[b]
Przemysław Pawlak, "Piłka Nożna": Jak to w ogóle jest możliwe, że profesjonalny sportowiec nosi pseudonim "gruby"?
Artur Boruc:[/b]
Może dlatego, że czasem zdarzało mi się ważyć ponad przeciętną. Nie wiem, nie ja to wymyśliłem. Specjalnie mnie to nie boli.
A może to jest tak, że nie zawsze Artur Boruc był superprofesjonalny w trakcie kariery?
Oczywiście, że tak! Kiedy zaczynałem grać w piłkę, istniało przekonanie, że zawodnik powinien zdrowo się prowadzić, ale przy tym może też normalnie żyć. A ja zawsze starałem się, i nawet mi się to zdarzało, być normalnym człowiekiem. Jak każdy więc lubię usiąść przy grillu i napić się piwa.
Dieta bezglutenowa, spanie przez pół dnia, dodatkowa praca w siłowni – jak w dzisiejszym futbolu pan się odnajduje?
Zwyczajnie. Wszystko przyszło przecież z czasem. Kilkanaście lat temu zawodnicy nie mieli dostępu do wielu rzeczy, z których korzystają dzisiaj. Z roku na rok staję się coraz starszą osobą. Widzę postęp. I biorę w nim udział. Można powiedzieć, iż jeśli chodzi o zawodową stronę życia - mądrzeję. Zapewne też dlatego, że coraz wyraźniej widzę linię mety mojej kariery. Pomagam sobie, aby nie przekroczyć jej zbyt szybko. Akurat ostatnio mam trochę więcej wolnego czasu, więc i czasu na diety… jakby mniej. Kiedy jednak regularnie grałem, wspomagałem się na różne sposoby. Dużo w tym zasługi mojej żony, która lubi pokombinować w kuchni z różnymi dietami. Nie za bardzo miałem wybór… Do siłowni natomiast nigdy nie przywiązywałem wagi. Bywam, ale wielkiej liczby kilogramów nie przerzucam. Bramkarz potrzebuje przede wszystkim szybkości, gibkości. Nie musi być górą mięśni.
Panuje przekonanie, że w piłce pracą można wygrać z talentem. W obecnym futbolu byłby pan w stanie obronić się tylko właśnie talentem?
Ja się całe życie broniłem talentem. Nigdy nie byłem gigantem pracy. Kropka.
ZOBACZ WIDEO PLA: Arsenal bez szans. Guardiola z pierwszym trofeum [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]
Biegać pan też nie lubi.
Prawda. Kiedyś bieganie było dla mnie największą karą. Ale znów - w miarę upływu lat mądrzeję. Teraz zdarza mi się pobiegać nawet na wakacjach. Nie to, że nie wiadomo jakie sprinty. Bardziej marszobiegi. Na treningach jak muszę wykonać pracę tlenową, nie narzekam. Niemniej jest to dla mnie duży wysiłek. Krótko mówiąc - wybrałem dobrą pozycję na boisku.
Jest pan leniwy?
Nie. W zawodowym sporcie jestem około dwudziestu lat. Nigdy nie miałem problemu z tym, żeby wstać rano i iść do pracy. Co prawda pracuję trzy-cztery godziny dziennie, nie osiem, wciąż jednak jest to praca fizyczna. Gdyby mi się nie chciało, nie utrzymałbym się na tym poziomie tak długo.
Nie zabrakło panu właśnie pracowitości, żeby z kariery wyciągnąć więcej?
Nie chcę w ten sposób patrzeć na moją grę w piłkę. Kiedyś takiego kultu pracy w futbolu nie było, proszę mi wierzyć. Może gdybym piętnaście lat temu obok siebie miał kogoś, kto wskazałby mi drogę, wyciągnął za uszy, byłbym w innych miejscach. Tyle że gdybanie generalnie jest pozbawione sensu.
Chyba nic tak dobrze nie wpływało na pana karierę jak siedzenie na ławce rezerwowych. Najlepszy Boruc to Boruc walczący o miejsce w składzie Legii Warszawa, Celticu Glasgow, Fiorentiny, Southampton.
Lubię sobie pewne rzeczy udowadniać. Lubię też udowadniać ludziom, że się mylą w stosunku do mnie. To chyba jedna z najważniejszych rzeczy, które mnie motywują. Gra nie do końca była celem samym w sobie. Bardziej chodziło o pokazanie na przykład trenerowi, kto jest lepszy.
Jest pan wkurzony, że nie trafił pan do Klubu Wybitnego Reprezentanta? Zmieniły się zasady, trzeba mieć na koncie osiemdziesiąt meczów w kadrze.
Formalnie nie ma to większego znaczenia. Kiedy zaczynałem grę w reprezentacji Polski, trzeba było uzbierać sześćdziesiąt meczów. Mnie udało się rozegrać sześćdziesiąt pięć spotkań. I Wybitnym Reprezentantem się czuję. Nie chcę, żeby to zabrzmiało buńczucznie. Po prostu chodzi o dotrzymanie słowa. Obiecałem ojcu, że zostanę Wybitnym Reprezentantem. Nie miałem wpływu na zmianę przepisów. Obietnicę wypełniłem. Mam nadzieję, że mogę w ten sposób patrzeć na ten temat.
Po zakończeniu zostaje pan w Bournemouth? Czy jednak MLS, Stany Zjednoczone kuszą?
Niby kuszą. Najchętniej połączyłbym grę w piłkę ze spróbowaniem życia za oceanem. Jeśli się uda, fajnie. Natomiast jeśli coś nie wyjdzie, płakać nie będę. Po prostu będę żył bez piłki. Też za oceanem.
Potrafi już pan sobie wyobrazić życie bez piłki?
Jak najbardziej! A przynajmniej tak mi się wydaje. Wciąż gram, dlatego wszystko zdaje się proste. Dopóki nie zakończę kariery, nie poczuję głodu futbolu. Przez lata grania w piłkę, trochę mi się już to przejadło. Futbol staje się dla mnie zwyczajnie nudny. Wyjazdy, ciągłe mieszkanie w hotelach zaczynają mi doskwierać. Gdziekolwiek byłem, nie potrafiłem czuć się jak w prawdziwym domu. Właściwie nie wiem, gdzie jest mój prawdziwy dom. Na pewno Polska jest miejscem, w którym odnajduję się bardzo dobrze. Tyle że przez te wszystkie wyjazdy, przyjazdy, wyloty, przyloty nie czuję tego tak, jak powinienem. Wciąż nie wiem, gdzie ten dom znajdę.
W Stanach Zjednoczonych preferuje pan biznesowy Nowy Jork czy słoneczne Los Angeles?
LA. Każdy wybrałby tak samo. A ja mam dodatkową motywację, bo właśnie na zakotwiczenie tam namawia mnie żona. W głowie mam kilka pomysłów biznesowych, które chciałbym zrealizować w Stanach. Nie chcę jednak mówić o szczegółach.
Nie byłby to pana pierwszy biznes.
No nie byłby. Po rozstaniu z Fiorentiną przez kilka miesięcy nie miałem klubu. Pojawiła się niepewność co do przyszłości. Nie brakowało czarnych myśli w głowie. Zacząłem myśleć o życiu bez piłki. I przedsięwziąłem pewne kroki. Coś z tego wychodzi. A są jeszcze inne projekty, które staram się powołać do życia. Mogę tylko powiedzieć, że nie ograniczam się do jednej dziedziny. Robię to, co mnie w danym momencie interesuje. Uprawianie piłki nożnej jest bardzo fajnym zawodem, uwielbiam go wykonywać. Ale na pewno nie jest całym moim życiem.
Niedawno jednym z tematów biznesowych był zakup Zagłębia Sosnowiec, miał go pan dokonać wspólnie z bokserem Andrzejem Fonfarą. Aktualne?
Posiadanie klubu byłoby fajną sprawą. Nie wchodząc w szczegóły, jak to w dużych transakcjach bywa, pojawiło się trochę poważnych problemów. Niektórych nie dało się przeskoczyć. Dlatego nie będziemy dalej brnąć w ten temat. Na tę chwilę nie widzimy w tym większego sensu.
Otrzymał pan od redakcji tygodnika "Piłka Nożna" tytuł Człowieka Roku.
Za co? Proszę mi powiedzieć.
Za wspaniałą karierę w reprezentacji Polski, pełną blasków i cieni, za bycie idolem dla wielu młodych chłopaków, za to, że jeśli mogliśmy z kogoś być dumni po mundialu w 2006 roku i Euro 2008, był to Artur Boruc, za bycie idolem dla przynajmniej jednego pokolenia. Skoro PZPN nie dał panu patery, to my dajemy statuetkę za całokształt kariery w reprezentacji Polski.
Zrobiłem sobie swoją paterę. Wydrapałem nożem na porcelanie, że jestem wybitny. Poważnie jednak mówiąc, bardzo mi miło. Dziękuję. Nigdy tak o sobie nie myślałem. Idol? Podchodzę do wykonywanej pracy na swój sposób. Dlatego nigdy nie czułem, że ktoś może widzieć we mnie kogoś więcej niż tylko bramkarza. Zresztą wciąż tak uważam. Wbrew temu, co zapewne niektórzy sądzą, jeszcze trochę skromności i pokory we mnie zostało. Życie nie znosi próżni. Ja zakończyłem reprezentacyjną karierę, ale pięknie kwitną kariery Wojtka Szczęsnego i Łukasza Fabiańskiego. Kadra ma nowych bohaterów.
Na koniec luźniejsze pytanie. Czy to prawda, że boi się pan robaków?
Czuję do nich obrzydzenie. Zresztą, co tu dużo mówić, pająków, karaluchów, wszystkich małych, dziwnych, do niczego nam niesłużących stworków po prostu się boję. Na boisku zapewne byłbym w stanie przezwyciężyć strach, ale już w codziennym życiu… Kilka razy zdarzyło mi się krzyknąć na widok pająka. W domu żona jest zabójczynią, pogromczynią owadów. Gorzej jak jestem akurat sam. Wymyśliłem sposób - zamykam drzwi i unikam pomieszczenia, w którym stworek przebywa.
jacek
jacek