Piłka osłabiona biologicznie, czyli szalone lata 90. okiem Krzysztofa Dmoszyńskiego

Newspix / Jacek Kozioł / Na zdjęciu: Janusz Wójcik i Krzysztof Dmoszyński (po prawej)
Newspix / Jacek Kozioł / Na zdjęciu: Janusz Wójcik i Krzysztof Dmoszyński (po prawej)

Połowa lat 90. Biesiada w trójmiejskim hotelu. Orkiestra przez całą noc gra "Białą mewę". Krzysztof Dmoszyński słyszy rozmowę dwóch kobiet: - Ciągle ta sama muzyka? Barany! – denerwują się. – Koledzy dla mnie zamówili – przerwał im Dmoszyński.

Przemysław Pawlak

To wtedy miał narodzić się pseudonim człowieka, który dobrze poznała cała futbolowa Polska. A przynajmniej on tak to zapamiętał. Chodzi o sam pseudonim, nie osobę. Znany w środowisku był już wcześniej. Pamięć bywa jednak wybiórcza, zwłaszcza u dobrych graczy. A Krzysztof Dmoszyński takim był. Nie był pierwszym z brzegu działaczem, który w latach 90. zapracował na rozpoznawalność w środowisku. Mówili o nim, że może załatwić prawie wszystko. Ukończył studia prawnicze, inteligentny, wiedzący, co chce i co może powiedzieć. Kilka lat temu postawiono mu zarzuty w aferze korupcyjnej, która przetoczyła się przez polski futbol, od tego zaczyna: - Dopóki temat się nie zakończy, nic nie mogę mówić. Sprawa ciągnie się bardzo długo, walczę o dobre imię - twierdzi.

Wymyślony fortel

W piłce nożnej pojawił się na przełomie lat 80. i 90. minionego stulecia. Zaczął mocno, od prezesury w Polonii Warszawa. Ale Czarne Koszule nie grały wtedy w Ekstraklasie, więc nie od razu został postacią mającą dużo do powiedzenia w polskim futbolu. Kiedy Janusz Romanowski zdecydował się zostać sponsorem Legii Warszawa, w jego otoczeniu pojawił się również Dmoszyński. Właścicielem klubu nadal pozostawało jednak wojsko. Romanowski płacił za transfery, regulował kontrakty, de facto jednak piłkarze byli własnością klubu.

- Polskie prawo stanowiło, że osoba fizyczna nie może być właścicielem zawodnika  - mówi. - Przejrzałem dokumenty: - Rany boskie, Janusz, ty tu za chwilę stracisz mnóstwo pieniędzy - złapałem się za głowę. Stworzyliśmy więc twór o nazwie Pogoń Konstancin. Tyle że ówczesny Warszawski Związek Piłki Nożnej nie chciał nam tego klubu zarejestrować, nie mieliśmy przecież żadnej drużyny. Kupiliśmy więc, za 20 milionów złotych na stare pieniądze, zespół juniorów Drukarza Warszawa. Mogliśmy wykonywać ruchy. Miało to dwa plusy. Pierwszy, rozmawiając o transferach jako Pogoń Konstancin, a nie Legia, można było uzyskać niższe kwoty, bo na początku działalności nikt nie wiedział przecież, co jest grane. Na tej zasadzie pozyskaliśmy ze słynącej z pracy z młodzieżą Lechii Gdańsk Marcina Mięciela i Grzegorza Szamotulskiego, którzy wpierw na wypożyczeniu ogrywali się w Hutniku Warszawa.

Gdy pojechałem negocjować ich transfery do Gdańska, w Lechii nawet prądu nie mieli, taka była bieda. Wyrwaliśmy ich za kilkadziesiąt tysięcy ówczesnych złotych. Humorystyczne ceny. Drugi - Pogoń Konstancin wypożyczała następnie zawodników do Legii. Dzięki temu fortelowi pieniądze z ich sprzedaży wracały potem do sponsora, a nie zostawały w klubie.

"Dmo" twierdzi, że wykorzystanie złej sytuacji klubu z Gdańska długo nie dawało mu spokoju. Niedługo później znów udał się do Lechii na negocjacje, tym razem w sprawie pozyskania Tomasza Untona. Przed wyjazdem z Warszawy ustalił z Romanowskim, że zapłacą za pomocnika maksymalnie 300 milionów starych złotych. Negocjacje w Gdańsku trwały pięć godzin, Lechia zaczęła od 500 milionów, stanęło na 300.

- Niech sekretarka sporządzi umowę, ale bez wpisywania kwoty, zostawcie proszę tam puste miejsce - poprosiłem. - My już niżej nie możemy zejść - podniosły się krzyki. - Spokojnie, panowie, wytrzymajcie ciśnienie. Pani przyniosła dokumenty: - Wpiszcie 500 milionów. Chciałem wam zrekompensować moje poprzednie zachowanie. Wróciłem do Warszawy, Janusz pyta: - Załatwione? - Tak.  - 300? - Nie za bardzo. - Jak to nie za bardzo? Coś ty narobił! - Janusz, potraktuj to jako inwestycję, Lechia świetnie szkoli młodzież, może jeszcze kiedyś nam się to przydać. Przełknął ten transfer.

W 1995 roku Legia szykowała się do gry o fazę grupową Ligi Mistrzów. Zespół potrzebował wzmocnień, między innymi w ataku. Wybór padł na Cezarego Kucharskiego. Na Zachodzie osoba prywatna mogła być właścicielem karty zawodnika, w przypadku Kucharskiego byli nim niemiecko-szwajcarski menedżer oraz bankier z Liechtensteinu. Do spotkania doszło w Stuttgarcie. Zamiarem Dmoszyńskiego było wypożyczenie napastnika, wtedy grającego w szwajcarskim FC Aarau.

- Niemiec powiedział wprost: nie ma takiej możliwości, jest oferta dla Kucharskiego ze Sportingu Lizbona na milion marek. Jako dowód położył kwit na stół - wspomina pan Krzysztof. - Pogadaliśmy, stanęło na tym, że Kucharski zostanie wypożyczony do Legii na trzy miesiące.... za darmo, jeśli jednak awansujemy do Ligi Mistrzów, wtedy zapłacimy za Czarka 1,2 miliona marek. Niespecjalnie wierzyliśmy w przejście IFK Goeteborg. Janusz zadowolony: - Krzysiu, super to załatwiłeś. Tyle że IFK wyeliminowaliśmy. Do klubu przyszła faktura na 1,2 miliona marek. - K…, coś ty znów narobił człowieku, skąd ja takie pieniądze wezmę - Janusz już tak zadowolony nie był.

- Daj mi tydzień, załatwię sprawę. Umówiłem spotkanie z dziennikarzami gazet sportowych, poprosiłem, żeby na pierwszej stronie tytułów ukazała się informacja, że Kucharski przejdzie do Sportingu za 2 miliony marek. Machina ruszyła. Telefon na moim biurku wręcz skakał od połączeń, dzwonili właściciele klubu. - Weszliśmy do Ligi Mistrzów, a wy Kucharskiego chcecie sprzedać, co to ma być, nie można teraz osłabiać zespołu! - usłyszałem w słuchawce. - Nie mamy pieniędzy na wykup - tłumaczyłem. - Przyjedź, pogadamy. Udałem się na umówione miejsce: - Jest jeszcze jedno rozwiązanie, może wy Kucharskiego kupicie? - zaproponowałem. - Za 2 miliony marek? Nie ma szans. - Załatwię tak, że wystarczy 1,5 miliona. Tak się stało, z tej kasy zapłaciliśmy 1,2 miliona za fakturę, reszta została dla sponsora.

Dziura na środku boiska

Kilka miesięcy wcześniej na północy Polski powstał twór o nazwie Lechia/Olimpia Gdańsk. Dmoszyński i Romanowski byli również zaangażowani w ten projekt. W triumwiracie z Bolesławem Krzyżostaniakiem doprowadzili do fuzji Olimpii Poznań z Lechią. Klub z Trójmiasta posiadał zaplecze kibicowskie i zdolną młodzież. Zacząć należało jednak od wyboru trenera. Kandydatów było trzech: Andrzej Strejlau, Bogusław Kaczmarek i Hubert Kostka. Na Kaczmarka nie zgodziła się Lechia, Strejlau przepadł, bo uznano, że "potrzebny jest trener, a nie gaduła". Wybór padł na Kostkę, jego asystentem został Wojciech Wąsikiewicz związany z Olimpią. Kostka na jeden z pierwszych treningów przyjechał eleganckim BMW.

- Po treningu Hubert przychodzi do nas ze smutną miną: - Słuchajcie, nie ma beemki. Zadzwoniłem do Nikodema Skotarczaka, pseudonim Nikoś, który był sympatykiem Lechii. Piętnaście minut później beemka stała z powrotem na parkingu, a w środku kwiaty w ramach przeprosin - uśmiecha się "Dmo". =>> Jak Nikoś, najsłynniejszy polski gangster, stał się działaczem Lechii Gdańsk - CZYTAJ TUTAJ. 

- Hubert był wyrozumiałym szkoleniowcem. Wysłał Wąsikiewicza na obserwację rywala na Śląsk. Wojtek się zawieruszył, nie było go cztery dni. Zasłabł biologicznie... Hubert nie zgłaszał większych pretensji. Problem był inny, Marian Dziurowicz, ówczesny prezes PZPN, uważał, że tego typu twór jak Lechia/Olimpia jest dla jego GKS Katowice dużym zagrożeniem. Wchodząc w fuzję z Lechią, przejmowaliśmy najlepsze szkolenie młodzieży w Polsce. W klubie byli Jarek Bieniuk, Grzesiek Król, Tomek Dawidowski.

Federacja grała ostro. Wymyślono, że kluby, które mają przyjechać do Gdańska na mecz, muszą wpierw wyrazić na to zgodę. Jeśliby jej nie było, spotkanie powinno było odbyć się Poznaniu. GKS Katowice nie przyjechał w ogóle, Amica Wronki zażądała
30 milionów starych złotych.

- Przed meczem z GKS na boisku w Poznaniu kazaliśmy wykopać nocą dziurę, żeby płyta nie nadawała się do gry. Chodziło o zmuszenie Katowic do przyjazdu do Gdańska. Ale GKS nie miał takiego zamiaru, walnęli nam walkower - wspomina.
W tym czasie Romanowski nie angażował się bezpośrednio w Lechię/Olimpię. Umowa mówiła, że za piłkarzy wypożyczonych tam z Pogoni Konstancin płaci on, za tych z Olimpii Krzyżostaniak.

- W praktyce kasę wykładał jednak Bolo, nie było to w porządku - dodaje Dmoszyński. Lechia/Olimpia spadła z Ekstraklasy, nieco wcześniej Romanowski wyszedł też z Legii. W duecie z Dmoszyńskim odnaleźli się szybko w Polonii Warszawa. Przy Konwiktorskiej ich drogi miały się jednak rozejść na stałe.

- Janusz, musimy zacząć się normalnie rozliczać. Mam pensję, ale jeśli ja znalazłem zawodnika, chciałbym umówić się na określony procent od kwoty jego sprzedaży. - Krzysiek, daj spokój, znamy się tyle lat, mamy gentelmen’s agreement - opisuje Dmoszyński. - Po pewnym czasie upomniałem się o swoje. - A masz to na papierze? - zapytał Janusz.  - Na jakim papierze, mieliśmy gentelmen’s agreement  - odparłem. - Pokaż mi to na piśmie - nie rezygnował Romanowski. - Tak? To czekaj, zaraz ci pokażę papier. Wyszedłem do drugiego pokoju, napisałem rezygnację, położyłem mu na biurku. Do widzenia!

Selekcja na "bu" 

Nie zatonął. Odnalazł się w roli dyrektora reprezentacji Polski. Taką propozycję złożył mu nowy selekcjoner Janusz Wójcik. Kandydatura zyskała aprobatę Dziurowicza. "Wujo" łatwym człowiek we współpracy nie był. Liczył się jednak ze zdaniem Dmoszyńskiego. Co nie zawsze miało dobry skutek. Dziurowicz asystentem Wójcika uczynił Edwarda Lorensa. Wójcik, delikatnie mówiąc, nie cenił współpracownika.

- Przed jednym z meczów Janusz zadał mi pytanie w obecności Lorensa, którego bramkarza powołać. A powinien był zapytać Edka. Nie było w tym przypadku. Wójcik go poniżał. Działo się to regularnie. Wziąłem Edka na bok: - On cię zawsze będzie tak traktował, jeśli ty będziesz taka dupa i nic mu nie odpowiesz. Musisz się przeciwstawić. Wracaliśmy z meczu towarzyskiego z Izraelem, międzylądowanie w Budapeszcie. Widzę, że Edek siedzi smutny w kącie: - Krzysiek, on mi nie dał nawet poprowadzić rozgrzewki, upadla mnie - wyżalił się. - Edziu, jesteś sam sobie winien, trzeba do niego wystartować, opier… go. Inna sprawa, że ja też popełniłem błąd w meczu ze Szwecją. Remis dawałby nam grę w barażach. Przed spotkaniem widzę, że Wójcik jest lekko osłabiony biologicznie. Jeden z trenerów poprosił mnie, żeby mógł zająć moje miejsce na ławce rezerwowych. Zgodziłem się, liczyłem, że...  wzmocni Wójcika merytorycznie. Chłop przesiedział cały mecz jak mysz pod miotłą. Bał się odezwać. Kompromitacja.

O metodach pracy Wójcika napisano już wiele =>>Podwójne życie Janusza Wójcika. CZYTAJ TUTAJ. Przed jednym z meczów selekcjoner głowił się, na którego bramkarza postawić. W pokoju przebywał akurat z Dmoszyńskim, panowie wypili po kieliszku czegoś mocniejszego. Wójcik przemówił: - Zawołaj mi tu Matyska i Sidorczuka. Piłkarze przyszli, stanęli na baczność, czekają na decyzję, kto zacznie mecz w wyjściowej jedenastce. Wójcik krąży wokół nich, mina pokerowa, nie odzywa się.

- Bu! - krzyknął nagle. Matysek nie drgnął, Sidorczuk podskoczył.
 - O, spękałeś, Matysek broni - zadecydował Wójcik.

W czerwcu 1999 roku reprezentacja Polski w krajowym składzie wybrała się na dwa mecze do Bangkoku. Selekcjoner na wycieczkę zabrał dwóch golkiperów - Piotra Lecha oraz Grzegorza Tomalę. Tyle że Lech doznał kontuzji. Z kadrą wybrał się również Zbigniew Pocialik, niegdyś bramkarz Gwardii Warszawa, potem trener, w momencie wylotu człowiek 54-letni.

- Istniało ryzyko, iż rywale zorientują się, że nie mamy bramkarza na ławce, ostro wejdą w Tomalę i nie będzie miał kto za niego wejść na boisko - wspomina Dmoszyński. - Wziąłem Pocialika na rozmowę: - Zbyszek, widzisz, jaka jest sytuacja. Tragedia. Musisz usiąść na ławce - zacząłem poważnie. - Pójdziemy zaraz do fryzjera, farbą pokryje ci siwe włosy, nikt się nie zorientuje, że dawno już w piłkę nie grasz. A żebyś groźnie wyglądał, zrobimy ci tatuaż na twarzy, przestraszą się ciebie. - Krzysiek, żona mnie do domu nie wpuści - bronił się Zbyszek. - Słuchaj, wytłumaczysz jej, że wziąłeś dwie premie, za bramkarza i za trenera, to zrozumie - nie dawałem za wygraną. Pocialik zbladł. Wybuchnąłem śmiechem. Ale rzeczywiście wtedy kłopot był spory. Tomala jednak dobrze bronił. Byk, łapę miał jak łopata.

