Zawsze w drugą stronę, zawsze po żywego

Materiały prasowe / jsw.pl / Na zdjęciu: Ratownik w trakcie akcji w kopalni
Materiały prasowe / jsw.pl / Na zdjęciu: Ratownik w trakcie akcji w kopalni

- Słyszę piłkarzy z Ekstraklasy mówiących o presji i tylko się uśmiecham. Jeśli ktoś chce poczuć, co to prawdziwa presja, zapraszam do siebie do pracy. Kilometr pod ziemię.

- Akcję zawsze rozpoczynasz z nadzieją, nawet jeśli masz przed sobą totalnie zawalony chodnik. Im dalej brniesz jednak w zniszczone wyrobisko, czołgasz się w kamieniach i żelastwie, szukasz kolejnych prześwitów, do kopania używasz tylko rąk i pchasz przed sobą ściągnięty z pleców aparat tlenowy, tym sprawy wyglądają coraz realniej. Pojawia się myśl, że nic już z tego nie będzie. Że dalej idziesz tylko po to, by ciała uwięzionych kolegów oddać rodzinom. Ale zawsze idziesz do samego końca, bo w przeszłości los pisał już niesamowite scenariusze. O śmiertelnym ryzyku starasz się nie myśleć. Masz do wykonania misję - mówi Wojtek, ratownik górniczy i zawodnik jednego ze śląskich, czwartoligowych klubów piłkarskich.

To była nadzieja

Radiowy spiker donosi: tąpnęło w Zofiówce. Przysypało siedmiu górników. Ruszyła akcja ratunkowa. Taka to robota, że jedna informacja momentalnie psuje sielską, grillową sobotę. Wojciech staje się nerwowy, elektryczny. Dokazujące, rozbiegane po ogródku dzieciaki nie wywołują na jego twarzy uśmiechu. Myślami jest już w zupełnie innym miejscu. Za moment na pewno zawibruje leżący na stole telefon.
Wibruje telefon.

- Dziś jeszcze nie. W poniedziałek o 3:30 - to mechanik ze stacji ratownictwa górniczego.

Komunikat jest lakoniczny. Najgorszy z możliwych, bo niewiedza cię rozsadza. Co cię czeka na dole? Jak bardzo beznadziejną sytuację tam zastaniesz? Nie wiesz nawet, ile wziąć ze sobą jedzenia i picia. A to cholernie ważne. Tata uczył Wojtka: jedną kanapkę zawsze trzymaj do końca szychty i wywieź ją na powierzchnię. Nigdy nie wiesz, czy w drodze pod szyb cię nie odetnie i nie utkniesz na wiele godzin. Wojtek zawsze bierze więc sporo żarcia. Picia - trzy litry. Jedną kanapkę zawsze wywozi.

Punktualnie o 3:30 nad ranem w stacji pojawiają się dwa zastępy ratowników, 10 osób. Do tego dwóch mechaników sprzętu i osoba dozoru wyższego-ratownik. Rozpoczyna się ubieranie, szykowanie sprzętu. Aparaty, rozwieraki, poduszki do podnoszenia skał. Dynamiczna krzątanina, ale cisza aż kłuje w uszy. - Normalnie na stacji zawsze jest wesoło. Żartujemy, nabijamy się z kolegów, jak to w męskim gronie. Wtedy atmosfera była zupełnie inna, specyficzna. Przygotowywaliśmy się w skupieniu. Każdy z nas myślał o jednym: co tam zastaniemy?

Podjeżdża bus z przyczepką na aparaty. Godzina jazdy do Jastrzębia.

- Pamiętasz swoje pierwsze wrażenie po przyjeździe pod kopalnię?
- Nadzieja. To była nadzieja. Patrzyłem na wejście i myślałem: uda nam się, wyciągniemy ich. Przecież nasze ratownicze motto to: "zawsze idziemy po żywego".

Zjeżdżać mają o szóstej, ale wszystko się przeciąga. Dwie godziny czekają na swoją kolej, a czekanie wciąż fedruje umysły. W końcu spod ziemi wyjeżdżają inne zastępy.

- Jak jest? - dopytują niecierpliwie koledzy Wojtka.
- Przejebanie, gorąco, wilgotno - słyszą, ale odpowiedzi i tak mogliby nie otrzymać. Wszystko mają jak na tacy. Poprzednicy ze zmęczenia ledwo idą, są cali mokrzy. Rzucają kilka podpowiedzi. - Wchodzicie po nas? Weźcie powietrze z prawego rurociągu, macie tam też schowane klucze. Jeszcze bardzo daleko, nie mamy pojęcia, czy mogą tam być.

Chłopaki w szoli, gitra zawarte. Jadą. Kilometr w głąb ziemi.

sztygar - kierownik oddziału w kopalni; szola - winda; gitra - drzwiczki.

Tony na przodku

Wojsko albo kopalnia, taki miał wybór. No to kopalnia, bo jeśli ojciec przez ponad 20 lat robił pod ziemią, zresztą wujkowie też, to inaczej wybrać nie mógł. Na dodatek w otwartej niedaleko domu szkole górniczej dawali glejt na gwarantowaną pracę. Nie było się nad czym zastanawiać. Niewielu z jego rówieśników poszło jednak od razu na kopalnię. Ledwie garstka, bo dla reszty to był obciach.

- Chcieli być z dala od kilofów. Śmiali się z chłopaków ze slumsów, na przykład ze mnie, że szliśmy na "górniczówę". Im, blokersom, zachciało się zostać informatykami, przedstawicielami handlowymi. Chcieli robić kariery, mieć swoje biurka w urzędach, komputery. Po pięciu latach wszyscy do mnie dołączali. Jeden po drugim. Na kopalni zatrudniony jestem już 10 lat. Pięć jako ratownik - mówi Wojtek.

Fot. Andrzej Grygiel/PAP. Ratownicy przed kopalnią Borynia-Zofiówka-Jastrzębie
Fot. Andrzej Grygiel/PAP. Ratownicy przed kopalnią Borynia-Zofiówka-Jastrzębie

Początek był koszmarny. Robił na "przodkach", czyli przy drążeniu wyrobiska. Chodnik, a na końcu ściana i cała naprzód. To obok wydobycia najbardziej wycieńczająca praca pod ziemią. Codziennie wielokrotnie zarzucał na plecy 100 kilo żelastwa i targał je długimi chodnikami. Przez ręce przelewały mu się tony. Pojawiały się chwile zwątpienia. Trudno, by ich nie było, skoro Wojtek przychodził po pracy do domu i nie miał siły dogramolić się do łóżka. Totalne zniszczenie.

- Kolejnego ranka zwlekałem się z wyra i rozpoczynałem następny dzień świstaka. Rowerem na kopalnię, zjazd, przodek, przerzucone tony, wyjazd, rower, dom, sen. Teoretycznie od poniedziałku do piątku, ale w płatne soboty też się robiło - przyznaje.
Już po pierwszym roku chciał zostać ratownikiem górniczym. Podczas noszenia żelaza zerwał jednak mięsień i badania na ratownika mu uciekły. Pięć lat musiał czekać na swoją kolej. W tym czasie, drążąc wyrobisko, uczył się roboty. Poznał jej wszystkie tajniki, od A do Z. To doświadczenie, które ratownikowi potrafi w akcji ocalić życie.

Będzie ogień z dupy

Dwie minuty jazdy i jesteśmy na 900 metrach. Teraz kolejny kwadrans koleją osobową, takim górniczym metrem, które dowozi ratowników do rozbitej bazy. W chodniku - sześć metrów na cztery i pół - wydzielono boksy z drewna dla każdego zastępu i otoczono je czarną płachtą. Każdy boks podpisany kredą. Z lewej - zastęp Bytom, dalej - Jastrzębie, jeszcze dalej - Zabrze. Wszystko w bezpiecznym miejscu, w świeżym prądzie powietrza.

Najbardziej męczące fizycznie dla zastępu jest dojście na pomost. Z całym wyposażeniem na plecach: aparatami, zapasowymi butlami z tlenem, kamizelkami chłodzącymi, kilkoma bębnami z linią telefoniczną (każdy po 200 metrów), siekierami, piłkami, kilofami. Do tego torba zastępowego z przyrządami do robienia pomiarów, paczki z posiłkami regeneracyjnymi (w nich kiełbasa, energetyk, jabłko, sałatka) i własna torba z jedzeniem. Łącznie 45 kilo bagażu na osobę.

- Zastępowy, do mnie! - krzyczy kierownik akcji. Zaczyna się. Ich kolej.

Zanim ruszą - szczegółowa kontrola aparatów tlenowych. Pierwsza kontrola - pochłaniacz. Otwierasz klapę i sprawdzasz to, co wciąga dwutlenek węgla i oczyszcza powietrze z wilgoci. Druga - połączenia gwintowe. Weryfikujesz palcami, czy na żadnej śrubce nie ma luzu. Trzecia - zawór upustowy. Wdmuchujesz powietrze do węża wydechowego i czekasz, aż napełni się worek w aparacie, a zawór upuści powietrze. Jeśli tego zaworu by nie było, dmuchałbyś tak długo, aż rozerwałoby worek. Czwarta - kontrola szczelności worka, czyli przytrzymujesz zawór i naciskasz na worek. Czekasz minutę i przyglądasz się, czy nie ma ucieczki powietrza. Opróżniasz worek i dokonujesz kolejnej kontroli - zawory sterujące. Zaginasz wąż, robisz wdech i sprawdzasz, czy zapada się worek. Jeśli działa, zaginasz drugi wąż, dmuchasz i worek musi się podnieść. Szósta kontrola - przyglądasz się zaworowi przepłukującemu. Energicznie odkręcasz butlę i wyczekujesz charakterystycznego syku. Siódma - automat płucny. Jest w nim membrana. Jak największym wdechem wytwarzasz podciśnienie, membrana się zapada i syczy. Jeśli później wraca do pierwotnego ułożenia, działa. Ósma kontrola - zawór dodawczy. Gdy podczas akcji robi ci się słabo, wciskasz przycisk i aparat podaje ci więcej tlenu. Ale z tym ostrożnie i oszczędnie, korzystaj tylko w ekstremalnych sytuacjach. Użycie zaworu wiąże się ze spadkiem zapasu tlenu w butli. Dziewiąta kontrola - połączenia będące pod ciśnieniem i zapas tlenu. Czyli przeglądasz całe owężowanie, a na koniec, na głos, informujesz zastępowego, jaki masz zapas tlenu w butli. Na przykład 19 megapascali. Dziesiąta kontrola - paski nośne i szelki. Jedenasta - sprawdzenie maski. Czy nie ma uszkodzeń, czy działa wycieraczka.

Później dodatkową kontrolę wykonuje jeszcze zastępowy. Zakładasz na plecy aparat, wciągasz maskę na twarz i na odkręconym tlenie zastępowy sprawdza: maskę, pochłaniacz, połączenia gwintowe, należyte otwarcie zaworu butli, zawór dodawczy, zapas tlenu. Aparat zastępowego sprawdza jego zastępca. Całość procedury trwa około 15-20 minut. Robisz to z ogromną uwagą, małe niedopatrzenie może cię kosztować życie. Aparat jest przystosowany do pracy w ciężkich warunkach do czterech godzin.

- Zastęp gotowy do akcji po kontroli zastępowego! – zastępowy (przodowy) Wojtka melduje kierownikowi akcji. Można ruszać.

Na miejsce zdarzenia idą bardzo długi kawałek, na razie jeszcze bez użycia aparatów tlenowych. Rozciągają za sobą linię telefoniczną. Dochodzą do miejsca katastrofy. Wojtek patrzy i aż nie może uwierzyć w to, co widzi.

- Kurwa, będzie ogień z dupy - dokładnie takie słowa wypowiada, gdy ukazuje się przed nim zawalony chodnik. Wyrobisko jest niemal kompletnie zaciśnięte. Skały wymieszane z żelastwem, ledwie widoczny prześwit, w który trzeba będzie się wciskać. Wszędzie kurz, bo po zawaleniu jeszcze wszystko fruwa, kręci w nosie, pracuje. Zapach jak w starej, wilgotnej piwnicy.

Maski wsunięte na twarze.

- Wchodzimy!

Wiktor

- Wciskając się szparą w zawalony chodnik nie myślałeś, że podejmujesz śmiertelne ryzyko? W każdym momencie mogło cię przygnieść, zabić. Masz przecież żonę i małe dzieci.
- Każdy z nas myślał, nie da się nie myśleć. Tylko że każdy jest inny. Jeden zamyka się w sobie, nie odzywa się przez całą akcję. Widać, że nerwy się w nim gotują. Inni starają się to obracać w żart. Przebijaliśmy się, kopaliśmy na leżąco i drążyliśmy przejście, a niektórzy z nas opowiadali kawały, rozmawialiśmy o nieistotnych, luźnych sprawach. Nie dlatego, że nie czuliśmy powagi sytuacji. Nie dlatego, że jesteśmy lekkomyślni i mamy gdzieś koncentrację. Po to, by nie zwariować. Ale są też tacy, którzy pomyślą o żonie i dzieciach, a na drugi dzień do akcji już nie zjadą. To się też zdarza - przyznaje Wojtek.

Na zdjęciu: Zawalony chodnik w kopalni Zofiówka. W takich warunkach działają ratownicy. Zdjęcia: JSW
Na zdjęciu: Zawalony chodnik w kopalni Zofiówka. W takich warunkach działają ratownicy. Zdjęcia: JSW

Kiedyś przed każdym wyjściem do roboty nie dawała mu spokoju pewna myśl. Że zjedzie, ale nie wyjedzie. Że coś się stanie. Szybko udało mu się od tego odciąć, bo takie podejście to przepis na tragedię w pracy. Górnicy mają zresztą swoją zasadę: jeśli w domu masz niepoukładane sprawy, to z o wiele większym prawdopodobieństwem ulegniesz na dole wypadkowi. Gdy górnik widzi pod ziemią zamyślonego, nieobecnego, "zamulonego" kolegę, musi na niego ryknąć. Doprowadzić do pionu. Taki stan to zagrożenie dla wszystkich wokół.

- Odciąłem się od złych myśli w codziennej pracy, ale przyznaję, że w domu mamy pewien rytuał: przed wyjściem do pracy zawsze najpierw żegnam się z żoną, a później z dzieciakami. Same z siebie przerywają zabawę, rzucają klocki i stają w kolejce, by uściskać tatę. Gdy wracam po pracy, sytuacja się powtarza - zdradza Wojtek. Z żoną musiał kilkukrotnie dyskutować o sensie tej roboty. To były rozmowy pełne emocji, łez.

Strach rodzin ratowników biorących udział w akcjach dodatkowo nakręcają media. Robią programy specjalne, szukają najbardziej dramatycznych obrazów, a żona bądź rodzice siedzą przed telewizorami i czują kołaczące w piersi serce. Po pierwszym dniu akcji w Jastrzębiu, gdy Wojtek przyjechał do domu, żona nie zadawała pytań. Nie wiedziała, czy może pytać. Zresztą nie było potrzebnych wiele słów, wystarczył jeden rzut oka na przebierającego się męża. Cały był podrapany, a kolana miał zdarte do krwi. Zobaczył w jej oczach przejęcie, więc o sprawach, o których mógł powiedzieć, powiedział jej sam. Żeby się nie zamartwiała. Po tej rozmowie nie oglądała już telewizji, wyjechała z dziećmi na działkę, byle tylko nie słuchać doniesień z kopalni.

Leszek, ojciec: - Zanim syn zjechał w Zofiówce na akcję, powiedziałem mu: obojętnie o której byś nie wyjeżdżał, nieważne czy będzie to druga w nocy czy czwarta nad ranem, zawsze masz do mnie dzwonić. Jestem emerytowanym górnikiem. Wiedziałem, jak wielkie ryzyko podejmują ratownicy, jak niebezpieczne jest to zadanie. Zresztą, są w naszym środowisku niezmienne od lat zasady. W przeszłości, gdy nie było jeszcze komórek, wyjeżdżało się po robocie na powierzchnię i padała propozycja: idziemy na lufę. Prosiło się wtedy kolegę, który nie chciał iść, by zrobił rundę po domach wszystkich chłopaków. Miał pojechać i dać znać rodzinom, że ich chłopy wyjechały, ale siedzą z kolegami. Teraz jest łatwiej, są komórki. Jedno połączenie potrafi uspokoić nerwy. Szczególnie w takiej sytuacji.

Wypadki na kopalniach to jednak coś, z czym się obcuje. Co wisi nad głowami wszystkich, którzy zjeżdżają pod ziemię oraz tych, którzy na nich czekają. Nie ma doświadczonego górnika, który nie straciłby na dole choć jednego znajomego. A Wojtek jest przecież doświadczonym górnikiem.

- Kilka lat temu, gry robiłem jeszcze na przodkach, w wyrobisko dostała się woda. Zginął Krzysiu, elektryk. Wielu kumpli było poszkodowanych. To była moja zmiana, moja załoga. Miałem być wtedy z nimi, ale żona była w ciąży. Wziąłem w ten dzień wolne, chciałem być przy niej. Gdy urodził mi się syn, dałem mu na imię Wiktor. Zwycięstwo. Ku pamięci zdarzenia, w którym szczęśliwie nie brałem udziału.

Przedsionek piekła

Przedzierają się, nacierają. Bardzo powoli, bo gorąc wyciska ostatnie poty, ciasnota ogranicza ruchy, brak światła utrudnia widoczność. Skały zmieszane z tym, co zostało po zawaleniu chodnika. Żelastwo, belki, węgiel. Kurz. Przez ponad cztery godziny udało się przejść dziesięć metrów. Jeśli to jeszcze nie piekło, to pewnie jego przedsionek.

- Meldujemy przejście ciężkiego odcinka. Musieliśmy ściągać aparaty i przeciskać się przez szczeliny. Podajemy tętno: najwyższe u ratownika numer trzy: 120. Samopoczucie dobre, najmniejszy zapas tlenu: 15 megapascali - kolejna już informacja zastępowego do bazy. Tlenu jeszcze sporo, atmosfera przez długi czas była zdatna do pracy bez masek.

Trzeba się łączyć co 15 minut. Wszystkie raporty zapisywane są w centrali, kontrolowane. Gdyby tętno któregoś z ratowników przekroczyło 140, zastęp ma obowiązek przystanąć, uspokoić się i dopiero ruszyć w dalszą walkę. Czekające w bazie pozostałe zastępy ubezpieczają tych w wyrobisku. Jeśli komukolwiek by się coś stało, błyskawicznie na ratunek byłaby posłana kolejna grupa.

- Proszę dalej penetrować wyrobisko i informować o postępach - słyszą ratownicy.
Rozkręcają stalowe konstrukcje, tną taśmy, do kopania używają rąk. Materiału z przekopu się nie wynosi, usuwa się go tylko na boki. Kluczem jest przecież jak najszybsze przebicie się do poszkodowanych. Cały czas pracują na leżąco, na kucaka, na siedząco, na kolanach, na brzuchu. Gdy trzeba coś odkręcić na stropie - na plecach. Nie ma momentu wyprostowania. Wciskają się w 90-centymetrowe szpary.

- Hamuje nas guma. Przystępujemy do jej cięcia - informacja do sztabu.
- Proszę przystąpić do cięcia gumy i zameldować o wykonaniu pracy.

Później polecenie: - Proszę udać się w kierunku bazy, po drodze będziecie mijali zastęp z Jankowic.

Następuje zmiana zastępów.

Akcję - poza zniszczonym chodnikiem - utrudnia zwiększone stężenie metanu. Trzeba budować specjalne lutniociągi (długie rury doprowadzające powietrze). Później ratownicy docierają do wielkiego rozlewiska.

Na zdjęciu: Ratownik górniczy/ Fot: Andrzej Grygiel/PAP
Na zdjęciu: Ratownik górniczy/ Fot: Andrzej Grygiel/PAP

Wojtek: - Najpierw chciano tam sprowadzić nurków, ale ich sprzęt nie przecisnąłby się przez szczeliny. Dlatego zdecydowano się na odpompowywanie wody. To był odcinek, w którym nie musieliśmy korzystać z masek tlenowych. Czuliśmy to. Choć ich nie widzieliśmy, wiedzieliśmy, że tam są. To był smród rozkładających się ciał. I rzeczywiście, dwóch z poszkodowanych było w wodzie. Trzeci, już ostatni, odrobinę dalej.

Udało się uratować dwóch górników. Wydostano ich jeszcze w pierwszym dniu. W dwa kolejne dni odnaleziono dwóch następnych, już bez oznak życia. Do ostatniej trójki ratownicy przebijali się ponad tydzień. Po odpompowaniu wody, przy użyciu psa tropiącego, ostatnie ciało odnaleziono po 12 dniach od tąpnięcia.

Wojtek podczas tej akcji miał dwa momenty skrajnie trudne psychicznie. Pierwszy jeszcze pod ziemią. - Wchodziliśmy w wyrobisko, mniej więcej 120 na 150 centymetrów. Gdy przyszliśmy tam kolejnego dnia, wyrobisko było już o 30 centymetrów mniejsze. I wtedy pojawiły się myśli: to się może za moment rzeczywiście zacisnąć i nas odciąć. Widzieliśmy na własne oczy, że górotwór wciąż pracuje, wciąż miażdży chodnik. Nie było jednak czasu na dalsze rozmyślania, szliśmy po swoich kolegów - opowiada.

Druga scena miała miejsce, gdy wyjechali na powierzchnię po kilkunastu godzinach roboty. Rozproszkowani, bez sił, cali czarni. Prowadzono ich do pomieszczenia, w którym mieli zjeść ciepły posiłek, gdy doskoczyły do nich zrozpaczone, ale wciąż pełne nadziei kobiety. Żony i matki uwięzionych na dole górników. Dopytywały o wszystko. O szczegóły, co widać na dole, jakie szanse dają ich ukochanym na przeżycie. Łaknęły informacji, które wlałyby w ich serca siłę. - W trakcie trwania akcji obowiązuje przepis zakazujący zdradzania jakichkolwiek szczegółów. Mamy kategoryczny zakaz udzielania informacji - mówi Wojtek. Nic tym kobietom nie powiedzieli. Mijali je, a żołądki ściskała im żelazna obręcz. Zastępy nie mogły nawet brać telefonów komórkowych ze swoich stacji ratowniczych do Jastrzębia, by nikomu nie strzeliło nic do głowy. By nikt nagle nie zechciał nakręcić filmu pod ziemią bądź robić zdjęć.

Wojciech: - Zofiówka była moją pierwszą, tak wymagającą akcją. Trudno zresztą o coś bardziej ekstremalnego. Dzięki temu wiem, że w przyszłości już mnie nic nie zaskoczy. Jeśli przetrwałem te dni w Jastrzębiu, to wszędzie dam radę. Wiem, że nadaję się do tej roboty.

Podajcie mi wodę i jabłko

- Akcję zawsze rozpoczynasz z nadzieją, nawet jeśli masz przed sobą totalnie zawalony chodnik. Choć w pewnym momencie może pojawić się myśl, że nic już z tego nie będzie i idziesz tylko po to, by ciała uwięzionych kolegów oddać rodzinom, to zawsze idziesz do samego końca. W przeszłości los pisał już niesamowite scenariusze - mówi Wojtek.

Jak choćby ten z Halemby z lutego 2006 roku. Zbigniew Nowak, 30-letni metanowiec dokonywał w środę po południu pomiarów. Przez telefon informował przełożonego o ich wynikach, gdy kopalnią wstrząsnął potężny wybuch. W sekundę runęło 300 metrów chodnika. 30 górników pracujących z drugiej strony zawału zdążyło uciec, ale Nowak utknął w szczelinie metr na 80 centymetrów. Nikt nie miał pojęcia, czy żyje.

Ratownicy ruszyli na pomoc, ale kompletnie zniszczony chodnik, zasypany skałami i węglem zmieszanym z metalowymi elementami kolejki i konstrukcji chodnika skrajnie spowalniał ich pracę. Non stop, na leżąco, rękoma, drążyli tunel w kierunku sygnału wysyłanego przez nadajnik z lampki Nowaka. Jeszcze w niedzielę, czyli po niespełna pięciu dniach od katastrofy, ratownicy mieli do przekopania ponad 10 metrów. Mało kto wierzył. W poniedziałek, chwilę przed godziną piątą rano, usłyszeli cichy, słabiutki głos:

- Żyję… Podajcie mi wodę i jabłko…

Jeden z ratowników przedarł się na leżąco do szczeliny, pomógł wydostać się górnikowi. Nowak przeżył tak długo, bo w momencie wybuchu metanu i zawalenia chodnika miał przy sobie napój, a powietrze do niszy, w której czekał na pomoc, doprowadzała zniszczona rura wentylacyjna. W szczelinie spędził 111 godzin. Dłużej przysypany przeżył jedynie Alojzy Piontek (poprawna pisownia - Piątek).

23 marca 1971 roku w kopalni Rokitnica w Zabrzu doszło do tąpnięcia, w wyniku którego przysypanych zostało 18 górników. Ośmiu udało się uratować po niedługim czasie, im dłużej trwała akcja, tym szanse na uratowanie reszty malały. Pojawiły się nawet instrukcje kierownictwa kopalni: nie ma co bardziej narażać ratowników, bo i tak nikogo żywego już nie znajdziemy. Po prawie siedmiu pełnych dniach i wydobyciu większości ciał, ratownicy usłyszeli jednak głos wołającego o pomoc człowieka.

- Jestem z wczorajszej zmiany - informował ratowników Piontek.

Przez to, że nie miał przy sobie zegarka, kompletnie stracił rachubę czasu. Przeżył, bo po tąpnięciu przycisnął go trzonek od łopaty. Przepiłował go blachą z hełmu, po czym schował się w niszy wielkości niecałego metra. Przetrwał tam ponad sześć i pół doby, bez wody i jedzenia, pijąc własny mocz. Niedługo przed nadejściem pomocy zmarł inny przysypany w tym miejscu górnik - Alfred Gebauer. Tuż przed śmiercią poprosił Piontka o pożegnanie bliskich.

Piontek stał się lokalnym bohaterem. Pisano o nim książki, nakręcono film. Był honorowym kibicem Górnika Zabrze z dożywotnio przyznanym karnetem. Gdy wyszedł ze szpitala, pod ziemię już nigdy nie wrócił.

- Dlatego zawsze idzie się do końca. Zawsze - mówi Wojtek.

Piłka jak nałóg

Najprościej byłoby teraz napisać: piłka nożna to dla Wojtka odskocznia dla psychiki zwichrowanej skrajnie niebezpieczną pracą. Dobrze by to brzmiało, dramatycznie. Tylko że to nieprawda. - Jest kilka powodów, przez które gram, ale na pewno nie ma to nic wspólnego z chęcią odreagowania po tym, co spotyka mnie na dole - zaznacza to kilkukrotnie.

Wojciech: - Piłka mnie wychowała. Treningi uczyły obowiązkowości, poświęcenia, oddania. Dzięki piłce nie boję się dziś ciężkiej pracy. Gram od dzieciaka i nie potrafię przestać, choć miałem chwile zwątpienia. Szczególnie, gdy wracałem z roboty na przodkach i byłem skonany. Nie chciało mi się nic, mówiłem trenerom, że rzucam to w cholerę, bo nie daję rady. Ale szybko mi mijało, ciągnęło mnie, wracałem. Piłka jest dla mnie jak nałóg. Poza tym regularne trenowanie w klubie z 4. ligi i mecze co weekend pozwalają mi utrzymywać dobrą formę fizyczną, a to w przypadku ratownika górniczego sprawa decydująca. Bez tego nie miałbym szans przejść badań wydolnościowych, które zaliczam każdego roku. Jeśli się takich badań nie przechodzi, bez litości usuwają cię z listy ratowników.

Gra od ósmego roku życia. Zaczynał w jednym z bardziej znanych klubów w regionie, później trafił do reprezentacji Śląska. Dobry był, nawet bardzo. Mógł zrobić karierę, ale jak to w śląskich klubach: raz kasa jest, raz jej nie ma. Wtedy akurat nie było, więc rozwiązano jego rocznik. - Mogłem zostać ligowcem, ale po likwidacji mojej drużyny nie mogłem znaleźć takiego klubu, w którym mógłbym się rozwijać. Nie miałem znajomości, menedżera, więc odbijałem się od ściany. Z czegoś trzeba było żyć, postawiłem na pracę, później doszła rodzina - mówi.

Zaczynał jako obrońca, teraz gra w ataku. Jest silny jak tur, znakomicie zbudowany, nie sposób go przewrócić. Trener to wykorzystuje, często nakazuje reszcie zawodników grać z nim "na ścianę". To zawsze działało. No i dzięki piłce poznał wiele wspaniałych ludzi. Gdy w maju brał udział w akcji w Zofiówce, czuł niebywałe wsparcie zespołu. Dostawał SMS-y, niektórzy martwili się o niego do tego stopnia, że prosili, by dzwonił do nich zawsze, jak wyjedzie na powierzchnię.

- Znają mnie doskonale, wiedzieli że idę na wojnę i nie zostawili mnie z tym samego - mówi i dodaje: - Dokładnie śledzę piłkarskie wydarzenia i gdy czasem słyszę piłkarzy z Ekstraklasy mówiących o presji, tylko się uśmiecham. Ktoś, kto całe życie siedzi w takim środowisku, ma ograniczone pole widzenia. Nie wie, jak wygląda prawdziwa rzeczywistość. Jeśli ktoś chce poczuć, co to prawdziwa presja, zapraszam do siebie do pracy.

"Nie" filmowym bohaterom

Ratownikami górniczymi zostaje tylko elita. Nie każdy ma do tego predyspozycje. Wszystko weryfikują kilkuetapowe testy. Najpierw badana jest sprawność i wydolność. Siadasz na rowerek, pedałujesz, a podpięte elektrody przekazują lekarzom wszystkie potrzebne wskazania. Później jest specjalna komora. Przez prawie dwie godziny tkwisz w niej w zmiennych temperaturach i wilgotności. Raz termometr wskazuje 30 stopni Celsjusza, chwilę później 70. Wilgotność też cały czas skacze. Tu też jesteś podpięty, lekarze na bieżąco widzą, jak reaguje twój organizm. Jeśli uznają, że wydolność pozwala na zostanie ratownikiem, czeka cię kolejny etap: testy psychologiczne.

Na zdjęciu: Akcja ratownicza w Zofiówce. Fot: Dominik Gajda/REPORTER/East News
Na zdjęciu: Akcja ratownicza w Zofiówce. Fot: Dominik Gajda/REPORTER/East News

- Pamiętam, że pojawiło się w nim pytanie: czy myjesz ręce przed każdym posiłkiem? No i weź tu odpowiedz. Jeśli napiszesz, że nie, to wyjdziesz na brudasa. Jeśli napiszesz, że tak, to na wariata, bo kto myje ręce przed każdym posiłkiem? Ci "czyści" zostali odrzuceni. Wachlarz jest niesamowicie rozpięty, a pytania przeróżne. Później jest jeszcze dopasowywanie klocków, badanie refleksu. Takie testy przechodzi się na początku, gdy chcesz zostać ratownikiem, ale także każdego roku, cyklicznie - mówi Wojtek.

Co dwa miesiące są też obowiązkowe ćwiczenia na kopalni, a także w Okręgowej Stacji Ratownictwa Górniczego. Tam ratownikom stwarza się warunki, jakie panowałyby podczas akcji pod ziemią. Jest wszystko: wysoka temperatura, wilgotność, dym, a ty - zachowując dokładnie takie same procedury, jak podczas prawdziwej akcji - musisz odnaleźć poszkodowanego i wyprowadzić go w bezpieczne miejsce.

Wojtek: - Kluczem w tej pracy jest odpowiedzialność. W naszej formacji nie ma miejsca dla filmowych bohaterów. Takich trzeba po prostu hamować albo eliminować, bo mogą sprowadzić nieszczęście na resztę zespołu. Na przykład chce szybciej kopać, uderzać kilofem w metal, ale zapomina, że może w ten sposób wywołać iskrę, która wysadzi w powietrze całą kopalnię. No i przede wszystkim nie można panikować, trzeba mieć zaufanie do reszty ekipy. Trudno o inną pracę, w której zaufanie do drugiego człowieka jest bardziej konieczne. Zastępowy celowo wybierał do akcji w Jastrzębiu takich ratowników, którzy mieli największe doświadczenie. Przez całą akcję jeździliśmy w niezmiennym składzie.

Wiedza to osobna historia. Każdy ratownik musi być biegły na przykład w dziedzinie stężeń gazów, w jakie może jeszcze wchodzić, a w jakie już nie. Jeśli poziom metanu wzrasta powyżej pięciu procent, trzeba się wycofać, bo to stężenie śmiertelnie niebezpieczne. Jeśli podczas akcji utrzymuje się wyższy poziom, sztab zaleca transport wentylatorów na wyrobisko. - No i każdy nieświadomy myśli sobie: ile można szukać tych przysypanych górników? A my nie możemy iść dalej, bo mamy 15 procent metanu i za chwile wszystko może eksplodować. I że trzeba to przedmuchać. A jeśli przedmuchać, to musisz przytargać tam wentylatory ważące po 600 kilo każdy. To wszystko czas - zauważa.

- Co jest najtrudniejsze w twojej robocie?
- Wilgotność i temperatura, bo to się przekłada na wydolność i zmęczenie. Żeby to obrazowo przedstawić: gdy robiłem na przodkach i niosłem na barach 110 kilogramowe żelastwo, na powierzchni mógłbym to nieść 200 metrów. Pod ziemią niesiesz 30 i jesteś zajechany. Na górze powietrze składa się w 21 procentach z tlenu. Na dole jest 18-19 procent.

Ty kurwa nierobie

- Czułeś wdzięczność?
- Żadnej. Od nikogo. Oczywiście poza rodzinami ofiar.

Ze słów Wojtka przebija żal. Po tym, co widzi się i słyszy w telewizji przy okazji wypadków w kopalniach może się to wydawać wręcz niebywałe, ale według niego zwykli górnicy nie szanują jego pracy. Ba, często odczuwa ich pogardę. Regularnie słyszy pod szybem najróżniejsze docinki.

- Jesteśmy przedstawiani jako elita, ale ja elitą się nie czuję. Wręcz odwrotnie. Wciąż odczuwam niechęć całego środowiska. Często słyszę obelgi, że jestem nierobem, a zarabiam o wiele więcej od reszty. Kompletny absurd! Takie głosy cichną na moment przy okazji wypadków. Wtedy wszyscy uciekają w popłochu, chcą jak najszybciej wydostać się na powierzchnie, a my zawsze idziemy w drugą stronę. Jedziemy ratować. Po akcji na Zofiówce odczułem na własnej skórze, że kilka zawsze najgłośniej krzyczących do nas pod szybem osób, cicho przemykało ze spuszczonymi głowami. Widzieli w telewizji obrazki i doszli do wniosku: kurwa, oni tam jednak weszli. Mija trochę czasu i znów zaczyna się to samo: wyzwiska, pogarda i traktowanie jak powietrze. Na jednej zmianie jest 10 ratowników, górników 100. Pod szybem wszyscy się pchają, bo chcą jak najszybciej wyjechać. Na nas, dźwigających aparaty tlenowe, nikt nie zwraca uwagi. A nawet w przepisach jest, że ratownicy wchodzą do szoli poza kolejnością. Nikt tego jednak nie przestrzega - mówi Wojtek.

Warto coś wyjaśnić. Wojtek jest ratownikiem górniczym, ale na etacie w kopalni. Nie przesiaduje więc całego dyżuru w ciepłym pomieszczeniu i nie czeka na wypadki. Jedna osoba rzeczywiście siedzi przy telefonie, odpowiada za odbieranie alarmowych wezwań i ściąga ratowników na miejsce zdarzenia. Reszta idzie na kopalnię i wykonuje najróżniejsze zadania. Gdy chodnik jest choć trochę zawalony, podbudowują, robią porządek. Gdy w jakimś miejscu jest zbyt gorąco, wchodzą tam i doprowadzają lutniociąg, by obniżyć temperaturę. Do tego dochodzi sypanie półek przeciwwybuchowych, kręcenie rurociągów, tłoczenie pompą spoiwa do ścian, by zapobiegać zapaleniu się węgla. Non stop są na ścianach, na przodkach. No i akcje, na przykład zamknięcie bądź otwarcie rejonu. Muruje się wejścia do zamykanych ścian, z których ulatnia się gaz. Albo akcje pożarowe, gdy tli się węgiel w ścianie. Górnicy opuszczają strefę, a zastęp zamurowuje dostęp powietrza.

- Kiedyś ratownik był panem, zarabiał o wiele więcej. Mówiło się: idź do ratownictwa, to zarobisz krocie. Ale to już historia. Rozmawiamy czasem ze zwykłymi górnikami przy piwie, różnic praktycznie nie ma. A jeśli są, to raptem dwóch-trzech stów. Ja zarabiam pięć tysięcy złotych netto. Zwykły górnik - w zależności od oddziału i kopalni - 4500, czasem 5200, czasem 6500 - zauważa.

Jako ratownik nie masz pracy w sobotę tylko wtedy, gdy chcesz dorobić. Ktoś robi grafik, wpisuje cię na sobotę albo niedzielę i nie masz nic do gadania. Natomiast każda dodatkowa akcja to dodatkowe pieniądze. Za pięć dni na Zofiówce (średnia spędzonych w pracy godzin to 17 na dobę) Wojtek dostał niecałe trzy tysiące złotych.
- Po co więc ktoś ma narażać tyłek kogoś ratując, gdy może w spokoju robić na innym oddziale i dostawać tyle samo pieniędzy? - pyta retorycznie.

Rozpoczyna kolejny tydzień. Poniedziałek, szósta rano. Przychodzi na kopalnię, przebiera się w brudne ciuchy, idzie na stację. Pobiera sprzęt: aparat, kilof, siekierę, piłę. Sztygar dzieli robotę. Będzie tłoczenie spoiwa, pylenie. W stronę szybu. Aparat ciąży na plecach, przy boku torba z jedzeniem. Długa kolejka ludzi powoli się przesuwa. Wchodzi do szoli. W kieszeni awaryjna kanapka. Wywiezie ją tu za siedem godzin. Gitra zawarte.
Paweł Kapusta
Napisz do autora!
Imiona zmienione.

ZOBACZ WIDEO: Wstrząsające statystyki na K2. Janusz Gołąb: Boję się, że ta góra podzieli los Everestu

Źródło artykułu: