Michał Kołodziejczyk, WP SportoweFakty: Jeśli uważam, że mój syn ma talent do piłki nożnej, to co powinienem zrobić, żeby pomóc mu w osiągnięciu sukcesu?
Cezary Kucharski: Spędzać z nim jak najwięcej czasu. Uprawiać różne sporty. Odciągnąć od telefonu komórkowego, komputera i internetu. Nigdzie go nie pchać na siłę, nie wywierać presji, nie wmawiać, że będzie nowym Leo Messim, Cristiano Ronaldo albo Robertem Lewandowskim. On ma chcieć osiągnąć sukces, a nie pan. Pan musi tylko pomóc - jeśli uda się stwierdzić, że to jego marzenie, wszystko, co można mu dać, to zaangażowanie i czas. Trzeba rozwijać w dziecku zainteresowania i jednocześnie nie przekroczyć cienkiej granicy, by nie realizować tak naprawdę tylko swoich ambicji. Może nie spełnionych przez pana za młodu.
Jak się poznaje talent w młodym chłopaku?
Trzeba mieć do tego nosa. Jak w każdym biznesie - wiedzieć, czego się szuka i jakie są warunki gry. Trzeba rozumieć piłkę i wiedzieć, jakie cechy, które można zauważyć u juniora w przyszłości mogą być użyteczne, przydatne do kolejnych, wielkich kroków w karierze.
I co pan widzi u takiego zdolnego nastolatka? Że ma poukładane w głowie też?
Jak się rusza, jak biega po boisku, jakie podejmuje decyzje i ile czasu mu to zabiera. Jaką ma mowę ciała. Charakter też jest ważny, ale on będzie się zmieniał pod wpływem impulsów, które młody chłopak codziennie będzie dostawał od świata. Tak naprawdę o żadnym polskim piłkarzu, który ma 16, 18 czy 20 lat, nie potrafiłbym powiedzieć, czy ma charakter do piłki. Młodzi ludzie, którzy potrafią grać w piłkę, dostali dar od boga, ale niewiele rozumieją z tego, jak funkcjonuje zawodowy piłkarz, jak będzie wyglądała prawdziwa gra o przyszłość. Ci młodzi ludzie często dzięki pracy dochodzą do dobrych kontraktów, ale wtedy wydaje im się, że tak już będzie zawsze, że teraz może już być tylko dobrze. Polski piłkarz lubi otaczać się tymi, którzy będą go utwierdzać w przekonaniu, że jest fantastyczny.
Patrzy pan czy junior na treningi przyjeżdża sam, czy torbę ze sprzętem nosi za nim ojciec?
Oczywiście. A po dwóch, trzech rozmowach z zawodnikiem i jego rodzicami, mogę ocenić, jakie ma podejście do tego, co go czeka. W Polsce traktujemy piłkarzy jak dzieci, zresztą oni chcą tak być traktowani przez długi czas. Jesteśmy nadopiekuńczy, co sprawia, że zbyt wolno dorastają, a ich rozwój jest bardzo opóźniony. Jeżeli na spotkaniu ze mną więcej od samego piłkarza mówi jego matka albo ojciec, to wiem, że nic z tego nie będzie. Dociera do mnie wtedy, że to rodzice bardziej chcą mieć syna piłkarza, niż rzeczywiście on sam tego pragnie.
O co pytają pana rodzice zdolnych piłkarzy?
Czy nie skrzywdzę ich dziecka. Naprawdę czuję się wtedy bardzo dziwnie, zastanawiam się nad tym, jak oni mnie traktują. Wyjeżdżałem z domu jako osiemnastolatek i musiałem wziąć życie w swoje ręce, odciąłem pępowinę od rodziców, musiałem codziennie sam radzić sobie z problemami, z relacjami z trenerem czy kolegami z drużyny, z kibicami i dziennikarzami.
Pana rodziców pytano o zgodę na transfer do Siarki Tarnobrzeg?
Nie uczestniczyli w rozmowach. Moja mama była nauczycielką i nie chciała mnie puścić do Tarnobrzegu, bo byłem przed czwartą klasą liceum, przed maturą. Nie chciała, żebym ryzykował, ale podjąłem inną decyzję, bo poczułem, że to szansa od życia. Byłem zdecydowany, chciałem zawodowo grać w piłkę. Uparłem się na to, żeby wyjechać i nawet zaryzykować szkołę, nie zdać matury, ale sprawdzić się wśród zawodowców.
Zdał pan tę maturę?
Tak, dzięki wielkiej pomocy nauczycieli z liceum w Tarnobrzegu, którzy dawali mi korepetycje, organizowali dodatkowe zajęcia i motywowali do pracy. Bez ich życzliwości na pewno bym sobie nie poradził. Taką przychylność można było zbudować tylko w małej, lokalnej społeczności. Największy wpływ na moje życie i karierę miał jednak kolejny transfer, do szwajcarskiego FC Aarau. Trafiłem do kraju ułożonego, gdzie najbardziej liczy się porządek i przestrzeganie zasad.
Od razu zaakceptował pan takie otoczenie?
Godzinami słuchałem Ryśka Komornickiego, który mieszkał tam już od pięciu lat. To był 1994 rok i wszystko dla mnie było inne. Rysiek mówił: "słuchaj, jak cię policja zatrzyma za prędkość, to nie próbuj dawać łapówki, bo pójdziesz do więzienia". A ja myślałem, co to za dziwny kraj, że nie można zaproponować policjantowi jakiegoś banknotu za odstąpienie od mandatu. Zacząłem rozumieć świat trochę inaczej, ze Szwajcarii wyniosłem dużo więcej niż rozwój piłkarski. Dotarło do mnie, że te wszystkie zasady mają sens, że tam nie ma głupiego prawa i że to, co na początku wydawało mi się dziwne, tak naprawdę jest mądre i płyną z tego same korzyści.
W Polsce nie przestrzegał pan zasad?
Byłem wychowany, żeby ich przestrzegać, a kiedy je łamałem, byłem w domu karany. Ale szkoła, podwórko uczyła cwaniactwa, oszukiwania. Na lekcjach ściągałem i dopiero po wyjeździe za granicę zrozumiałem, że to też jest zwykłe oszustwo. A przecież myśmy się tym nawet chwalili, każdy ściągał, trzeba było to tylko robić jak najlepiej. Do Polski wróciłem jako zupełnie ktoś inny. Do dzisiaj uważam, że Aarau dało mi najwięcej lekcji, może nie piłkarskich, ale ludzkich.
Jak pan tam w ogóle trafił?
Grałem w reprezentacji młodzieżowej, strzeliłem jakieś gole w eliminacjach, wygraliśmy grupę z Anglią i Norwegią. Zdobywałem bramki także w naszej lidze i ktoś mnie w końcu zauważył. Ale kasetę VHS ze swoimi golami przygotowywałem sam, pożyczyłem drugi magnetowid, robiłem wycinki swoich najlepszych akcji z polskim komentarzem. Ciągle mam te kasety gdzieś w domu. To były zupełnie czasy, dzisiaj przecież transmisje w internecie robi się nawet z meczu juniorów.
Znał pan jakieś obce języki?
Uczyłem się niemieckiego w szkole, ale jakoś niespecjalnie odnosiłem sukcesy. Kiedyś ściągałem od najlepszego ucznia i nasz nauczyciel, kibic Siarki, rozdał nam klasówki - ja dostałem piątkę, a ten prymus dwóję. Wiedziałem, że coś jest nie tak. Poszedłem do nauczyciela i się przyznałem, to był chyba taki test na moją uczciwość i dopiero tego sprawdzianu udało mi się nie oblać. Do niemieckiego przyłożyłem się dopiero po wyjeździe do Szwajcarii, do dzisiaj nieźle sobie radzę. W Hiszpanii byłem tylko pół roku, a po hiszpańsku nadal sobie gazetkę bez problemów przeczytam.
ZOBACZ WIDEO Jerzy Brzęczek już rozmawiał z reprezentantami. "Lewandowski pozostanie kapitanem"
Jaki był pana dom? Kto pana wychowywał?
