickim spokojem. - Na sekcji zwłok.
Karierę zakończył jako 34-latek. Córki przyniosły mu ospę z przedszkola. Skończyło się na drugim już zapaleniu mięśnia sercowego. Wigilię 1997 roku spędził na łóżku na reanimacji. - Lekarze myśleli, że do sylwestra nie dociągnę - mówi.
Od tego momentu minęło 20 lat. Wraga pracuje z dziećmi w szkółce "Sport Perfect" Krzysztofa Kamińskiego, kolegi z Widzewa.
Wraga: - Niedawno chłopiec strzelił piękną bramkę z wolnego. Od poprzeczki. Ale sędzia stwierdził, że coś było nie tak i kazał powtórzyć. Więc mu powiedziałem: "Oskar, strzel dokładnie tak samo". I on to zrobił. Nie powiem, lubię to. Chcę nauczyć techniki, to w piłce najważniejsze. Nie wiem, czy będą piłkarzami, ale przynajmniej będą zdrowi.