Zbigniew Mucha, Przemysław Pawlak
Jeśli jednak piłkarz jako taki jest przesądny, jak ustaliliśmy, to bramkarze w tej grupie są wręcz wyjątkowi; przesądni do sześcianu. I akurat oni specjalnie się z tym nie kryją.
Butelka ma stać
Józef Młynarczyk przyznał, że w czasie kariery przez wiele lat miał szkolny, czerwony worek na zapasowe rękawice. Niby z jednej strony praktyczny schowek, ale też przy okazji amulet "Młynka", który zawsze układał w bramce. Czuł się więc fatalnie, gdy kiedyś podczas meczu Bastii w Marsylii (tylko tam mogło się to zdarzyć) zwyczajnie mu go skradziono, i to w trakcie meczu, gdy oddalił się za bardzo od pola karnego.
Michał Kokoszanek, jadąc na mecz, liczył przejazdy kolejowe (każdy kolejny miał być wróżbą puszczonych goli), Mariusz Liberda całował oba słupki, Krzysztof Pilarz w kosmetyczce nosi porcelanowego słonika, Kazimierz Sidorczuk wszytą miał w spodenki szczęśliwą monetę otrzymaną od żony, no ale wiadomo - ksywka Księgowy zobowiązuje. Łukasz Sapela relacjonował: - Po pierwsze - nikomu nie wolno dotknąć moich rękawic; po drugie - pod spodenkami nosiłem ulubione majteczki, które nawet jak się podarły, to skrupulatnie cerowałem; po trzecie – przed meczem obowiązkowe golenie.
Całkiem inaczej niż Arkadiusz Malarz, który dwa dni przed zawodami maszynki nie używa. Legionista to zresztą w ogóle lepszy numer. Nowych rękawic musi dotknąć pierwszy, wyprać, wypróbować. Jeśli ktoś dotknie przed nim, idą w odstawkę. Na rozgrzewce - zwróćcie uwagę - nie przekracza linii bramkowej, a podczas treningu strzeleckiego nie sięga po piłkę do siatki, chyba że jedną nogę zostawi przed linią bramkową. To chyba istotne, skoro nawet słynny Jan Tomaszewski, wybijając "piątki", zawsze rozbieg brał obok słupka, nigdy nie właził do klatki.
Jarosław Bako, dziś w sztabie szkoleniowym Piotra Stokowca w Lechii Gdańsk, w czasach zawodniczych zawsze wkładał dwie bluzy jedna na drugą, z tym że ta pod spodem była włożona na lewą stronę. Upał? Nieistotne. Zawsze dwie i do tego najlepiej długie, czarne dresy. Z kolei Radosław Majdan nie rozstawał się z koralikami, nawet jeśli musiał oszukiwać sędziego na mistrzostwach świata.
- Ja z kolei przejąłem pewien przesąd od Kamila Grabary - mówi Tomasz Loska, bramkarz Górnika Zabrze. - On zawsze zabiera butelkę wody i ustawia obok lewego słupka. Co istotne: butelka zawsze musi stać, jak się przewróci w trakcie spotkania, Kamil ją poprawia.
Rysiek tylko żartował
Nie brakuje zawodników, dla których istotnym elementem w przygotowaniu do meczu jest religia. W tym przypadku trudno mówić o zabobonach, to kwestia wiary – dla jednych w pełni zrozumiała, dla innych niekoniecznie. Świeżo upieczony reprezentant Polski Damian Szymański uważa, że modlitwa przed meczem, pójście do kościoła, otrzymywane SMS-y z błogosławieństwem od zaznajomionych księży są dla niego jednym z najważniejszych elementów przygotowania do meczu. Nika Dzalamidze, grając w Widzewie, w szatni na swoim miejscu stawiał niewielki ołtarzyk i przed każdym spotkaniem modlił się do figurek w nim umieszczonych. A w latach 90. poprzedniego stulecia, kiedy w lidze występował Annor Aziz, zdarzało się nawet, że sędziowie wstrzymywali się z rozpoczęciem meczu kilkadziesiąt sekund - do momentu, w którym napastnik nie zakończył modlitwy. Z dzisiejszej perspektywy rzecz nie do pomyślenia. Zresztą akurat sędziowie również nie są wolni od przedmeczowych rytuałów…
- Zwłaszcza ci z Ameryki Południowej. Na mistrzostwach świata rozstawiali w szatni małe ołtarzyki, rozkładali święte obrazki, rozpalali świece. Dla nich to było wręcz sacrum - opowiada Michał Listkiewicz. - A w Polsce zdarzyło mi się być w trójce sędziowskiej z arbitrem, który przez cały tydzień poprzedzający mecz nie mył samochodu i nie sprzątał go w środku. To miało zapewnić dobre poprowadzenie zawodów. No i takim zapuszczonym autem musiałem z nim jeździć. W środowisku sędziów panowało też przekonanie, że jeśli zostaniesz trafiony piłką w pierwszym kwadransie spotkania, nie będziesz tego dnia dobrze sędziował zawodów. I dlatego niektórzy arbitrzy unikają futbolówki jak ognia, wykonując pady, przysiady i inne figury. I co ważne, wielu trafionych piłką tak się tym przejmowało, że faktycznie mecz im nie wychodził. Zabawnie bywało też przy wyprowadzaniu drużyn na mecz. Zespoły wychodziły gęsiego, kątem oka nieraz widziałem, że piłkarze się potykają, wchodząc na boisko. Na początku kariery myślałem nawet, że już zaczynają się kopać.
