Cezary Kucharski: Pociąg do Hollywood

- Pamiętam, kiedy pojechałem ubezpieczyć Mitsubishi i dyrektor w PZU tłumaczył mi, że takiego samochodu nie ma w katalogu. Udowadniał mi swoją rację bardzo długo, aż wyszliśmy przed budynek zobaczyć, jak jest naprawdę - mówi Cezary Kucharski.

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Cezary Kucharski WP SportoweFakty / Na zdjęciu: Cezary Kucharski

Michał Kołodziejczyk, WP SportoweFakty: Jeśli uważam, że mój syn ma talent do piłki nożnej, to co powinienem zrobić, żeby pomóc mu w osiągnięciu sukcesu?

Cezary Kucharski: Spędzać z nim jak najwięcej czasu. Uprawiać różne sporty. Odciągnąć od telefonu komórkowego, komputera i internetu. Nigdzie go nie pchać na siłę, nie wywierać presji, nie wmawiać, że będzie nowym Leo Messim, Cristiano Ronaldo albo Robertem Lewandowskim. On ma chcieć osiągnąć sukces, a nie pan. Pan musi tylko pomóc - jeśli uda się stwierdzić, że to jego marzenie, wszystko, co można mu dać, to zaangażowanie i czas. Trzeba rozwijać w dziecku zainteresowania i jednocześnie nie przekroczyć cienkiej granicy, by nie realizować tak naprawdę tylko swoich ambicji. Może nie spełnionych przez pana za młodu.

Jak się poznaje talent w młodym chłopaku?

Trzeba mieć do tego nosa. Jak w każdym biznesie - wiedzieć, czego się szuka i jakie są warunki gry. Trzeba rozumieć piłkę i wiedzieć, jakie cechy, które można zauważyć u juniora w przyszłości mogą być użyteczne, przydatne do kolejnych, wielkich kroków w karierze.

I co pan widzi u takiego zdolnego nastolatka? Że ma poukładane w głowie też?

Jak się rusza, jak biega po boisku, jakie podejmuje decyzje i ile czasu mu to zabiera. Jaką ma mowę ciała. Charakter też jest ważny, ale on będzie się zmieniał pod wpływem impulsów, które młody chłopak codziennie będzie dostawał od świata. Tak naprawdę o żadnym polskim piłkarzu, który ma 16, 18 czy 20 lat, nie potrafiłbym powiedzieć, czy ma charakter do piłki. Młodzi ludzie, którzy potrafią grać w piłkę, dostali dar od boga, ale niewiele rozumieją z tego, jak funkcjonuje zawodowy piłkarz, jak będzie wyglądała prawdziwa gra o przyszłość. Ci młodzi ludzie często dzięki pracy dochodzą do dobrych kontraktów, ale wtedy wydaje im się, że tak już będzie zawsze, że teraz może już być tylko dobrze. Polski piłkarz lubi otaczać się tymi, którzy będą go utwierdzać w przekonaniu, że jest fantastyczny.

Patrzy pan czy junior na treningi przyjeżdża sam, czy torbę ze sprzętem nosi za nim ojciec?

Oczywiście. A po dwóch, trzech rozmowach z zawodnikiem i jego rodzicami, mogę ocenić, jakie ma podejście do tego, co go czeka. W Polsce traktujemy piłkarzy jak dzieci, zresztą oni chcą tak być traktowani przez długi czas. Jesteśmy nadopiekuńczy, co sprawia, że zbyt wolno dorastają, a ich rozwój jest bardzo opóźniony. Jeżeli na spotkaniu ze mną więcej od samego piłkarza mówi jego matka albo ojciec, to wiem, że nic z tego nie będzie. Dociera do mnie wtedy, że to rodzice bardziej chcą mieć syna piłkarza, niż rzeczywiście on sam tego pragnie.

O co pytają pana rodzice zdolnych piłkarzy?

