Adam Matuszczyk: Wciąż marzę o kadrze. Z Ekstraklasy do niej bliżej niż z 2.Bundesligi

TVN Agency / Na zdjęciu: Adam Matuszczyk
TVN Agency / Na zdjęciu: Adam Matuszczyk

- W Niemczech widzą mnie bardziej jako Polaka, a w Polsce jako Niemca. Obojętnie gdzie jestem, jestem obcy - mówi w rozmowie z WP SportoweFakty Adam Matuszczyk, pomocnik Zagłębia Lubin.

[b][tag=61510]

Paweł Kapusta[/tag], Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty: Pokrętne te pana losy. Kto by jeszcze dwa-trzy lata temu pomyślał, że przeprowadzi się pan do Polski...
Adam Matuszczyk, piłkarz Zagłębia Lubin:[/b]

To dla mnie nowe doświadczenie. Wyjechałem z rodzicami jako dwuletnie dziecko, całe życie mieszkałem w Niemczech. Z mamą i tatą rozmawialiśmy i zresztą wciąż rozmawiamy po polsku, gdy czasem się zdarzy, że musimy użyć niemieckiego, dziwnie się wtedy czuję. Poza tym odkąd pamiętam, każdego roku jeździłem na wakacje do rodziny koło Gliwic. Dlatego dziś znam język, nie mam problemu z komunikacją. Przed przyjazdem do Lubina bardziej obawiałem się o to, jak w nowych realiach odnajdzie się moja żona i dzieci.

Dlaczego?

Żona jest Niemką, po polsku praktycznie nie mówi, tylko trochę rozumie. Tutaj woli się komunikować po angielsku, ale na szczęście dobrze się odnalazła. Dzieciaki chodzą do przedszkola, bardzo dużo się już nauczyły. Jestem w szoku, jak szybko dzieci potrafią przyswajać nowy język. Gdy przychodzą do nas ich koledzy ze szkoły i bawią się w pokoju, rozmawiają tylko po polsku. W życiu bym nie pomyślał, że tak szybko się to potoczy. W przedszkolu jest pani, która mówi perfekt po niemiecku. Jak córka czegoś nie zrozumie, pani jej pomaga. W szkole podobnie, syn może liczyć na nauczycielkę. Poza tym gdy dzieciaki mają lekcje niemieckiego, młody indywidualnie uczy się z języka polskiego. Daje to naprawdę świetne efekty.

Podczas Euro 2012 było czuć w drużynie, że presja nas przygniata, że wszyscy oczekiwali od nas świetnego wyniku, a my wychodząc na boisko nie umieliśmy pokazać przez to pełni naszych umiejętności. Po meczu z Czechami byliśmy jednak załamani, wiedzieliśmy, jak wielką szansę zaprzepaściliśmy. Dodatkowo dołujący był fakt, że atmosfera wokół turnieju była genialna, kibice nas wspierali, byli spragnieni sukcesu.

Dzieci czują się Polakami czy Niemcami?

Chyba pół na pół. Sport w telewizji oglądam odkąd pamiętam, nie tylko piłkę nożną. Syn siada obok mnie i kibicujemy razem. Skoki narciarskie, siatkówka - chłopak widział, że od zawsze kibicowałem Polakom. Dzieci do niedawna wychowywały się w Niemczech, wśród niemieckich rówieśników, ale jednak obcowali z polskimi akcentami. Są więc zawieszone między jednym i drugim krajem. Ja zawsze czułem się Polakiem. Co jednak ciekawe, w Niemczech widzą mnie bardziej jako Polaka, a w Polsce jako Niemca. Obojętnie gdzie jestem, jestem obcy. Było tak zawsze.

Także na zgrupowaniach reprezentacji Polski? Został pan jednym z "farbowanych lisów".

Trafiliśmy do tego grona z Sebastianem Boenischem i Eugenem Polanskim. Zupełnie się tym nie interesowałem, nie był to dla mnie żaden problem. W takiej życiowej sytuacji się znalazłem i nie miałem na to wpływu. Wyjechałem do Niemiec, tam się wychowałem, ale zawsze czułem się Polakiem. Dla mnie nie jest ważne, co mówili o mnie inni, tylko co sam myślałem. Teraz w Zagłębiu chłopaki krzyczą czasem za mną w żartach farbowany lis. Z Sebastianem podczas zgrupowań byłem w jednym pokoju. I gdy przebywaliśmy w swoim towarzystwie, zawsze rozmawialiśmy po niemiecku. Tak było mu o wiele łatwiej, mi zresztą też swobodniej mówić po niemiecku. Ale w większym gronie używaliśmy tylko polskiego.

Nie miał pan wrażenia, że pozostali reprezentanci traktowali pana inaczej niż wspomnianą dwójkę?


