"Jak pan na niego patrzy, to myśli sobie, że to jakiś taki Filip z konopi. A to jeden z najinteligentniejszych ludzi w polskim futbolu" - mówi Rudolf Kapera.
Gdyby Piotr Stokowiec poczekał, zostałby pewnie trenerem Lecha Poznań. Prędzej czy później. W stolicy Wielkopolski dało się bowiem słyszeć, z wiarygodnych źródeł, że wystarczy najmniejsze potknięcie Nenada Bjelicy i rudowłosy trener mieszkający na co dzień w Warszawie, będzie mógł przymierzyć fotel chorwackiego szkoleniowca i zająć jego szafki. Tyle tylko, że Stokowiec nie chciał czekać. Wybrał ofertę niepewną, trudną i gwarantującą emocje porównywalne do jazdy na rollercoasterze.
Ale decyzja o poprowadzeniu Lechii Gdańsk w dzisiejszych czasach jest z drugiej strony ciekawym pomysłem. Jest tu bardzo mocny skład, który kompletnie nie odnajduje się w rzeczywistości. Klocki, które wystarczy poukładać. Stokowiec, wbrew temu co pewnie myślą dziś rozczarowani kibice z Gdańska, nigdy nie był tak blisko walki o tytuł mistrzowski. Nigdy nie miał takich możliwości. Choć to oczywiście nie w obecnym sezonie. Dziś tak naprawdę musi uratować zespół, sprawić by Lechia w ogóle przetrwała.
Szkoła przetrwania
- Byłem zawodnikiem typu "Agresja 10" - mówi sam o sobie. I to chyba jest lepsze niż wszelkie wielostronicowe opisy i analizy jego gry. Jeden z tych, którzy "nie bali się włożyć głowy tam, gdzie inni nie włożyliby nogi", jak głosi znane piłkarskie powiedzenie.
ZOBACZ WIDEO "Damy z siebie wszystko" #16: Białkowski? "Ktoś mógł pomyśleć: O Jezu, co za niedojda"
Kibice, którzy kochają piękną grę, fantastyczne długie podania na nos, chirurgiczną precyzję, mieli więc prawo być zawiedzeni oglądając w akcji Piotra jako piłkarza. I pewnie tylko na tej podstawie mogli wyciągnąć błędne wnioski co do jego sposobu grania. Może również później też, bo Stokowiec zawsze preferował styl raczej prosty. Nawet jeszcze w Zagłębiu Lubin patrzyło się na tę grę bez zachwytu. Szybka wymiana w środku, przerzut na skrzydło i dośrodkowanie w pole karne. I walka, dużo walki - tego było można wypatrywać w ciemno. Jakby człowiek oglądał drużynę żywcem wyciągniętą z niższych lig angielskich.
I pewnie nie jest to kwestia przypadku. Już po zakończeniu kariery "Stoki" szukał przecież inspiracji właśnie w niższych ligach angielskich. Wykorzystał okazję, że jego dawni koledzy z boiska grywali w niewielkich angielskich klubach i jeździł do nich na staże.
Gdy kiedyś zapytałem go o to, opowiadał: - Tamten klimat, podejście do futbolu, bardzo mi pasuje. Pojechałem do Yeovil Town, bo był tam Bartek Tarachulski i mi pomógł. Uważam, że jak się gdzieś jedzie, trzeba przejechać się autobusem z ludźmi, pójść na targ, zjeść w miejscowej tawernie. Wtedy będziesz mógł powiedzieć, że coś wiesz. Tak samo w piłce. Jeśli chcesz zobaczyć, jak funkcjonuje klub, nie idź tam, gdzie treningi będziesz mógł oglądać tylko przez dziurę w płocie. Ja mogłem pogadać z trenerem i magazynierem. Postarać się ich zrozumieć. Oczywiście, dzięki Pawłowi Kieszkowi byłem też na stażu w FC Porto, gdy trenerem był tam Villas Boas. Udało się załatwić, żebym wszedł na trening. Ale oni walczyli w europejskich pucharach o najwyższe cele, więc kto będzie znajdował czas dla jakiegoś gościa z Polski. W Yeovil, a potem Derby czy Reading zobaczyłem, jak łamią prawie nogi na treningach, a potem jest fantastyczna atmosfera. Atmosfery sztucznie się nie zbuduje. Nie jestem za seminarium w drużynie, musi być walka i spięcie. Zawodnicy czasami muszą złapać się za gardło, dać sobie po mordzie. Ale w ekstremalnej sytuacji muszą wyciągnąć do siebie rękę. Ekstremalne warunki to prawdziwy sprawdzian.