Czy nie skrzywdzę ich dziecka. Naprawdę czuję się wtedy bardzo dziwnie, zastanawiam się nad tym, jak oni mnie traktują. Wyjeżdżałem z domu jako osiemnastolatek i musiałem wziąć życie w swoje ręce, odciąłem pępowinę od rodziców, musiałem codziennie sam radzić sobie z problemami, z relacjami z trenerem czy kolegami z drużyny, z kibicami i dziennikarzami.

Pana rodziców pytano o zgodę na transfer do Siarki Tarnobrzeg?

Nie uczestniczyli w rozmowach. Moja mama była nauczycielką i nie chciała mnie puścić do Tarnobrzegu, bo byłem przed czwartą klasą liceum, przed maturą. Nie chciała, żebym ryzykował, ale podjąłem inną decyzję, bo poczułem, że to szansa od życia. Byłem zdecydowany, chciałem zawodowo grać w piłkę. Uparłem się na to, żeby wyjechać i nawet zaryzykować szkołę, nie zdać matury, ale sprawdzić się wśród zawodowców.

Zdał pan tę maturę?

Tak, dzięki wielkiej pomocy nauczycieli z liceum w Tarnobrzegu, którzy dawali mi korepetycje, organizowali dodatkowe zajęcia i motywowali do pracy. Bez ich życzliwości na pewno bym sobie nie poradził. Taką przychylność można było zbudować tylko w małej, lokalnej społeczności. Największy wpływ na moje życie i karierę miał jednak kolejny transfer, do szwajcarskiego FC Aarau. Trafiłem do kraju ułożonego, gdzie najbardziej liczy się porządek i przestrzeganie zasad.

Od razu zaakceptował pan takie otoczenie?

Godzinami słuchałem Ryśka Komornickiego, który mieszkał tam już od pięciu lat. To był 1994 rok i wszystko dla mnie było inne. Rysiek mówił: "słuchaj, jak cię policja zatrzyma za prędkość, to nie próbuj dawać łapówki, bo pójdziesz do więzienia". A ja myślałem, co to za dziwny kraj, że nie można zaproponować policjantowi jakiegoś banknotu za odstąpienie od mandatu. Zacząłem rozumieć świat trochę inaczej, ze Szwajcarii wyniosłem dużo więcej niż rozwój piłkarski. Dotarło do mnie, że te wszystkie zasady mają sens, że tam nie ma głupiego prawa i że to, co na początku wydawało mi się dziwne, tak naprawdę jest mądre i płyną z tego same korzyści.

W Polsce nie przestrzegał pan zasad?

Byłem wychowany, żeby ich przestrzegać, a kiedy je łamałem, byłem w domu karany. Ale szkoła, podwórko uczyła cwaniactwa, oszukiwania. Na lekcjach ściągałem i dopiero po wyjeździe za granicę zrozumiałem, że to też jest zwykłe oszustwo. A przecież myśmy się tym nawet chwalili, każdy ściągał, trzeba było to tylko robić jak najlepiej. Do Polski wróciłem jako zupełnie ktoś inny. Do dzisiaj uważam, że Aarau dało mi najwięcej lekcji, może nie piłkarskich, ale ludzkich.

Jak pan tam w ogóle trafił?

Grałem w reprezentacji młodzieżowej, strzeliłem jakieś gole w eliminacjach, wygraliśmy grupę z Anglią i Norwegią. Zdobywałem bramki także w naszej lidze i ktoś mnie w końcu zauważył. Ale kasetę VHS ze swoimi golami przygotowywałem sam, pożyczyłem drugi magnetowid, robiłem wycinki swoich najlepszych akcji z polskim komentarzem. Ciągle mam te kasety gdzieś w domu. To były zupełnie czasy, dzisiaj przecież transmisje w internecie robi się nawet z meczu juniorów.

Znał pan jakieś obce języki?

Uczyłem się niemieckiego w szkole, ale jakoś niespecjalnie odnosiłem sukcesy. Kiedyś ściągałem od najlepszego ucznia i nasz nauczyciel, kibic Siarki, rozdał nam klasówki - ja dostałem piątkę, a ten prymus dwóję. Wiedziałem, że coś jest nie tak. Poszedłem do nauczyciela i się przyznałem, to był chyba taki test na moją uczciwość i dopiero tego sprawdzianu udało mi się nie oblać. Do niemieckiego przyłożyłem się dopiero po wyjeździe do Szwajcarii, do dzisiaj nieźle sobie radzę. W Hiszpanii byłem tylko pół roku, a po hiszpańsku nadal sobie gazetkę bez problemów przeczytam.

ZOBACZ WIDEO Jerzy Brzęczek już rozmawiał z reprezentantami. "Lewandowski pozostanie kapitanem"

Jaki był pana dom? Kto pana wychowywał?

To był normalny dom, gdzie rolę wychowawcy bardziej przyjęła mama. Była surowa, oczekiwała, że będziemy dobrze się uczyli. Byłem starszy od rodzeństwa - Sylwka i Ani, przecierałem szlaki. Moje i mojego brata dzieciństwo, to był sport i całe dnie na ulicy. Różne dyscypliny uprawialiśmy. Największą karą było to, kiedy nie mogłem pójść na trening, albo pokopać piłkę z kolegami na podwórku. Często wtedy spuszczałem się po rurze z balkonu na dół, ryzykując nawet większą karę. Tata ciężko pracował, jeździł samochodem, często nie było go w domu, ale zawsze był takim katalizatorem, kiedy mama traciła cierpliwość. Neutralizował problemy. Nigdy nie zostałem przez niego uderzony, na szczęście przyjął inny model wychowania. Z domu pamiętam jeszcze myśl, jaka towarzyszyła mi, kiedy go opuszczałem.

Jaka to była myśl?

Że chciałbym przez piłkę zbudować swoją niezależność finansową od rodziców. Wtedy to było naturalne, że rodzice utrzymywali dzieci bardzo długo, a chciałem tę sytuację odwrócić i to ja chciałem im pomagać.

Był pan próżny? Ciągnęło pana do sławy?

Pamiętam takie dwa momenty w życiu, kiedy jej zapragnąłem. Kiedy zacząłem się interesować futbolem, panowały czasy Widzewa Łódź. Kibicowała mu cała Polska, na mecze do Łodzi jeździli z Łukowa, z Siedlec, a jak wiadomo też, kto był za Widzewem, ten był przeciwko Legii. Zawsze byłem krnąbrny i buntowniczy, więc się tą Legią zainteresowałem. Wbrew wszystkim. Wtedy moim idolem stał się Dariusz Dziekanowski, marzyłem o tym, żeby być taki, jak on. Później, już w liceum, pani od polskiego zaprosiła na spotkanie z nami Piotra Siwkiewicza, aktora, który zagrał w "Pociągu do Hollywood". Pamiętam, kiedy na sali gimnastycznej dostałem od niego autograf i pomyślałem, że fajnie byłoby, gdyby kiedyś takie spotkania organizowano ze mną i żebym też mógł się dzieciakom podpisywać. Ale czy to próżność? Raczej marzenia. Byłem chłopakiem z małej miejscowości i spełniałem podstawowy warunek do osiągnięcia sukcesu w sporcie. Największą motywacją zawsze będzie tu awans społeczny i finansowy. Nie znam w Polsce żadnego dobrego piłkarza z bogatej rodziny. W codziennej walce sportowca element chęci zmiany swojego statusu jest bardzo ważny, łatwiej podporządkować wtedy pracy całe swoje życie.

Czy Robert Lewandowski zrobiłby tak dużą karierę, gdyby nie spotkał na swojej drodze Cezarego Kucharskiego?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×