To był normalny dom, gdzie rolę wychowawcy bardziej przyjęła mama. Była surowa, oczekiwała, że będziemy dobrze się uczyli. Byłem starszy od rodzeństwa - Sylwka i Ani, przecierałem szlaki. Moje i mojego brata dzieciństwo, to był sport i całe dnie na ulicy. Różne dyscypliny uprawialiśmy. Największą karą było to, kiedy nie mogłem pójść na trening, albo pokopać piłkę z kolegami na podwórku. Często wtedy spuszczałem się po rurze z balkonu na dół, ryzykując nawet większą karę. Tata ciężko pracował, jeździł samochodem, często nie było go w domu, ale zawsze był takim katalizatorem, kiedy mama traciła cierpliwość. Neutralizował problemy. Nigdy nie zostałem przez niego uderzony, na szczęście przyjął inny model wychowania. Z domu pamiętam jeszcze myśl, jaka towarzyszyła mi, kiedy go opuszczałem.
Jaka to była myśl?
Że chciałbym przez piłkę zbudować swoją niezależność finansową od rodziców. Wtedy to było naturalne, że rodzice utrzymywali dzieci bardzo długo, a chciałem tę sytuację odwrócić i to ja chciałem im pomagać.
Był pan próżny? Ciągnęło pana do sławy?
Pamiętam takie dwa momenty w życiu, kiedy jej zapragnąłem. Kiedy zacząłem się interesować futbolem, panowały czasy Widzewa Łódź. Kibicowała mu cała Polska, na mecze do Łodzi jeździli z Łukowa, z Siedlec, a jak wiadomo też, kto był za Widzewem, ten był przeciwko Legii. Zawsze byłem krnąbrny i buntowniczy, więc się tą Legią zainteresowałem. Wbrew wszystkim. Wtedy moim idolem stał się Dariusz Dziekanowski, marzyłem o tym, żeby być taki, jak on. Później, już w liceum, pani od polskiego zaprosiła na spotkanie z nami Piotra Siwkiewicza, aktora, który zagrał w "Pociągu do Hollywood". Pamiętam, kiedy na sali gimnastycznej dostałem od niego autograf i pomyślałem, że fajnie byłoby, gdyby kiedyś takie spotkania organizowano ze mną i żebym też mógł się dzieciakom podpisywać. Ale czy to próżność? Raczej marzenia. Byłem chłopakiem z małej miejscowości i spełniałem podstawowy warunek do osiągnięcia sukcesu w sporcie. Największą motywacją zawsze będzie tu awans społeczny i finansowy. Nie znam w Polsce żadnego dobrego piłkarza z bogatej rodziny. W codziennej walce sportowca element chęci zmiany swojego statusu jest bardzo ważny, łatwiej podporządkować wtedy pracy całe swoje życie.
[nextpage]
Pana pociąg do Hollywood dojechał? Zrobił pan karierę, jakiej oczekiwał?
Gdybym startował z Łukowa z obecną wiedzą, to na pewno osiągnąłbym więcej, ale kiedy miałem osiemnaście lat i ruszyłem w świat, to nie było wielu mądrych doradców, którzy coś by podpowiedzieli i pomogli narysować jakiś plan. Trafiłem jednak na dobrych ludzi, których prosiłem o wskazówki. Nie wiem, czy dojechałem do Hollywood, ale jestem zadowolony z tego, co udało mi się osiągnąć w piłce. Zawsze jednak chciałem więcej, jestem człowiekiem, który ciągle, nawet teraz, szuka nowych wyzwań i myślę, że to się nigdy nie zmieni.
Zawsze miał pan swoje zdanie?
To mam w genach po mamie. Nigdy nie bała się mówić wprost, co myśli, nawet jeśli w towarzystwie mogło to być odebrane jako niewygodne. Byłem piłkarzem, który miał swoje zdanie, teraz jest tak samo, ale może już nie reaguję tak emocjonalnie na wszystko, co się dzieje wokół. Dojrzałem, więcej we mnie spokoju.
Był pan lubiany?