Sam zaczynał w Ekstraklasie w warunkach dość ekstremalnych, bo jako trener Polonii Warszawa. A jej właściciel, Józef Wojciechowski, gwarantował emocje znane fanom rodeo. Wsadził więc młodego trenera na konia i po jednym - przegranym 0:1 meczu z Widzewem - go zwolnił. A właściwie odesłał do działu analiz. Stokowiec mógł więc nawet nie zdejmować płaszcza. Choć, trzeba przyznać, sporo "namącił". Zabrał opaskę Adrianowi Mierzejewskiemu, odesłał do rezerw Ebiego Smolarka. Zarzucano wówczas Piotrowi, że brzydko zaczyna karierę, bo jako "lokaj pana Józefa". Nie było przecież tajemnicą, że biznesmen z Załubic Starych chce się Ebiego pozbyć. Ale z czasem okazało się, że młody szkoleniowiec podjął suwerenną decyzję. Zresztą, można było zorientować się od razu, że jest niesterowalny. Wojciechowski podziękował zszokowanemu szkoleniowcowi za pracę. Na kolejną szansę poczekał ponad rok.
Wojciechowski powoli wycofywał się z "Czarnych Koszul" i na zakończenie swojej przygody - bo przecież dosłownie tak to trzeba nazwać - zrobił coś dobrego dla polskiej piłki: dał młodemu trenerowi poważniejszą szansę. Akcje warszawskiego klubu od miliardera przejął biznesmen o opinii raczej niespecjalnej - Ireneusz Król - i zaczęła się prawdziwa szkoła przetrwania.
To nie jest Filip z konopi
Piotr Stokowiec pochodzi z Kielc. Swoją karierę rozpoczynał na boiskach Orląt. Dokładnie w klubie Atest, który trenował na obiekcie "rywala", zanim kluby się połączyły. Był to naturalny wybór, bo wraz z rodzicami - ojciec Marian był kierowcą, matka Danuta kucharką w fabryce motocykli SHL - i dwoma braćmi, starszym Sławkiem i młodszym Marcinem, mieszkali zaledwie 100 metrów od stadionu.
"Stoki" zaczynał jako napastnik, z czasem został obrońcą. Na tyle dobrym, że trafił do drugoligowej Korony Kielce. Ale nie wystarczająco dobrym, bo przetrwał tu zaledwie jeden mecz. W lokalnych derbach z Błękitnymi Korona przegrała 1:2, a obie bramki dla rywali strzelił Wiesław Szwajewski, napastnik, którym indywidualnie miał się opiekować właśnie Stokowiec. Korona w tamtym sezonie spadła do III ligi, ale młody piłkarz był już myślami na studiach w Warszawie. Dostał się na AWF. Trafił tu pod skrzydła słynnego nauczyciela trenerów - Rudolfa Kapery, Czecha wychowanego w podwarszawskim Karczewie.
- Jak pan na niego patrzy, to myśli sobie, że to jakiś taki Filip z konopi. A to jeden z najbardziej inteligentnych ludzi w polskim futbolu. A na studiach zawsze taki nieśmiały. Nie to co Leszek (Ojrzyński - red.), który był ostry i zdecydowany. Ale Piotrek za chwilę się rozkręcał i zaciekle bronił swojego zdania - charakteryzował Stokowca Kapera.
Koledzy ze studiów zapamiętali Stokowca z tego, że zawsze był elegancki , wypachniony, jakby wybierał się do teatru. Zaś prawdziwe święto w akademiku panowało, gdy wracał z Kielc od mamy kucharki. Wtedy nikt nie chodził głodny. Ze względu na kolor włosów koledzy mówili o nim "Zibi" albo po prostu "Boniek".
Grał w drużynie AWF, skąd trafił do klubu z Piaseczna, sponsorowanego przez Sylwestra Cacka (tą drogą potem trafi do Widzewa Łódź) i prowadzonego przez Grzegorza Bakalarczyka.
- To był piłkarz grający na 110 procent, niezwykle emocjonalny. Grał całym sobą. Miał to swoje poletko i to była dla niego świętość. Grał niezwykle agresywnie, ale trudno było go sprowokować - opowiadał mi Bakalarczyk.
Stokowiec w tym czasie robił coś co wydawało się absolutnie niemożliwe. Grał profesjonalnie w piłkę i jednocześnie studiował dziennie - bez żadnej taryfy ulgowej - na AWF. Z Piaseczna trafił, razem z Cackiem, do Polonii Warszawa, a karierę kończył w skandynawskich klubach - duńskim Akademisk Boldklub oraz norweskim Notodden.
Trener musi być odważny
A formalnie jego ostatnim zespołem były Wigry Suwałki, gdzie występował jako grający trener. Każdy skorzystał. Klub chciał doświadczonego zawodnika, doświadczony zawodnik chciał klubu, by móc zadebiutować w roli trenera. Po kilku latach trafił do Polonii. W sezonie 2012-13 zaszokował Polskę, gdy z tym klejonym na szybko zespołem długo walczył o tytuł. Jeszcze pod koniec rundy jesiennej wydawało się, że Polonia wyląduje co najmniej w pucharach. Ale oczywiście jej sytuacja finansowa była katastrofalna i zawodnicy szybko pouciekali z tonącego okrętu. Szkoda, bo to był naprawdę imponujący "projekt szkoleniowy". Imponujące szybkie przejście do ataku i trójkąt ofensywny, który straszył ligę: Łukasz Teodorczyk, Paweł Wszołek, Vladimer Dwaliszwili - to były jego znaki rozpoznawcze. Stokowiec w tym czasie zaimponował ludziom futbolu stawiając na Wszołka i Teodorczyka, dwóch zawodników nie mających wielkiego doświadczenia.
- To będzie przyszły reprezentant Polski - mówił o "Teo". I nie pomylił się. Ale chyba ważniejsze było coś innego. Odwaga. Pytał retorycznie: - Wymagam od zawodników odważnej gry. Czy byłbym wiarygodny, gdybym sam bał się podjąć odważne decyzje?
Ultraofensywny styl gry był jakby wcieleniem w życie idei jego trenerskiego guru - Argentyńczyka Marcelo Bielsy. W wywiadzie dla pisma "Asystent trenera" Stokowiec tłumaczył: - Myślę, że taktyka w piłce nożnej zmierza w kierunku atakowania jak największą liczbą zawodników. Włączanie się bocznych obrońców w akcję ofensywną już wiąże się z ryzykiem w wypadku straty piłki. Wymienność pozycji, uniwersalność zawodników ma wielkie znaczenie dla drużyny.
Gdy Polonia się rozpadła, trafił na chwilę do Jagiellonii Białystok, a stamtąd na "długoterminowy kontrakt" do Zagłębia Lubin. Miał tu wprowadzać utalentowanych wychowanków a klub na nich zarabiać. I w jakimś stopniu to się udało. Ale sportowo Zagłębie tylko na chwilę doszlusowało do czołówki. Pod koniec 2017 roku pożegnał się z klubem i było to dla wszystkich zaskoczenie, z nim włącznie. To co zyskał, to opinia trenera skutecznego, potrafiącego pracować z młodymi zawodnikami. W Gdańsku, razem ze swoim "cieniem" i nieodłącznym towarzyszem przygód, Łukaszem Smolarowem, będzie musiał zmierzyć się z nieco innym zestawem. Grupą starszych, zblazowanych nieco gwiazdeczek, z których trzeba sklecić zespół, sprawić, by wszyscy zaczęli patrzeć w jedną stronę. Z jednej strony robota niewdzięczna, z drugiej idealna.