Propozycja od Waltera

Po zakończeniu pracy w reprezentacji Polski Dmoszyński pojawił się w Szczecinie. Pogoń przejmował Sabri Bekdas - turecki biznesmen zaproponował mu funkcję prezesa. Nie zgodził się, ale pomagał Pogoni. Między innymi polecił na stanowisko dyrektora Zbigniewa Koźmińskiego. W Szczecinie minął się z Wójcikiem.

- Januszowi delikatnie pomyliły się liczby przy jednym z transferów i Sabri podziękował mu za współpracę - opowiada. W 2002 roku został prezesem Wisły Płock (pierwsza kadencja, początek drugiej to rok 2011). Na stanowisku spędził blisko pięć lat. Bez wahania mówi, że w Płocku zatrudnił najlepszego trenera, z którym współpracował. A było ich przecież wielu. Chodzi o Josefa Csaplara. Czech władał pięcioma językami. W trakcie analizy meczów każdego zawodnika traktował indywidualnie, pokazywał błędy, podpowiadał, na nikogo nie krzyczał. Pod wodzą Csaplara płocczanie udali się na mecz o Superpuchar Ekstraklasy w 2006 roku. Dmoszyński pełnił wtedy również funkcję przewodniczącego rady nadzorczej niedawno utworzonej Ekstraklasy SA. Na drodze negocjacji udało mu się ustalić, że podział zysków z meczu będzie równy, gdyż pierwotna wersja zakładała, że 60 procent trafi na konto gospodarza, czyli Legii.

- Na Łazienkowskiej bankiet już przygotowany, stoły się uginały, wszyscy czekają tylko na zwycięstwo Legii - wspomina. - Zaprosiłem na mecz ówczesnego prezesa Orlenu Igora Chalupca. Wygraliśmy 2:1. Działacze Legii zzielenieli, na czele z Mariuszem Walterem. Niemniej zawsze szanowałem tego człowieka. Chciałem go kiedyś namówić na wejście w Polonię. I to by się pewnie wydarzyło, gdyby nie fakt, że wtedy przy Konwiktorskiej dużo do powiedzenia miał człowiek związany z polityką. Nie wymieniam nazwiska, nieciekawa postać. Umówiłem spotkanie z Walterem i Janem Wejchertem, a gość spóźnił się godzinę! Panowie grzecznie podziękowali za takie traktowanie. A później, będąc już właścicielem Legii, Walter proponował mi prezesurę w klubie z Łazienkowskiej.

Zresztą, sam kiedyś poszedłem do niego z prośbą, gdyż Legia próbowała dogadać się z Irkiem Jeleniem za plecami Wisły. Walter chwycił za telefon: - Proszę się natychmiast u mnie zameldować. Przyjechało dwóch facetów do siedziby ITI: - Jeszcze raz dowiem się, że próbujecie wyciągnąć zawodnika z Płocka za plecami prezesa Dmoszyńskiego, na drugi dzień was w klubie nie ma - zakomunikował im.

Po meczu z Legią prezes Orlenu ufundował dodatkową premię dla klubu wynoszącą 2 miliony złotych. Natomiast za zdobycie Pucharu Polski "Dmo" obiecał piłkarzom milion. Zwrócił się jednak do zawodników z prośbą, aby 10 procent, czyli 100 tysięcy złotych, trafiło też do osób zatrudnionych w Wiśle. Kasa powędrowała do wszystkich poza prezesem i dyrektorami.

- Kilka dni później Orlen przysłał kontrolę, sprawdzającą, czy nie jestem na liście pracowników, którzy mieli partycypować w podziale tych dziesięciu procent - mówi. - Współpraca z ówczesnym właścicielem klubu nie zawsze była kolorowa. Opowiada się, że wtedy to były czasy w Płocku. Nie do końca. Wielkie nazwiska, jak Marcin Wasilewski czy Jeleń, zarabiały po 3 tysiące złotych podstawowej pensji. Brutto. Tylko pod warunkiem gry i zwycięstw mogli liczyć na pobory rzędu kilkudziesięciu tysięcy.

Kara na raty

W 2010 roku został prezesem Górnika Łęczna. Kilka dni po objęciu przez niego stanowiska z pracą pożegnał się trener Tadeusz Łapa. Dmoszyński obejrzał jeden mecz pod jego wodzą, takiego piachu w życiu nie widział.

- Chciałbym, żeby jutro się pan u mnie leciutko zameldował - poprosiłem po spotkaniu. - Najlepiej, jakby miał pan kartkę A4 ze sobą. Zespół już pod wodzą Mirka Jabłońskiego ruszył. W trakcie ważnego w kontekście walki o utrzymanie meczu ze Stalą Stalowa Wola dostałem telefon od komendanta policji w Łęcznej: - Prezesie, dwóch zawodników to nie będzie pan miał - powiedział. Kiedy zespół był w Stalowej Woli, w Łęcznej zatrzymała ich policja. Kierowca znajdował się w stanie wskazującym. Drugi zawodnik zapewne też, ale jego alkomatem nikt nie badał, bo niby dlaczego?
Wołam do siebie kierowcę: - Ja nie mam czasu ciągać się po wydziałach dyscypliny PZPN, pisz kwit, że rozwiązujemy kontrakt za porozumieniem stron i zapłacisz 50 tysięcy złotych do klubu. Pasuje? - Pasuje, tylko prośba, żeby nie wyszło to do prasy  - odpowiedział. Przychodzi drugi, pasażer, na niego nie mam żadnych dowodów: - No i co, jak się czujesz? - zagaiłem. - Panie prezesie, ja tylko trzy piwka wypiłem - od razu zaczął się tłumaczyć.  - Wymyśl sobie karę.  - Pięć tysięcy złotych. - To ja proponuję pięć tysięcy, ale za każde piwo. - Zgadzam się - nawet się nie zastanawiał.  - Ale mam prośbę. Czy może być w dwóch ratach?

Dziś Dmoszyński już nie ma charakterystycznych wąsów, za to na nadgarstku nosi żółtą opaskę informującą, że jest cukrzykiem, a w razie gdyby stracił przytomność, należy zawiadomić lekarza.

- Miałem problemy ze zdrowiem. Serducho nie wytrzymywało. Paliłem trzy paczki papierosów dziennie, życia abstynenta też nie prowadziłem. Ale u mnie w grę wchodziła tylko czysta wódeczka. Żadnych kolorowych łyskaczy. Przyszedł jednak czas, żeby rozstać się z takim trybem życia. Od 10 lat nie palę, swoje w życiu też zdążyłem wypić. Pierwszy tydzień był trudny, zwłaszcza że obracałem się w specyficznym środowisku. Wytrzymałem. Z sercem już lepiej. Jeden z lekarzy mówił mi, że mam zbyt stresującą pracę: gdybym był szatniarzem, też bym się denerwował, że ktoś mi płaszcz z wieszaka podprowadzi - odpowiedziałem. Patrzę z dystansu na poczynania niektórych prezesów ekstraklasowych klubów, powiem tylko tyle - makabra!

ZOBACZ WIDEO Chorągiewka przerwała mecz! Niecodzienna sytuacja w spotkaniu Manchesteru City [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]

Komentarze (0)