Mam wrażenie, że wtedy nie. Byłem akceptowany, szanowany i doceniamy bo angażowałem się w to, co robiłem. Walczyłem na treningach, ale walczyłem też o swoje i jako młody piłkarz stawiałem się starszym zawodnikom. Były momenty krytyczne, kiedy chcieli mnie bić, kiedy musiałem uciekać z treningów, bo mnie gonili z pięściami, ale zawsze byłem w zgodzie ze sobą. Nie byłem piłkarzem, który się komuś podlizywał,zabiegał o czyjeś względu,nie byłem też ulubieńcem szatni, bo nie miałem takich cech. Ale szanowano mnie za pracę i podejście do zawodu. Nawet, jak mi coś nie wychodziło, to się nie zniechęcałem.
Niektórzy mówią, że osiągnął pan więcej, niż pozwalał na to pana talent.
Ciężko powiedzieć, ale na pewno osiągnąłem więcej niż marzyłem. Chciałem ekstraklasy, to było moje niebo, chciałem być Dziekanowskim i grać w Legii, w klubie z moich snów. Ale o mundialu, o tym, że zagram na nim w zwycięskim meczu na dobrym poziomie, marzyć nawet nie śmiałem. Są różne perspektywy, z których można oceniać moją karierę - może nie miałem techniki, jak Dziekanowski, ale strzeliłem od niego więcej goli dla Legii. Wiem, jakie miałem dobre cechy i czego mi brakowało. Wiem nad czym wtedy powinienem pracować, ale wtedy brakowało mi takiej wiedzy.
Wychował się pan na wielkim Widzewie, ale w latach dziewięćdziesiątych uczestniczył w tworzeniu wielkiej Legii. Maciej Szczęsny powiedział kiedyś o tamtym czasie, że koledzy przepili mu karierę, bo mógł zajść jeszcze wyżej.
Ostatnio oglądałem zdjęcie z tamtego czasu, kiedy w jednym miejscu, w jednej drużynie, stoi obok siebie siedemnastu reprezentantów Polski. To był najsilniejszy zespół klubowy, w jakim grałem. Jeśli chodzi o mistrzostwo Polski, to rzeczywiście mieliśmy możliwości, żeby je zdobyć, ale pewnie jeśli chodzi o coś więcej niż ćwierćfinał Ligi Mistrzów, to Maciek przesadza. Co do picia, to rzeczywiście był to dla mnie szok po powrocie ze Szwajcarii. Zdarzały się dziwne sytuacje.
Integracje w knajpie "Garaż"?
Integracja była codziennie, przed każdym meczem i na każdym zgrupowaniu. Alkohol był tak zwyczajny, jak teraz izotoniki w bidonach. Ja ustawiałem się w tym towarzystwie neutralnie, bo nigdy nie miałem głowy do alkoholu. W Siarce służyłem starszym kolegom za kierowcę, w Legii było podobnie - uczestniczyłem w tych spotkaniach, ale nigdy nie nauczyłem się pić, to nie była moja bajka. Może rzeczywiście, gdyby inni znali umiar, udałoby nam się osiągnąć więcej. W tym przegranym 1:2 meczu z Widzewem, kiedy uciekło nam mistrzostwo, to jednak nie alkohol odegrał główną rolę złego charakteru. Myślę, że zbyt wielu chłopaków chciało wyjechać za granicę i mistrzostwo było im nie na rękę, bo ktoś może próbowałby ich w Warszawie zatrzymywać.
Specjalnie przegraliście?
Nie. W tym meczu grałem krótko i nie miałem dużego wpływu na jego przebieg, ale kiedy ogląda się tracone przez Legię bramki, to nie widać w naszych akcjach specjalnej determinacji, by zatrzymać przeciwnika i przeszkodzić w strzeleniu gola. Nigdy nie miałem cienia wątpliwości - wszyscy grali uczciwie, ale pewnie na ogólną atmosferę, kalkulacje miało wpływ to, że niektórzy piłkarze chcieli wcześniejszą grę w Lidze Mistrzów, jak to się teraz mówi - zmonetyzować. Dziewięciu zawodników po tym sezonie odeszło z Legii i osiągnęło swój cel. Myślę, że dlatego nie zostaliśmy wcześniej mistrzami, chociaż mieliśmy najsilniejszy skład.
Po roku przegraliście z Widzewem w decydującym meczu 2:3, chociaż długo prowadziliście 2:0.
Pamiętam, chociaż podchodzę do tego spotkania już mniej emocjonalnie. Więcej rozumiem. Przed sezonem nikt o zdrowych zmysłach nie miał prawa stawiać nas wśród kandydatów do tytułu, graliśmy praktycznie trzynastoma zawodnikami. Proszę mi pokazać drużynę, która nie odczułaby odejścia dziewięciu podstawowych zawodników. Przegraliśmy z Widzewem w sposób kuriozalny, ale kiedy dzisiaj wracam do wspomnień z Legii, to wolę do tych przyjemniejszych.
Do gola z Panathinaikosem Ateny na 2:0 w ostatniej minucie, który dał wam awans do kolejnej rundy w następnym sezonie?
Tym meczem, tym golem i tymi okolicznościami przeszedłem do historii klubu, o którym marzyłem. Jeśli każdy mecz jest filmem i ma scenariusz, to ten mi się bardzo podobał, bo miał happy-end, a ja grałem główną rolę. Z tego jestem najbardziej dumny. Czasami na YouTubie odtwarzałem sobie tamtą bramkę, kiedy miałem jakieś słabsze momenty, kiedy chciałem podbudować pewność siebie czy poprawić sobie humor. Teraz też zdarza mi się wracać do tamtej bramki, ale głównie wtedy, kiedy siedzę z Grekami i rozmawiamy o futbolu. Już się nie potrzebuję podbudowywać.
Miał pan do kogo się zwrócić w tych słabszych momentach, czy pozostawały tylko wspomnienia dobrych występów?
Psychologiem był trener. Ale zawsze otaczałem się dobrymi ludźmi. Ciągnęło mnie do mądrzejszych. Sam szybko skończyłem edukację, nie czułem się z tym komfortowo i szukałem ludzi, od których mogłem czerpać wiedzę, mądrość, która może mi kiedyś pomóc. W Polsce liderzy często otaczają się słabszymi i głupszymi od siebie, a ja uważam, że trzeba postępować odwrotnie. Zawsze miałem wokół siebie ludzi, którzy wspierali mnie dobrym i przede wszystkim mądrym słowem.
W domu się pan otwiera?
Raczej nie. Rodzina mnie zna i dostrzega, kiedy jestem zdenerwowany, a żona potrafi mnie umiejętnie uspokoić i rozbroić tykającą bombę, która we mnie siedzi. Starałem się i staram nadal nie przenosić do domu emocji z pracy, ale kiedy mi się to nie udaje, żona już się nauczyła mojej instrukcji obsługi. Tak samo było, kiedy grałem w piłkę. Też przecież nie zawsze było łatwo.
Żałuje pan odejścia do Sportingu Gijon?
Żałuję, że za wcześnie się poddałem, zrezygnowałem i wróciłem. Powinienem walczyć w tym klubie mocniej, nawet w drugiej lidze hiszpańskiej. Po pół roku zacząłem tam się lepiej czuć, strzeliłem jakieś gole, zacząłem coś znaczyć, ale zdecydowałem się wrócić do Polski. Gdybym dzisiaj doradzał jakiemuś piłkarzowi w takiej sytuacji, to nalegałbym na to, żeby został. Wyjazdu do Gijon nie żałuję także dlatego, że podpisując kontrakt wiedziałem, że zrealizowałem tą myśl, z którą opuszczałem dom, kiedy postanowiłem zostać piłkarzem. Różnica w wysokości kontraktu w Hiszpanii w porównaniu z tym co zarabiałem wcześniej była tak duża, że pomogłem rodzicom i teściom. Całej rodzinie. Przeszedłem do jednej z najsilniejszych lig na świecie i bardzo dużo zyskałem finansowo.
Marcin Żewłakow powiedział, że nie żałuje tych piłkarzy, którzy teraz klepią biedę, bo stracili majątki. A pan?
Żal mi tych facetów, którzy kiedyś brylowali w mediach, a jakieś słabości spowodowały, że dzisiaj są w trudnej sytuacji. Zawsze powtarzam swoim piłkarzom, żeby byli przygotowani na najtrudniejszy moment, czyli czas, kiedy skończą grać. Większość nie ma czasu o tym myśleć. Żal mi tych, którzy źle zainwestowali, którzy przegrali sami ze sobą, ale z drugiej strony trudno mieć litość dla tych, którzy żyli szeroko nie myśląc o jutrze i codziennie się lansowali, a teraz nie mają nic.
Pan nie miał żadnych słabości?
Miałem, do słodyczy. Jak pojechałem do mamy, albo do teściowej, to wracałem z dwoma kilogramami za dużo i musiałem ciężej pracować.
Hazard?
Raz byłem w kasynie, przegrałem tysiąc złotych i powiedziałem, że to nie dla mnie. Grałem z kolegami w karty na pieniądze, nawet wygrywałem, ale to nie były wielkie sumy. To jedyny hazard w moim życiu.
To może chociaż drogie samochody?
Jako młody piłkarz miałem słabość do dobrych aut, wybierałem te sportowe. Jak na tamte czasy jeździłem super furami - Mitsubishi 3000 czy Toyotą Suprą. To wtedy w Polsce było coś takiego, jak teraz Ferrari. Pamiętam, kiedy pojechałem w Łukowie ubezpieczyć to Mitsubishi i dyrektor w PZU tłumaczył mi, że takiego samochodu nie ma w katalogu i na pewno pomyliłem model z pojemnością silnika. Udowadniał mi swoją rację bardzo długo, aż wyszliśmy przed budynek zobaczyć, jak jest naprawdę. Samochodu nie było widać, bo oblepiła go chmara dzieciaków.
[nextpage]
Po udziale w mistrzostwach świata w 2002 roku stał się pan jeszcze popularniejszy? Ten turniej pozwolił się panu inaczej poczuć ze swoją karierą?
Mundial to najważniejsza impreza dla piłkarza, a ja nawet nie śniłem, że wezmę w niej udział. Jerzy Engel wezwał do PZPN i osobiście poinformował mnie o powołaniu. Pamiętam co czułem wychodząc z budynku na ulicę, pamiętam, jak dotarło do mnie, jak wielkim jestem szczęściarzem. Engel nigdy nie powołał mnie wcześniej na choćby jeden mecz, a zdecydował się zabrać na mistrzostwa świata, więc pomyślałem, że nawet jeśli dostanę kilka minut szansy, muszę być na nie przygotowany, by go nie zawieść. Meczowi ze Stanami Zjednoczonymi poświęciłem parę tygodni pracy i czułem się perfekcyjnie przygotowany. Pamiętam swoje pierwsze kroki na rozgrzewce. Po pięciu wiedziałem, że będę dobrze grał , czułem, że zrobiłem wszystko, by tak było. Dało mi to także wiedzę o psychice piłkarza.
To znaczy?
Pamiętam, kiedy dwa lata później wychodziłem na boisko w Łęcznej, wracałem wtedy po kontuzji, publiczność była do mnie negatywnie nastawiona, bo nie spełniałem oczekiwań. Czułem wtedy lęk. Rozumiem piłkarzy, skąd może wynikać ich słabsza forma i dlaczego na przykład nasza reprezentacja tak słabo zagrała na mundialu w Rosji.
Przez lęk?
Przez to, że piłkarze nie byli w stu procentach przygotowani. To jest jak z najważniejszym w życiu egzaminem, kiedy od komisji dostało się trzy pytania, które były całkowitym zaskoczeniem. Wkradła się panika, brak pewności siebie, strach, no i doszli realni przeciwnicy. Tak właśnie grała drużyna Adama Nawałki, rozumiem ten stan.
Jerzy Brzęczek selekcjonerem - to dobry pomysł?
Bardzo ryzykowny. Wszyscy go pozytywnie odbierają, a dla mnie jest niewiadomą. Taki mamy jednak trend w polskiej piłce - Romeo Jozak pierwszy raz prowadził drużynę i od razu dostał Legię, podobnie teraz Dean Klafurić, a wcześniej Jacek Magiera. Ivan Djurdjević został trenerem Lecha. Poważne zespoły daje się ludziom, którzy jeszcze nic nie osiągnęli, licząc chyba farta. Praca z reprezentacją, to dla Jurka wielka szansa i wszyscy mu dobrze życzymy, jednak ja bym takiego ryzyka nie podjął.
Pan często się nie zgadza ze Zbigniewem Bońkiem.
Zawarliśmy ostatnio ugodę…
Wiem, sądową.
Nie doszło do tego, nasi prawnicy spotkali się i podpisali ugodę, że nie będziemy sobie wchodzić w drogę. A to, co powiedziałem wcześniej, to powiedziałem. Żeby pewne rzeczy się dokonały i się sprawdziły lub nie, musi upłynąć czas, potrzeba dalszej perspektywy.
Czyli pan czeka.
Wiele lat temu powiedziałem, że wybór Bońka na prezesa PZPN niczego nie zmieni. I patrząc na znaki na niebie nad polską piłką, mało widzę gwiazdek, które by mi mówiły, że idziemy w dobrym kierunku. Myślę, że jest odwrotny, niż ten, w którym podąża zachodnia Europa.
I naprawdę uważał pan, że z prezesem Józefem Wojciechowskim byłoby lepiej?
Boniek jako prezes jest jak minister finansów, który ciągnie pieniądze z piłki do PZPN, a Wojciechowski chciał zmienić futbol, wysyłając pieniądze w odwrotnym kierunku. Wiemy, ile kasy wpompował w Polonię Warszawa, jaki miał gest. Na pewno więcej rozdałby pieniędzy, czy to federacji czy swoich, niż wyciągnął od klubów do kasy związku. Wiemy, jak postrzegany jest Wojciechowski, ale węża w kieszeni nie ma. I finansowo kluby w Polsce na pewno przy nim zyskałyby dużo więcej.
Dałby się pan ponownie zaangażować w kampanię Wojciechowskiego?
Pewnie bym tego nie zrobił, nie zaufałbym osobom, które namówiły mnie i Radka Majdana, że warto spróbować, a później same bały się to zrobić. Teraz można powiedzieć, że chodziło o kluby ekstraklasy, które stały za Wojciechowskim, ale jak to w naszej piłce - lojalność okazała się tylko pustym słowem. Tych samych prezesów klubów wiedziałem na spotkaniach z Wojciechowskim i w telewizji, kiedy jako pierwsi biegli gratulować Bońkowi wygranych wyborów.
Żałuje pan też swojego wejścia w politykę?
Byłem posłem przez jedną kadencję i tego nie żałuję. Udział w polityce bardzo mnie rozwinął, pokazał, jak funkcjonuje ten świat, wiele mnie nauczył. Poszerzył horyzonty.
Skoro polityka tyle panu dała, to co pan dał polityce?
Nie byłem posłem zawodowym, więc dałem niewiele poza bycie trybikiem w zapleczu rządu Donalda Tuska, który mógł zawsze na mnie liczyć. Jako polityk bez zaplecza nie mogłem nic zrobić. W polityce jest hierarchia, gdybym budował swoją pozycję przez wiele lat, to może podczas trzeciej kadencji mógłbym coś zrobić i coś znaczyć. Trzeba byłoby się zaangażować na całego, a mnie nigdy na tym nie zależało i nie mogłem sobie na to pozwolić. Ale naprawdę nie żałuję, to było ciekawe doświadczenie.
Kilka miesięcy temu Robert Lewandowski postanowił zakończyć współpracę z panem. Jest pan zły? Rozczarowany?
Współpracę zakończyliśmy 2 miesiące po podpisaniu najwyższego kontraktu w historii polskiego sportu. Mam w sobie inne uczucia. Na przykład wdzięczności, że Robert kiedyś mi zaufał. Albo ulgi, że nie muszę już w tym wszystkim uczestniczyć. Cieszę się, że dobrze wykonałem swoje zadanie, że moje myśli, czas i energia, które poświęciłem na pokierowanie karierą Roberta, zostały dobrze spożytkowane. Mam grupę kolegów, z którymi od kilku lat gram w piłkę i kiedy ostatnio po meczu poszliśmy na piwo powiedzieli mi, że jestem dużo spokojniejszy niż kiedyś. Też zauważam w sobie przemianę. Nie muszę teraz żyć emocjami, które towarzyszyły mojej współpracy z Robertem. Wiedziałem, że wcześniej czy później się rozstaniemy, bo jestem dojrzałym facetem. Jak masz 46 lat, to widzisz więcej niż 25-latek. Znam polskich piłkarzy, ich mentalność, dostrzegam sygnały i rozumiem pewne sprawy bez słów. Wiem, kiedy ktoś mnie oszukuje, kiedy ktoś mówi mi prawdę. Doszliśmy z Robertem do takiego momentu, kiedy po prostu nasze drogi się rozeszły.
Lewandowski jest na fali wznoszącej czy opadającej?
Bez wątpienia jest na fali na niespokojnym morzu. Z własnego wyboru. Jak jej nie opanuje, to będzie trend spadkowy, którego już nie odwróci.
Powiedział pan: "pokierowałem karierą Roberta". Miał pan na nią duży wpływ?
Tak. Mam poczucie dobrze wykonanej pracy, nie boję się tego mówić. Znam swoją wartość i wiem, ile czasu poświęciłem Lewandowskiemu, co zrobiłem i do jakiego momentu go doprowadziłem. U polskiego piłkarza najbardziej niebezpieczny jest moment, kiedy wszystko się udaje, kiedy wszystko wychodzi, kiedy podpisało się super kontrakt - wtedy należy się obawiać najbardziej. Pamiętam słowa, które w hotelu Ibis powiedziałem Robertowi, jego mamie, obecnej żonie i siostrze: "będziesz wielkim piłkarzem i ja ci w tym pomogę. Oczywiście mi w to teraz nie wierzysz". Rozpatruję tamtą chwilę trochę w kategoriach mistycznych, nie wiem skąd miałem pewność, że mu się uda zajść tak wysoko, a mnie do tego doprowadzić.
A nie jest tak, że to pan bardziej skorzystał na współpracy z Lewandowskim?
Wielokrotnie słyszałem takie sformułowanie. Tylko Pan Bóg wie, kto bardziej zyskał. Nie znam odpowiedzi.
Wieloma piłkarzami się pan jeszcze zajmuje?
Nie. Ale nigdy nie prosiłem zawodników o współpracę. To piłkarz musi zrozumieć, jaką korzyść może odnieść oddając mi swoją karierę pod opiekę. Przyjąłem taką metodę pracy. Zawsze miałem niewielu piłkarzy, bo szukałem tych, w których było coś wyjątkowego. Jeśli będę chciał, to i teraz znajdę jakąś perłę, ale mam jednak chęć zrobienia sukcesu w innej dziedzinie, chcę sprawdzić się w biznesie. Nie mam w swojej naturze i charakterze umiejętności podlizywania się środowisku piłkarskiemu, piłkarzom czy zabiegania o ich względy - bo poważnie ich traktuje. Nigdy nie będę też agentem, który będzie zmieniał im pampersy, byle tylko utrzymać z nimi kontrakt.
Niektórzy dojrzewają za późno?
Znam takich, którzy mają pięćdziesiąt lat i więcej , a nadal im się wydaje, że są piłkarzami. Ci młodsi co jeszcze grają, mają czasami takie problemy, że zastanawiam się, co z nimi będzie później. Kiedyś odbieram telefon od piłkarza, który wrócił z zagranicy i słyszę same przekleństwa. Klub skierował go na badania do przychodni a on nie wiedział, że trzeba pójść do okienka i się zarejestrować. Wytłumaczyłem wszystko na spokojnie, a później powiedziałem, że niedługo może mieć małe dzieci i dobrze byłoby, żeby myślał i wiedział, co zrobić, kiedy w nocy będą miały gorączkę.