To nie ma być tekst z cyklu "Against modern football". Nie chcę na stadionach chuliganów, nie chcę rac i mam wiele szacunku dla kibiców, którzy jadą często przez całą Polskę, by wydać kilkaset złotych i obejrzeć mecz reprezentacji z bliska. Między bajki można jednak włożyć opowieści o orlich gniazdach i kotłach czarownic, na których rywalom ze strachu drżą nogi jeszcze w tunelu. Hymn państwowy stał się ostatnio jedynym utworem, którego słowa trybuny kojarzą, a podczas meczów naszej kadry jest tak cicho, że słychać odgłosy z boiska.
To nie tekst o Chorzowie ani o Warszawie. To nie tekst o Poznaniu czy Wrocławiu. Chociaż domowe mecze nasze reprezentacji Polski ogląda zazwyczaj komplet publiczności, ostatnie pięć lat rozpieściło kibiców do tego stopnia, że przychodzą oglądać mecz tylko po to, by oklaskiwać kolejne zwycięstwa. Niby takie prawo kibica - płaci, to wymaga. Wydaje swoje pieniądze, to oczekuje przyjemności, a nie bólu zębów jak przy borowaniu bez znieczulenia. Polska z terenów trudnych dla rywali wykreśliła się jednak sama. Drżymy przed meczem w kurniku w Podgoricy, nie chcielibyśmy grać w Belgradzie, wiemy, jak gorąco może być w Baku calbo Erewanie, ale ci, którzy przyjeżdżają do nas, mogą jedynie cieszyć się, że zagrają na nowych i pięknych stadionach, a szatnie będą błyszczeć i pachnieć. Strachu przed dopingiem dla gospodarzy nie ma.
Nie ma sensu dogadywać się z ultrasami, robić dla nich zniżek i rezerwować sektora - takie pomysły już były i w praniu zszedł z nich cały kolor. W którymś momencie podobne inicjatywy obracają się przeciwko inicjatorom, którzy chcieli dobrze - ktoś rzuci racą, albo wywiesi transparent o bohaterach niezwiązanych z boiskiem i robi się nieprzyjemnie. Wystarczy zmiana nastawienia w każdym, kto decyduje się przyjść na stadion, który jednak różni się od teatru tym, że widownia naprawdę ma wpływ na zakończenie przedstawienia. Jak w filmach na żądanie, w których możesz wybrać, czy główny bohater okaże się dobrym czy złym charakterem, czy umrze, czy przeżyje.
O tym, że wszyscy kibice mogliby dać z siebie więcej, nie powie głośno żaden piłkarz. Ze strachu. Kilka lat temu tekstem o 40 tysiącach zakazów stadionowych i bigosie jako głównym magnesie ściągającym na stadionie wypowiedział się Mateusz Klich i został internetowo zlinczowany. Tymczasem warto nie tylko mówić głośno, ale krzyczeć - drużyna potrzebuje wsparcia, czuje doping, nawet jeśli go nie słyszy.
Bo doping nie oznacza wcale pieśni o małym rycerzu, nie oznacza nowych przyśpiewek z tekstem rozdawanym na kartkach z powielacza. W 2006 roku, kiedy Polska grała na Stadionie Śląskim z Portugalią, repertuar też ograniczał się do "Jesteśmy z wami", "Polska, biało-czerwoni" i "My chcemy gola", jednak było tak głośno, że nie można było usłyszeć własnych myśli. Po dwunastu latach z trybun podczas meczu z Portugalią można było słyszeć myśli naszych piłkarzy - że są sami, że nie mają wsparcia, chociaż przegrywając potrzebują go najbardziej.
ZOBACZ WIDEO Polska - Portugalia. Robert Lewandowski: Po jednym meczu nie wszystko będzie wyglądało tak jak trzeba