- Tymczasem mieli różne przesądy, jeden wchodził na murawę lewą, inny prawą nogą i jak nie trafili z tempem, po prostu się o siebie potykali. A raz nieżyjący już Rysiek Sobiecki nabrał zawodników. Doszło do starcia w polu karnym, piłkarze podbiegli do niego z pretensjami, dlaczego nie dyktuje jedenastki, na co Rysiek ze spokojem odpowiedział: - Jest niedziela, dzień święty, ja mam zaś taki przesąd, że w niedzielę nie dyktuję rzutów karnych. No i po meczu słyszymy, że wybucha awantura w ekipie gospodarzy. Piłkarze zaatakowali działaczy, że zorganizowali mecz w niedzielę, a nie w sobotę, bo powinni byli wiedzieć, że Sobiecki nie dyktuje jedenastek w niedzielę. Żart Ryśka w pełni łyknęli.
Listkiewicz po zakończeniu kariery sędziowskiej zajął się działaniem w Polskim Związku Piłki Nożnej. W 1995 roku mecz Polska - Słowacja oglądał z trybun w towarzystwie Kazimierza Górskiego. Przed jego rozpoczęciem trener otrzymał od jednego z kibiców pudełko bardzo dobrych cygar. Panowie ustalili między sobą, że wypalą po jednym po każdym golu strzelonym przez biało-czerwonych. Wynik brzmiał 5:0.
- Pan Kazimierz po spotkaniu stwierdził, że po wypaleniu tylu cygar czuje się jak po dobrym koniaku - kontynuuje "Listek". - Stało się to więc naszym rytuałem. Ale nie za każdym razem działało tak dobrze jak w trakcie meczu ze Słowacją.
Nie wylewaj wina
I tym sposobem płynnie doszliśmy do trenerów. Ciekawą opinię zasłyszeliśmy w jednym z klubów Ekstraklasy. Mianowicie: wszyscy trenerzy mówią, że nie są przesądni, tymczasem nie ma bardziej zabobonnej grupy niż szkoleniowcy.
Wygląda na to, że może polegać to na prawdzie. Słynny Luis Aragones, czyli człowiek, który przywrócił blask, a właściwie nadał go reprezentacyjnej piłce hiszpańskiej, nigdy nie pozwalał swoim piłkarzom ubierać się na żółto. Odmawiał nawet przyjęcia żółtych kwiatów. Kiedy La Roja wygrała w półfinale Euro 2008 z Rosjanami w rezerwowym, żółtym kolorze strojów, Aragones tłumaczył, że to jednak bardziej kolor złoty niż żółty.
Ale to wszystko mały pikuś przy Roberto Mancinim i Carlosie Bilardo. Opiekun mistrzów świata z 1986 roku pilnował, by autokar wiozący drużynę na kolejne mecze poruszał się zawsze w rytm muzyki puszczanej w środku. Tempo szybsze - jedziemy szybciej, wolniejsze - hamujemy. Potrafił dzwonić przed meczami do jednej i tej samej kobiety, przypadkowej fanki, która kiedyś skutecznie życzyła mu szczęścia przed grą, by robiła to regularnie, choćby telefonicznie. Mancini z kolei miał fobię solniczek, pilnował, by nikt nikomu ich nie podawał podczas wspólnego posiłku. Musiały się przesuwać po stole niczym pionki po szachownicy, ale nigdy z ręki do ręki. No i słynne wino…
- Jeśli wylałeś na stół wino, musiałeś zamoczyć paluchy w kieliszku i natrzeć się za uszami niczym perfumami, by odegnać złe moce - opowiadał asystent Włocha w Manchesterze City, David Platt, w wywiadzie dla "Daily Mail". - Siedzimy raz w jego biurze po meczu z Liverpoolem, są trenerzy rywali z nami. Przewracam niechcący kieliszek, nic wielkiego, ale trochę wylewa się na stół. On się zrywa, już jest po drugiej stronie, paluch do wina i za uszy, bez słowa wyjaśnienia. Wyobraźcie sobie Kenny’ego Dalglisha i Steve’a Clarke’a zastanawiających się, czy Mancini przypadkiem nie oszalał.
Czesław i koszula
Rok 2007, Wisła Płock spadła z Ekstraklasy. Trenerem był Czesław Jakołcewicz, Nafciarzom po degradacji wiodło się nie najgorzej. Umowę sprzętową klub miał podpisaną z firmą TICO, w tych strojach grali piłkarze, zaś I trener paradował w koszuli wyjściowej z właściwym oznaczeniem. Umowa się jednak zmieniła, TICO zastąpił inny producent, konkretnie JAKO. Tyle że Jakołcewicz nie zmienił upodobań do garderoby, tym bardziej że na boisku żarło i Nafciarze mieli serię niezłych wyników. Prezes nowego sponsora delikatnie jednak zasugerował, że chętnie widziałby trenera w swoich produktach, więc pracownicy klubu doradzili szkoleniowcowi, by jednak się nie wygłupiał i zmienił garderobę. Zwłaszcza w obliczu meczu z Wartą w Poznaniu, czyli tam, gdzie swoją siedzibę miała firma JAKO. No i zaczyna się mecz, a trener Jakołcewicz wychodzi na boisko oczywiście w TICO. Co tam umowy handlowo-sponsorskie, grunt, że koszula fartowna. Inna sprawa, że tego meczu goście też nie przegrali.
Skoro jesteśmy w Płocku, to ciekawej historii doświadczył Maciej Wiącek, obecny rzecznik prasowy Wisły, a przed ponad 20 laty początkujący dziennikarz. Otóż jako młody przedstawiciel prasy chciał wybrać się z zespołem Nafciarzy na mecz wyjazdowy do Rzeszowa. Wiśle dobrze szło, był 1994 rok, za chwilę miała pierwszy raz awansować do Ekstraklasy, trenerem był Grzegorz Wenerski, postać w Płocku szanowana, zresztą do dziś pracujący z młodzieżą w klubie. Na prośbę początkującego reportera przystał i żurnalista Wiącek wsiadł na pokład autokaru.
- Rozpoznał mnie Adaś Majewski, mój kolega, który wychowywał się dwa bloki dalej - opowiada Wiącek. - Szybko rozpowiedział w zespole, kim jestem, co i jak, ale nikt nie robił problemu. W Rzeszowie Wisła zgarnęła komplet punktów. - Dobrze, że wygraliśmy, bo więcej byś nie pojechał. Trener by cię nie wziął, żebyś nie przynosił pecha - mówi "Maja" do mnie w drodze powrotnej. - No co ty, żartujesz? - nie mogłem uwierzyć. Wróciłem do domu, napisałem reportażyk z podróży, przeczytali to w konkurencyjnej "Gazecie Wyborczej" i na następny mecz też wysłali autokarem swojego reportera. Pojechaliśmy więc już we dwóch. Wisła przegrała. Za dwa tygodnie ponownie chciałem jechać, więc z miejsca podszedłem do trenera i usłyszałem krótkie, treściwe: nie.
Trener Tysiąclecia, Kazimierz Górski, przed żadnym meczem się nie golił. - Z takim składem, jaki miał w reprezentacji Polski, nie miało znaczenia, czy pan Kazimierz ogoli się na mecz, czy nie - żartuje Grzegorz Lato. - Inna sprawa, że kiedy już sam byłem trenerem, z tego przesądu też starałem się korzystać. W niczym to zaszkodzić nie mogło, więc chciałem wypróbować ten magiczny sposób na wygrywanie. Bo generalnie to trenerzy są bardziej przesądni. W Lokeren pracowałem z facetem, który na każdy mecz zakładał tę samą marynarkę i krawat. Z kolei kiedy występowałem w Stali Mielec, jeśli udało się nam wygrać losowanie przed pierwszym gwizdkiem, wybieraliśmy tę samą połowę boiska do ataku. Panowało przekonanie, że grając na drugą, będziemy męczyli się ze stwarzaniem okazji bramkowych.
Ze stwierdzeniem, że trenerzy są bardziej przesądni od piłkarzy, nie każdy się jednak zgadza. Wręcz przeciwnie, niektórzy uważają, że jest dokładnie odwrotnie albo przynajmniej obie grupy są na równi. Jeśli wygrają, przed kolejnym meczem to właśnie zawodnicy starają się powtarzać dokładnie w tej samej kolejności czynności przygotowujące do wejścia na boisko. Bywa, że tracą pewność siebie, gdy szkoleniowiec nie odprawi swojego przedmeczowego rytuału, który wcześniej przynosił szczęście. Tak było z zawodnikami młodzieżowej reprezentacji Polski w 1972 roku przed meczem z Anglikami. Prowadzący ją Andrzej Strejlau zakładał niebieską koszulkę. Przed spotkaniem z Anglią zapomniał jej jednak zabrać na zgrupowanie. Piłkarze poprosili więc, żeby wrócił po koszulkę do domu. Dobrze, że mecz akurat miał odbyć się w Warszawie, trener nie musiał tłuc się przez pół Polski.
- To był debiut Andrzeja Szarmacha w tej drużynie. Wypatrzyłem go w spotkaniu Arki z Zawiszą, w którym gdy skakał do dośrodkowań, głowy rywali miał na poziomie brzucha - przypomina sobie Strejlau. - Uwaga, w dniu meczu trener Anglików zrobił im tak intensywny trening, że dla mnie to było niesamowite. W 72. minucie arbiter powinien był podyktować dla nas rzut karny, ale tego nie zrobił, a do końca meczu straciliśmy trzy gole. Powiedziałem wtedy zawodnikom, że żadna moja koszulka nie pomoże, liczy się ciężka praca na treningu.
Czapka na wiosnę
Podobnie było w przypadku Bogusława Kaczmarka. Akurat "Bobo" w przedmeczowe zabobony nie wierzył. Pracując w Groclinie Grodzisk Wielkopolski, został zapamiętany jednak nie tylko z dobrych wyników, ale również z charakterystycznej czapki z emblematami Groclinu.
- Zawsze uważałem, że trener powinien czuć się przy linii komfortowo. Czyli nie wychodzić na ławkę w lakierkach przy minus piętnastu stopniach. Przestałem przy linii kawał życia, więc zależało mi, żeby specjalnie nie zmarznąć. No i zakładałem tę moją czapkę niewidkę. A że wyniki były dobre, po pewnym czasie zespół zaczął ode mnie wymagać, bym jej przypadkiem nie zapomniał. Problem w tym, że zaczynała się wiosna, temperatury były już dodatnie. Ale do pewnego momentu godziłem się na to, bo myśmy mieli wtedy dobrą atmosferę w drużynie. Poszedł zakład z piłkarzami, że jeśli zwyciężą z GKS Katowice na Bukowej, ogolą głowę trenera na łyso. Wygrali, ja warunków zakładu dotrzymałem - wspomina Kaczmarek. - Z kolei Leo Beenhakker opowiadał, że pracując w Turcji, spotkał się z innym ciekawym zwyczajem. Zawodnicy bodaj w przerwie meczu zarzynali barana. Nie wiem, czy to im pomogło, ale Holendrowi chyba niekoniecznie, bo zdaje się, że długo tam nie popracował. Nie dopytałem, ale ciekawe, jak to wyglądało w meczach wyjazdowych. Zabierali ze sobą barana do autokaru czy jak?
- Ja na każdy ważny mecz zakładałem jakąś część garderoby na lewą stronę. Mogły to być getry, mogły być i slipy - mówi Tomaszewski.
Selekcjonerzy nie są rzecz jasna mniej przesądni od trenerów klubowych. Wiemy, że autokar z kadrą na pokładzie za kadencji Adama Nawałki nie miał prawa cofnąć. Jest to jednak zasada doskonale znana w niemal każdej piłkarskiej szatni. W swoim czasie pojazd z piłkarzami Widzewa na pokładzie, choćby wpadł w największe drogowe tarapaty, musiał brnąć do przodu. Członkowie ekipy wysiadali z wozu i instruowali kierowcę, co ma robić, jakie odległości dzielą autokar od omijanych pojazdów.
Były selekcjoner reprezentacji Jerzy Engel idzie nawet dalej: - Autokar nie tylko nie może cofać, nie może też po nic wracać. Jeśli opuściliśmy już hotel i coś w nim zostało, ktoś zapomniał jakiejś rzeczy, można po nią wrócić, ale na pewno nie autokarem klubowym czy reprezentacyjnym - opowiada. - Kiedy pracowałem z kadrą Polski, zawsze miałem przy sobie różaniec, który osobiście wręczył mi Jan Paweł II. Zarówno w eliminacjach, jak i podczas turnieju mistrzostw świata w 2002 roku. Pomagał mi. Przesądy, przedmeczowe rytuały powodują się, że piłkarze czy trenerzy są spokojniejsi.
Albo odwrotnie. Inny były selekcjoner reprezentacji Polski, pracujący też w swoim czasie w Widzewie Łódź, Paweł Janas, wpadł w niemały popłoch przed spotkaniem RTS z GKS Jastrzębie-Zdrój w Pucharze Polski. Zespół w drodze na mecz nocował w hotelu, a że dotarł na miejsce, gdy zapadła już noc, Janas niespecjalnie interesował się widokiem z okna. Dopiero rano zorientował się, że okna jego pokoju wychodzą na... cmentarz. Bardzo to byłego selekcjonera zmartwiło, zaczął uprawiać czarnowidztwo, nawet na przedmeczowej odprawie z drużyną. Niesłusznie, bo Widzew pokonał GKS 4:3.
Siki Goyco
Także gwiazdy, te prawdziwe i z wielkiego świata, nie są wolne od przesądów. Phil Jones zawsze zakładał pierwszą skarpetę na lewą stopę, jeśli Manchester United mecz grał u siebie. Wyjazd - odwrotnie. John Terry posiadał listę 50 meczowych rytuałów: obwiązywał getry taśmą dokładnie trzy razy, parkował i siadał zawsze w tym samym miejscu, słuchał tej samej muzyki Ushera etc., Rio Ferdinand, wchodząc na boisko, przeskakiwał nad boczną linią, Iker Casillas dotykał poprzeczki za każdym razem, gdy jego drużyna strzeliła gola, Laurent Blanc całował łysinę Fabiena Bartheza, Sergio Goycochea, argentyński wicemistrz świata, sikał zawsze na środku boiska, Gary Lineker nigdy na rozgrzewce nie oddawał strzału, Cristiano Ronaldo w autokarze zawsze siada na końcu, a w samolocie na początku, Bobby Moore jako ostatni zakładał w szatni spodenki, a Gennaro Gattuso, zmierzając z kadrą po złoto MŚ 2006, przed każdym meczem czytał fragmenty prozy Fiodora Dostojewskiego.
Rene Higuita nosił niebieskie majtki, Pepe Reina tankował benzynę przed każdym występem, Shay Given ukrywał za bramką buteleczkę święconej wody. Cesc Fabregas zawsze przed grą cztery razy całuje pierścień, który otrzymał od żony (4 to jego szczęśliwy numer), Daniele De Rossi zwyczajem rzymskich gladiatorów wychodzących na areny zawsze podwija asymetrycznie rękawki, a słynny Pele długo szukał kibica, któremu podarował po meczu koszulkę, ponieważ uznał, że późniejsza strzelecka indolencja wiąże się właśnie ze zmianą trykotu.
- Nie zdradzę nazwiska, ale w Lechu był zawodnik, który zawsze trzymał się pewnej zasady, butelkę z wodą mogła mu w szatni podać tylko jedna, konkretna i zawsze ta sama osoba - mówi Radosław Majewski. - Śmieliśmy się z niego, co zrobi, jak odejdzie do innego klubu, czy zabierze swojego podawacza ze sobą?
Z kolei Łukasz Madej pilnował zwyczaju polegającego na tym, że zaczyna się w szatni przebierać równo 25 minut przed rozgrzewką.
- A ilu jest takich, którzy przeskakują nad linią, wychodząc z szatni na boisko albo przy zmianie, nawet na jednej nodze… - zastanawia się Adam Marciniak z Arki. – Ja akurat nie mam żadnych przesądów. No dobra, może raz się w to wciągnąłem. W poprzednim sezonie rywalizowałem o miejsce na lewej obronie z Marcinem Warcholakiem. Zagrałem w pierwszym meczu, miałem tzw. spodenki mięśniowe z lycry. Powiedziałem sobie, że dopóki nie stracę miejsca, nie rozstanę się z tymi gatkami. I w ten sposób praktycznie przez cały sezon grałem w z tygodnia na tydzień coraz mocniej styranych spodenkach.
Dariusz Dziekanowski opowiadał kiedyś, że gdy w drodze na mecz mijał z zespołem pogrzeb, traktował to jako dobry znak, kiedy wesele, wiedział, że będzie kiepsko. Maciej Żurawski przyznawał, że kiedy niechcący zdarzyło mu się wbiec na plac inną nogą, niż powinien, cały mecz potrafił o tym myśleć, spodziewając się wszystkiego co najgorsze.
Baba z wozu, chłopom lżej
Marcin Żewłakow: - Jest tych historii bardzo dużo. Myślę, że polegają na wierze, może złudnej, że łatwiej będzie osiągnąć cel. Kamil Kosowski nigdy nie wychodził osobiście sprawdzić murawy, tylko czekał, aż ktoś dostarczy mu niezbędną informację. Darkowi Dziekanowskiemu ponoć tata wiązał buty i pakował osobiście do torby. Ja natomiast nie lubiłem przed meczem rozmawiać o tym, jakie mam plany po spotkaniu lub następnego dnia. Wściekał się o to Michał, a ja na niego. Nie interesowały mnie śmiechy, żarty, selfiaki, a tym bardziej takie pogaduszki. - Ale powiedz, słyszysz, powiedz, co robimy później - brat chodził za mną i drażnił. - Idź stąd - ucinałem dyskusję na boisku. Lepiej było pod tym względem, kiedy graliśmy w różnych klubach. Generalna uwaga: za granicą zauważyć się daje większy luz w podejściu do meczu, u nas nadaje się mu patos, powagę.
A co u kobiet kopiących piłkę? - Przez kilka lat byłem selekcjonerem żeńskiej reprezentacji i nie zauważyłem u podopiecznych specjalnych przesądów, więc nie wykluczam, że pod tym względem są normalniejsze od piłkarzy - mówi Albin Wira. Na pewno?
Oto prawdziwa bomba: zawodniczka Górnika Łęczna Ewelina Kamczyk, dwa lata z rzędu królowa ligowych strzelczyń, po pierwsze: wychodzi na boisko prawą nogą. Po drugie: na ręku nakleja sobie zawsze plaster z motywującymi sentencjami. Po trzecie: dwie godziny przed meczem ogląda film z najlepszymi zagraniami własnymi albo Cristiano Ronaldo. Po czwarte: czeka, aż wszystkie koleżanki wyjdą z szatni, i wtedy odczytuje ze smartfona dwie długie modlitwy, a trzecią krótszą już na murawie. Po piąte: przed meczami domowymi musi zjeść - jak mówi - placek mocy, czyli specjalnego pancake’a z owocami.
Niezależnie jednak od wszystkiego kobieta jest bardzo często przedmiotem… męskich przesądów. Większość trenerów i piłkarzy się nie przyznaje do tego, ale raczej nie tolerują płci pięknej w pewnych konkretnych sytuacjach - w szatni albo w autokarze. Próbował, z dobrym w sumie skutkiem, przełamywać je Leo Beenhakker, który Martę Alf zabierał jako członka sztabu na pokład autokaru, chociaż na pierwszy mecz musiała mimo wszystko jechać taksówką. Ale już Stefan Majewski zawsze specjalnie wysyłał samochód po swoją żonę, byle nie zabierać jej do autokaru.
Franciszek Smuda, eksselekcjoner reprezentacji Polski, kilkukrotny mistrz Polski, do przesądnych nie należy, ale prawo o kobiecie przynoszącej pecha zna doskonale i pilnował jego przestrzegania jak oka w głowie. Kiedy pracował w Widzewie, pani, która roznosiła kawę i herbatę, miała przed meczem zakaz wstępu do szatni łodzian.
- Raz się jednak przedostała, kierownik drużyny Tadek Gapiński posłał pod jej adresem petardy - mówi Franz. - Mecz się zaczął, minęło kilka minut, a my już przegrywamy 0:1. Ostatecznie zremisowaliśmy, męczyliśmy się jednak okrutnie. Wychodzę z założenia, że zabobony w piłce nie mają żadnego znaczenia. Albo wierzysz w swój zespół, albo wierzysz w bajki. Ale kobieta w szatni lub autokarze… no na to nie można było pozwolić. To jakby Babę-Jagę wpuścić.
- Kiedyś Frankowi powiedziałem, zobacz, a w reprezentacji Hiszpanii od lat kierownikiem drużyny jest kobieta i drużyna wygrywa - mówi Listkiewicz. - Ale machnął tylko ręką, nie dał się przekonać.
Michał Probierz poszedł nawet krok dalej. Prowadząc Jagiellonię, nie tyle nie pozwalał kobietom wchodzić do szatni, co wręcz wysyłał je do szatni rywali, aby niby niczego nieświadome zadały pytanie, czy zespół przeciwny ma ochotę napić się kawy. Chodziło o przysporzenie pecha rywalom. Wojnę z przeciwnikiem można doprawdy prowadzić na różnych poziomach. Zresztą historia z Franzem i widzewską szatnią miała swój epilog lata później. Otóż Smuda jako trener Legii przyjechał na mecz do Łodzi, a ówczesny kierownik Widzewa, Gapiński, doskonale znający fobię Franza, postanowił zrobić mu kawał. Trafiła jednak kosa na kamień. Smuda wyczuł coś i postawił strażnika przed drzwiami szatni, który miał nikogo bez pozwolenia nie wpuszczać. Zapomniał jednak o starych, rzadko używanych drzwiach. I tymi drzwiami weszła nagle w czasie odprawy, podpuszczona przez Gapka, 70-letnia wówczas pracownica klubu zwana Barbie. Kiedy Smuda próbował dotrzeć do głów swoich zawodników, usłyszał nagle: Komu kawa, komu herbata?, i zobaczył najpierw tacę ze szklankami, a potem pytającą niewinnie Barbie. - Sp…j! - usłyszała niewiasta w odpowiedzi.
- Słyszałem, że kobieta w szatni przynosi pecha, ale mnie to nie dotyczy. One nigdy mi nie przeszkadzają… - śmieje się Marcin Krzywicki. - Natomiast miałem faktycznie trenerów, którzy pozbywali się kobiet nawet ze sztabu medycznego.
Przodem czy tyłem?
O tym, że autokar wiozący zawodników na mecz nie powinien cofać, wie chyba każdy, to zresztą ustaliliśmy na początku.
- Nie było mnie wtedy w zespole, ale koledzy mówili, że kiedyś kierowca przejechał wjazd na stadion i wjechał w uliczkę, gdzie nie można było wykręcić - opowiada Tomasz Loska, bramkarz Górnika. - Chciał cofać, ale powstrzymał go trener Nawałka. Wszyscy musieli wysiąść, kierowca wycofał i dopiero wtedy ekipa się załadowała.
Ale co ciekawe, w erze przednawałkowej w Zabrzu była też inna historia. Jerzy Mucha, były rzecznik prasowy KSG, opowiadał kiedyś na łamach "Dziennika Zachodniego", że był taki zwyczaj w zespole, że autokar zawsze musiał podjeżdżać tyłem w okolice szatni. Zdarzyło się, że w Lubinie podjechał przodem, więc zawodnicy nie chcieli wysiąść. I bądź tu mądry…
Piłkarze dość niechętnie przyznają się do swoich przesądów, zwłaszcza tych niebanalnych. A już pytani, czy potem niektóre dziwactwa przenoszą na życie codzienne, gwałtownie protestują.
- Bo to wyjątkowo rzadkie przypadki - mówi Żewłakow. - Inna sprawa, że wchodzą w krew. Jako piłkarz zawsze kierowałem się w toalecie do pisuaru usytuowanego najdalej po lewej stronie. Nawet jeśli była kolejka, jeśli inne były wolne, wolałem poczekać na "swój". No i dziś, czasami, na przykład na lotnisku, też zdarza się, że odruchowo idę w lewą stronę. Ma to pewnie jakiś związek z próbą zdjęcia presji bądź odegnania stresu…
ZOBACZ WIDEO Robert Lewandowski o taktyce kadry: Jest system, który bardziej nam odpowiada. Myślę, że trener zdaje sobie z tego sprawę