Dało się to odczuć. Od zawsze jasno stawiałem sprawę, zawsze uważałem się za Polaka, grałem w polskiej młodzieżówce, później trafiłem do naszej dorosłej kadry. Sebastian i Eugen to trochę inna historia, wskoczyli do zespołu później. Szczególnie Polanski, który w przeszłości występował w niemieckiej młodzieżówce, był nawet jej kapitanem. Poza tym, po polsku mówią, ale jednak trochę słabiej ode mnie. Nigdy nie słyszałem jednak, żeby narzekali na sposób, w jaki się ich traktowało.

Ojcem pana obecności w drużynie narodowej był Franciszek Smuda.


Mogę o nim mówić tylko pozytywnie. Wiele mu zawdzięczam, zauważył mnie i uwierzył, że mogę mu się przydać w kadrze. Zawsze miałem z nim dobry kontakt. Czułem ogromne zaufanie z jego strony. Kiedyś powiedział nawet o mnie i Tomaszu Bandrowskim, że jeśli nasze kariery będą się dobrze rozwijać, to będziemy stanowić duet jak Iniesta i Xavi w Barcelonie.

Nie przeszkodziło mu to jednak w wysłaniu powołania do Szymona Matuszka zamiast Adama Matuszczyka.


Przebywałem wtedy na zgrupowaniu młodzieżowej reprezentacji. Zawołał mnie trener Andrzej Zamilski, kazał siadać i powiedział: - Patrz, Smuda wysłał powołania, ale chyba mu się coś pomyliło. Zamiast ciebie powołał Matuszka! I rzeczywiście, powołał do kadry nie tego gościa! Smuda jest dobrym człowiekiem, ale na zgrupowaniach czasem zdarzały się śmieszne sytuacje z nim w roli głównej. Zawsze mówił co myślał, miał śmieszne teksty. Mimo wszystko łatwiej mi się z nim rozmawiało jednak po polsku, niż po niemiecku.

Euro 2012 spartoliliście koncertowo pod jego wodzą. Bolało?


Na zespole ciążyła gigantyczna presja. Nie grałem i pełniłem jedynie rolę rezerwowego, ale każdy z nas czuł na sobie wzrok milionów Polaków. Było czuć w drużynie, że presja nas przygniata, że wszyscy oczekiwali od nas świetnego wyniku, a my wychodząc na boisko nie umieliśmy pokazać przez to pełni naszych umiejętności. Po meczu z Czechami byliśmy jednak załamani, wiedzieliśmy, jak wielką szansę zaprzepaściliśmy. Dodatkowo dołujący był fakt, że atmosfera wokół turnieju była genialna, kibice nas wspierali, byli spragnieni sukcesu.

Oczekiwania kibiców spętały piłkarzom nogi?


Trudno jest mi się wypowiadać za wszystkich, tym bardziej, że jak już powiedziałem, byłem jedynie rezerwowym i patrzyłem na to trochę z boku. Nie wiem, jak sam bym wyglądał na boisku, jak bym się zaprezentował, ale na pewno presja odegrała tu jakąś rolę. Drużyna nie potrafiła pokazać tego, na co było ją stać. Najlepiej różnicę widać było podczas kolejnego Euro, już we Francji: wielu zawodników z polskiej kadry gra od dłuższego czasu na wysokim, europejskim poziomie, ważne mecze zaliczają regularnie i nie robi to na nich wrażenia, jak przed pięcioma laty. Gracze, o których mówię, rozwinęli się, a razem z nimi - cała kadra. Na Euro 2016, mimo obecności wielu zawodników z tamtej drużyny z 2012 roku, zagrał już o wiele bardziej dojrzały zespół.

Ludzie, którzy byli blisko kadry mówili po turnieju, że presji nie wytrzymał przede wszystkim Franciszek Smuda.


Do tego trudno jest mi się odnieść. Treningi odbywały się normalnie, nie czułem wielkiej różnicy. Ale wiadomo, turniej finałowy to specyficzne wydarzenie. My przez dwa lata nie mieliśmy możliwości rozegrania meczu o stawkę, zaliczaliśmy tylko spotkania towarzyskie. To się później na nas odbiło.

Kadra to dla pana już tylko wspomnienie?


W żadnym wypadku! Nie myślę jednak o tym obsesyjnie. Jeśli odbuduję odpowiednią formę, wszystko przyjdzie z czasem. Przechodząc do Zagłębia brałem pod uwagę, że z Ekstraklasy mogę mieć bliżej do kadry niż z 2.Bundesligi. Przed podpisaniem umowy przedstawiciele Zagłębia mówili mi, że mecze są monitorowane przez selekcjonera. I to musi być prawda, skoro Filip Starzyński jest regularnie zapraszany na zgrupowania.

Z Ekstraklasy bliżej do kadry niż z zaplecza Bundesligi? Ciekawa teoria.


W Polsce występuję teraz na najwyższym poziomie rozgrywkowym, mecze są pod dokładną obserwacją sztabu. Ekstraklasę pod względem poziomu można porównać z 2.Bundesligą. Jednak elita w Niemczech to już inna półka, choć doskonale zdaję sobie sprawę, że poziom w Polsce jest coraz wyższy. Rozmawiałem nawet na ten temat z kolegami z drużyny, dopytywałem. Uważają, że na przestrzeni ostatnich lat poziom wzrósł, poza tym liga jest bardzo dobrze pokazywana, są piękne stadiony, dobrze się to ogląda. Czasem tylko za mało kibiców pojawia się na trybunach, jak na przykład u nas, w Lubinie.

Ekstraklasę traktuje pan jedynie jak przystanek?

Jest taki plan, żeby wrócić jeszcze do niemieckiej ligi. W piłce nie ma jednak co patrzeć bardzo daleko w przyszłość. Mój ukochany klub to FC Koeln, grałem dla niego od 14. roku życia. Wychowałem się tam, zostałem profesjonalnym piłkarzem. Chciałbym kiedyś jeszcze tam wrócić, ale gdyby się pojawiły inne opcje, na pewno bym nie wybrzydzał.

Dlaczego w poprzednim sezonie praktycznie nie grał pan w Eintrachcie Brunszwik?

Już na samym początku sezonu zostałem odstawiony, nie umiem wyjaśnić, dlaczego tak się stało. Kilka razy rozmawiałem z trenerem i dopytywałem, czego ode mnie oczekuje, co mam robić. Rozumiem, że w pewnym momencie szkoleniowiec podejmuje decyzję o postawieniu na kogoś innego, ale żeby totalnie zrezygnować z piłkarza? Odstawić go bez wyjaśnienia? A już na sam koniec, w marcu, graliśmy mecz towarzyski. Było bardzo ślisko, zrobiłem wślizg i źle postawiłem nogę. "Rozjechałem się" i zerwałem przyczep. To była najgorsza kontuzja, jaką dotychczas miałem. Wykluczyła mnie do końca sezonu. Jeszcze gdy podpisywałem kontrakt z Zagłębiem, walczyłem z urazem, nie przepracowałem dobrze poprzedniego okresu przygotowawczego. Na szczęście wszystko jest już dobrze.

Dziwnie potoczyła się pana kariera. Była Bundesliga, kadra narodowa, powołanie na Euro, a teraz w
wieku 28 lat trafił pan do Zagłębia...

Co tu kryć, nie potoczyło się to w optymalny sposób. Już w Kolonii przestałem grać regularnie, więc formy poszedłem szukać w Brunszwiku. Pierwszy rok w 2.Bundeslidze był dobry, ale później, nagle, przestałem dostawać szanse. Poszło to w zupełnie złym kierunku. Mam jednak dopiero 28 lat, wierzę że się jeszcze odbiję.

W Kolonii grał pan z Łukaszem Podolskim, Sławkiem Peszko...


Poldi to w Kolonii żywa legenda, wielka gwiazda. Jest tam niezwykle szanowany przez kibiców, co było zresztą widać podczas otwarcia przez niego tureckiej restauracji. Przyszło ponad trzy tysiące kibiców. Gdy graliśmy w Kolonii, trzymaliśmy się, rozmawialiśmy po polsku. Teraz kontakt się urwał, Poldi lata po świecie - najpierw Turcja, teraz Japonia. Trudno go złapać. Z Peszkinem też świetnie się znaliśmy. Ale taksówką wtedy razem nie jechaliśmy!

Lubin się panu podoba?


Nie mieszkam w Lubinie, wynajmujemy dom w malutkiej wioseczce 20 minut jazdy samochodem od stadionu. Lubin to bardzo spokojne miasto, bez szaleństw. Jeśli ktoś ma na nie ochotę, to może pojechać do Wrocławia. Mnie jednak to tego nie ciągnie. Żyjąc w Niemczech też nie mieszkałem w Kolonii, tylko pod miastem.

Wyobraża pan sobie, że zamieszka w Polsce na stałe?


Mamy dom pod Kolonią, nie myśleliśmy o tym, żeby przenosić się na stałe do Polski. W naszej miejscowości prowadziliśmy nawet kawiarnię, ale musieliśmy ją zamknąć, gdy zdecydowałem się na przenosiny do Brunszwiku. Dodatkowy plus transferu do Polski to fakt, że moja rodzina ma do czynienia z polskością, realiami kraju, z którego pochodzę, językiem, ludźmi, tradycjami tutaj na miejscu. Zresztą sam uznałem, że dla mnie byłoby świetnie zagrać w lidze z kraju, z którego pochodzę. Całe życie zawodowe spędziłem dotychczas w Niemczech, po nieudanym czasie w Brunszwiku pojawiła się opcja przenosin do Lubina. Uznałem, że to bardzo dobry pomysł. Życie tutaj nie różni się wiele od tego w Niemczech. Na pewno jest o wiele taniej, można więcej pieniędzy zaoszczędzić. Gdy teraz wychodzę z rodziną na obiad, czasem aż nie mogę uwierzyć. W Niemczech rachunki były jednak sporo wyższe.

ZOBACZ WIDEO Premierowy gol Guilherme nie pomógł, AS Roma rozbiła Benevento [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]

Źródło artykułu: