Dariusz Tuzimek: Lech jest dziś bez trenera, a mógł mieć Piotra Stokowca (felieton)

PAP / Jakub Kaczmarczyk / Na zdjęciu: Ivan Djurdjević i Piotr Rutkowski
PAP / Jakub Kaczmarczyk / Na zdjęciu: Ivan Djurdjević i Piotr Rutkowski

Ivan Djurdjević został rzucony na pożarcie, na uspokojenie nastrojów. Liczono, że może sobie poradzi na stanowisku trenera pierwszego zespołu, ale były to jedynie pobożne życzenia.

Zwolnienie Ivana Djurdjevicia to większa porażka Lecha Poznań niż samego trenera. Zarząd klubu i jego właściciele roku 2018 nie będą mogli uznać za udany. Przegranie ligi po raz kolejny, świętująca mistrzostwo na stadionie przy Bułgarskiej Legia, wyrzucenie trenera Nenada Bjelicy, gdy już nie miało to żadnego sensu i można było poczekać do końca rozgrywek - to mocno wstrząsnęło klubem. Na dodatek kibolstwo rozwalające stadion, przerywające mecz z Legią i... bezkarne. A wcześniej stracona jeszcze jedna szansa na zatrudnienie Piotra Stokowca, który mógł odbudować drużynę z Poznania, tak jak to zrobił ostatnio w Lechii Gdańsk czy wcześniej Zagłębiu Lubin. W Lechu zabrakło wówczas determinacji, nie podjęto śmiałej decyzji, a efekty tego zaniechania ciągną się do dzisiaj.

Znany ze swojego przywiązania do Lecha i sumiennie monitorujący sytuację w klubie poznański dziennikarz Radosław Nawrot pisze na Twitterze: "Człowiek sercem oddany Lechowi Poznań został zwolniony po niespełna pół roku pracy. Gdy - jak sam mówił - nawet nie zaczął wprowadzać zmian. "Zwolnienie Ivana Djurdjevicia to największa klęska w nowożytnej historii Lecha, nie mam co do tego wątpliwości".

Mocno i trafnie, choć ja sam za największą klęskę Lecha uznałbym kompletną kapitulację przed kibolami, którzy najpierw zniszczyli stadion, nie pozwolili dokończyć meczu z Legią i dostali od klubu kary, a potem sam klub zrobił wszystko, by te kary kiboli nie dotknęły. Brakowało chyba tylko kwiatów i przeprosin, choć przecież niemal tym samym były słowa z oświadczenia kibiców po spotkaniu z właścicielem, z których się można było dowiedzieć, że wiosną zostanie on zaproszony "na dywanik", by się wytłumaczyć kibicom z działań prowadzonych w klubie. Dramat kompletny, z cyklu ogon kręci psem. Jeśli się na tamtą kompromitację kierownictwa nałoży inne nietrafne decyzje w klubie w ostatnim czasie, to wolałbym, by dziennikarze wskazywali nazwiska osób, które je podejmują. To byłoby uczciwie postawienie sprawy.

Wyrzucenie Djurdjevicia jest wielką przegraną ludzi związanych z Lechem. Na pewno prezesa Karola Klimczaka, ale także właścicieli Jacka Rutkowskiego i jego syna Piotra Rutkowskiego, wiceprezesa klubu. Źle ocenili sytuację, gdy Ivana przenieśli z rezerw do pierwszej drużyny, bez dania mu szansy na zdobycie większego doświadczenia u boku innego trenera.

Djurdjević powinien się przyglądać pracy szkoleniowca z doświadczeniem i wyciągać wnioski nie tylko w kwestii taktyki - choć i takie by się Ivanowi przydały - ale przede wszystkim - jak to się mówi w korporacjach - w obszarze zarządzania zasobami ludzkimi. Czyli jak sobie radzić z grupą ludzi z rozbudowanym ego, w której zawsze musi ktoś być odsunięty od składu, więc niezadowolony. Jak wydobywać z piłkarzy więcej, jak się z nimi komunikować, jak trzymać w ryzach szatnię i co mówić publicznie do mediów, a czego się wystrzegać. Bo tego Ivan nie umiał. Na konferencjach i w wywiadach wypadał źle. Mówił rzeczy, jakich się nie mówi publicznie o ludziach, z którymi się na co dzień współpracuje, szczególnie jeśli się zamierza nadal z nimi współpracować np. że wstydzi się za grę zespołu, że nie ma liderów albo że jego piłkarzom brakuje odwagi.

Dziwne, że w Lechu potrafiono wydać ciężkie - jak na Lecha to nawet bardzo ciężkie – pieniądze na Portugalczyków Tibę i Amarala, a nie potrafiono zadbać najpierw o to, by Djurdjević zyskał doświadczenie, a później - gdy już został trenerem Lecha - by dostał odpowiednio dużo czasu na wprowadzenie swoich zmian w zespole. Przecież te pierwsze pół sezonu, do zimowej przerwy, to był minimalny czas na to, by przyjrzeć się drużynie, by jej dotknąć. By zobaczyć, na kogo można liczyć, a z kogo należy zrezygnować. I w tym czasie nie ruszać trenera niezależnie od wyników, bo kiedyś tę rewolucję w drużynie trzeba było zrobić. I trzeba było być gotowym na poniesienie jej kosztów. Konsekwencji ze strony działaczy klubu w tym za grosz. Zapłacił za to sam Djurdjević - lechita z krwi i kości. Szkoda chłopa. Utonął, ale nie miał prawa się utrzymać na powierzchni. Nikt mu też - gdy znalazł się w potrzebie - nie rzucił koła ratunkowego. Gdy się topił, wszyscy byli odwróceni. Naturalną koleją rzeczy było, żeby Lech - jeśli planował, że Djurdjević ma być trenerem na lata - przesunął go na stałe do sztabu pierwszej drużyny. Mógłby się wiele nauczyć zarówno od Jana Urbana jak i Nenada Bjelicy. Szkoda, że tak się nie stało.

Ale bardziej prawdopodobne wydaje się to, że Ivan dostał pracę pierwszego trenera Lecha dużo wcześniej, niż to planowano. Już zimą działacze w Poznaniu zastanawiali się nad opcją ewentualnego następcy dla Bjelicy i jeszcze wówczas Djurdjević wcale nie był opcją numer jeden. Skontaktowano się wtedy z Piotrem Stokowcem, który był od końca listopada wolny, bo rozwiązał swoją umowę z Zagłębiem Lubin. Ale Bjelica, któremu kończył się kontrakt z Lechem w czerwcu 2018, miał wpisaną opcję w umowie, że przedłuży się ona automatycznie o kolejny rok, jeśli Chorwat zdobędzie mistrzostwo Polski. W Poznaniu chciano, żeby Stokowiec, który był zainteresowany pracą w Lechu, poczekał do końca sezonu na rozwój wypadków w kwestii Bjelicy.

Tymczasem po Stokowca zgłosiła się Lechia Gdańsk i była bardzo zdeterminowana. Na początku marca, gdy Stokowiec podejmował pracę na wybrzeżu, w Poznaniu byli jeszcze przekonani, że dojadą do końca sezonu z Bjelicą. Nie dojechali. Zwolnili go 10 maja, po czym od razu podali, że Lecha poprowadzi Djurdjević, człowiek oddany klubowi jak mało kto. Sprytny ruch PR-owy zamknął usta rozwścieczonych kibiców, ale w gruncie rzeczy trudno nie odnieść wrażenia, że Djurdjević został rzucony na pożarcie, na uspokojenie nastrojów. Liczono, że może sobie poradzi na stanowisku trenera pierwszego zespołu, ale były to jedynie pobożne życzenia.

Pikanterii całej sprawie dodaje fakt, że Nenad Bjelica - raptem 5 dni po zwolnieniu z Lecha - podpisał kontrakt z Dinamem Zagrzeb i jeszcze w maju świętował wygranie dubletu: mistrzostwa i Pucharu Chorwacji. W tej sytuacji najbardziej przegrany został Lech. Bez Bjelicy, bez tytułu, bez Pucharu Polski i... bez Stokowca. Za to z Djurdjeviciem wsadzonym na zbyt wysokiego konia. A dziś już nawet bez tegoż Djurdjevicia. Za to z kolejnym ciężkim kryzysem sportowym i - co tu kryć -  także wizerunkowym. Bo nerwowe ruchy z ostatnich miesięcy do Lecha nie pasują. Jakby od maja zaczęły w klubie rządzić emocje. A to nie jest dobry doradca biznesowy.

Dariusz Tuzimek
Futbolfejs.pl

Przeczytaj pozostałe teksty tego autora ->

ZOBACZ WIDEO Obrona Sampdorii się rozpadła. Torino wygrało 4:1 [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]

Źródło artykułu: