Waldemar Fornalik: Umówiliśmy się, że nie wypowiadamy słowa "mistrzostwo"

Newspix / PIOTR KUCZA/FOTOPYK / Na zdjęciu: Waldemar Fornalik
Newspix / PIOTR KUCZA/FOTOPYK / Na zdjęciu: Waldemar Fornalik

- Grałem z kadrą na Stadionie Narodowym i na Wembley. To pozwoliło mi teraz podejść normalnie do meczów z Termaliką czy Lechem - mówi Waldemar Fornalik, były selekcjoner reprezentacji Polski, który zdobył mistrzostwo Polski z Piastem Gliwice.

Po nieudanej przygodzie z kadrą Waldemar Fornalik został skreślony przez wielu kibiców. A przecież nigdy nie przestał być jednym z najlepszych polskich trenerów. Mistrzostwo Polski dla Piasta Gliwice chyba ostatecznie zamyka dyskusję na ten temat. Na finiszu jego drużyna nie tylko wygrała, ale pokazała naprawdę dobrą, efektowną piłkę.
Marek Wawrzynowski, WP SportoweFakty: Czy istnieje "klucz" do sukcesu Piasta?

Waldemar Fornalik: Piast to ludzie. To od nich wszystko się zaczyna. Musi się wszystko zgrać w czasie. Ci, którzy dowodzą, zarządzają, pracują i przede wszystkim ci, którzy grają. Jeśli przy selekcji nie popełni się błędów, pojawia się realna szansa na dobry wynik. Choć to też nie takie proste, przecież zimą zeszłego roku mieliśmy plany, by wejść do ósemki, a potem walczyliśmy o utrzymanie.

Choć nie graliście źle.

Tak, było widać, że mamy potencjał, ale ocena wynika z rezultatu. Były więc słupki i poprzeczki, ale do bramki piłka wpaść nie chciała. Jakbym widział, że ta drużyna męczy kibiców i trenera, pewnie bym zwątpił, ale widziałem, że potrzebne są jedynie korekty.

ZOBACZ WIDEO "Druga połowa". Kluby powinny brać przykład z Piasta. "Mistrz nie wyskoczył z kapelusza"

Na przykład?

Znalezienie nowej pozycji dla Joela Valencii to była bardzo ważna zmiana. Ale jeszcze ważniejsze było wzajemne zrozumienie, dzięki czemu graliśmy i efektywnie, i efektownie. Pojawiły się nawet opinie, że Piast gra najlepszą piłkę w Ekstraklasie.

Zwłaszcza po meczu w Warszawie, gdy pokonaliście Legię 1:0.

Chyba w najlepszym meczu sezonu w lidze. Nikt nie mówił, że wygraliśmy, bo trafiliśmy na słabą Legię, albo wygraliśmy wyścig żółwi.

No nie da się tak powiedzieć po tym, jak odrobiliście w rundzie finałowej 7 punktów straty i jeszcze skończyliście z 4-punktową przewagą.

Więcej, bo na początku rundy wiosennej mieliśmy 12 punktów straty do lidera i zaledwie 4 punkty przewagi nad strefą spadkową. A potem, przed rundą finałową, przy 7 punktach straty i 21 możliwych punktach do zdobycia, szanse wydawały się znikome. Z perspektywy czasu lepiej było dla nas, że to my goniliśmy. Bitwa o puchary Europejskie wydawała się trudna, a co dopiero o tytuł mistrzowski. Dla Lechii to oczywiście nie była łatwa rola, w zeszłym roku byli w strefie spadkowej, a teraz nagle prowadzili. Nie jest łatwo bronić pozycji lidera. Na nas presja była znacznie mniejsza.

Trudno to piłkarzom powiedzieć, gdy pojawia się szansa na tytuł?

Oczywiście, że trudno. Powiedziałem: "Panowie, jesteście świadomymi ludźmi, wiecie, co może się wydarzyć, ale musimy być skoncentrowani na najbliższym meczu, bo patrzenie w dal może nas zgubić".

Gdy rozmawialiśmy wiele lat temu, powiedział pan, że kluczem jest dobór zawodników pod kątem reakcji w czasie kryzysu. To aktualne?

Tak, ale też trzeba pamiętać, że mamy inną rzeczywistość. W Ruchu Chorzów braliśmy zawodników, którzy byli wolni, chcieli się odbudować, coś udowodnić. W Gliwicach jednak jakieś możliwości mamy. Szukamy wyselekcjonowanych zawodników, takich, którzy pasują do naszego modelu. Nie mamy tyle pieniędzy co Legia czy Lech, ale czasem można wydać siedem razy mniej i wygrać. Jeśli jednak mówi pan o zachowaniu w czasie kryzysu, to oczywiście wciąż jest to bardzo ważne. Było to widać w ostatnim meczu poprzedniego sezonu z Termaliką, gdy chłopcy zachowali się doskonale w bardzo trudnej chwili. Skumulowały się jakby wszystkie niewykorzystane sytuacje i nagle obróciły na naszą korzyść.

Podobno był pan bliski straty pracy? Pod koniec maja 2018 "Przegląd Sportowy" pisał, że może pana zastąpić Artur Skowronek.

Byłem wtedy nad morzem z rodziną. Przeczytałem ten artykuł i poczułem się nieswojo, ale dosłownie za chwilę zadzwonił udziałowiec klubu, pan Zbigniew Kałuża, i zapewnił, że nigdy nie było takiego tematu.

Wracając do meczu z Termaliką, sprzed roku, kiedy walczyliście o pozostanie w lidze i wygraliście 4:0 - gatunkowo był to mecz trudniejszy od tego z minionej niedzieli z Lechem o tytuł mistrza Polski?

To były inne mecze. W tym spotkaniu o tytuł mieliśmy wentyl bezpieczeństwa. Jakby nie wyszło, to byłoby wicemistrzostwo. Na pewno rozczarowanie, ale zawsze coś.

Jak wtedy, gdy z Ruchem zdobywał pan wicemistrzostwo. Niby aż drugie miejsce, ale pamiętam, że był pan zły.

Jednak wtedy nie zależało to od nas. Zrobiliśmy swoje, wygraliśmy, ale to nie wystarczyło. W tym samym czasie Wisła Kraków musiała urwać Śląskowi Wrocław punkty, ale nie dała rady. Musieliśmy cieszyć się z tego, co wywalczyliśmy. A teraz wygraliśmy w Gdańsku z Lechią, z Legią przy Łazienkowskiej, potem był ten dramatyczny mecz z Jagiellonią, gdy wybroniliśmy rzut karny i zwyciężyliśmy w końcówce meczu. Po takich przejściach byłby jednak spory niesmak, gdybyśmy nie wywalczyli tytułu.

Ale pana piłkarze na Lecha wyszli nieco sparaliżowani. Co się odbywało tego dnia? Jak ich motywowaliście?

Przede wszystkim staraliśmy się zdjąć presję. Umówiliśmy się w sztabie, że nie wypowiadamy słowa "mistrzostwo", pilnowaliśmy, żeby przebieg dnia był taki sam jak zawsze, żeby zachowany był pewien rytuał. A więc rozruch fizyczno-sprawnościowy, kilkuminutowa odprawa dotycząca naszego przeciwnika, szybkie omówienie mocnych i słabych stron, potem hotel, odpoczynek, koncentracja. Nic nadzwyczajnego, bo wszystko, co byłoby zaburzeniem tego rytuału, poddawałoby piłkarzy dodatkowej presji. Rozmawiałem w tej sprawie z trenerem przygotowania mentalnego, który potwierdził, że to dobry tok rozumowania.

Wszyscy i tak wiedzieli, o co grają.

Tak, od tego się nie ucieknie, tak samo klub musi być przygotowany na fetę, przecież nie można wszystkiego na szybko organizować.

Wracając do dnia meczowego...

Wie pan, można robić wszystko jak trzeba, a na końcu jest zawsze reakcja człowieka. Nie da się ukryć, że chłopcy nie grali tak jak wcześniej, grały emocje, to była gra na wynik.

Udowodnił pan coś społeczeństwu?

Za dużo powiedziane. Na pewno mam satysfakcję, że udało mi się wygrać tytuł i w roli zawodnika, i w roli trenera. Na pewno pokazaliśmy, że w realiach solidnego klubu niewalczącego o przetrwanie, można rywalizować z największymi w kraju. I można to wygrać. Na pewno też to, że Górny Śląsk dostał tytuł mistrza po 30 latach. Dla mnie jako człowieka wychowanego tutaj jest to wielka sprawa.

Ale pytam o pana odbiór. Od lat trwa spór między pańskimi zwolennikami, którzy nazywają pana topowym polskim trenerem, i przeciwnikami, którzy na pierwszy plan wysuwają, że przegrał pan eliminacje MŚ 2014 z kadrą.

Doszło jednak do mnie, że teraz po tytule mistrzowskim ludzie zaczęli również zagłębiać się w tę pracę z kadrą. Ja wtedy nie dostałem czasu, pracowałem z jednej strony z tymi samymi zawodnikami, którzy później zrobili sukces, ale u mnie byli w innych momentach karier. Glik nie grał regularnie w Torino, to kadra go wywindowała, Krychowiak był w Reims, Milik nie grał w Niemczech (Arkadiusz Milik był zawodnikiem FC Augsburg, grał tam nieregularnie - przyp. red.), Lewandowski nie był jeszcze zawodnikiem ze ścisłej światowej czołówki. A dodam jeszcze, że zaczynał u mnie też Piotrek Zieliński, wówczas rezerwowy w Udinese. Niech inni oceniają.

Dla pana dobra nauka?

Oczywiście. To, że prowadziłem reprezentację na Stadionie Narodowym czy na Wembley przy 90 tysiącach widzów, pozwoliło mi podejść normalnie do spotkań z Termaliką o utrzymanie czy Lechem o tytuł. Zdenerwowany trener to problem drużyny.

A sprawa tworzenia odpowiedniej atmosfery? Adam Nawałka brał jednak zawodników na różne rozrywki typu Flyspot…

Atmosferę robią wyniki. Jeśli w kadrze czegoś brakowało, to czasu.

Każdy selekcjoner musi się z tym zmierzyć.

Jeśli ma drużynę na fali wznoszącej, to jest mu łatwiej, ja nie miałem takiego komfortu, ale nie chciałbym już do tego wracać. Kibicowałem tej reprezentacji nawet po zwolnieniu i cały czas jej kibicuję.

Jeszcze jedno. Co pan powie na stwierdzenie, że Fornalik to trener do małych klubów? Zawsze pojawia się ten argument, gdy wymienia się pańskie nazwisko w kontekście Legii albo Lecha. Z Lechem zdaje się nawet pan negocjował?

Nie, nigdy nie doszło do żadnych rozmów. Rozmawiałem w czasach Telefoniki z Wisłą Kraków, ale prowadziłem Ruch Chorzów. Potem był Śląsk Wrocław, ale prowadziłem Ruch Chorzów, a potem Cracovia, ale...

Prowadził pan Ruch Chorzów?

Tak. Miałem trzy takie oferty, że mógłbym zarobić, mieć stabilizację w pracy, ale wszystkie były złożone w połowie sezonu, a ja miałem ważną umowę i zobowiązania wobec zawodników.

Niespotykana postawa w dzisiejszych czasach.

Tak zostałem wychowany. Rzetelność, uczciwość, odpowiedzialność za słowo - to wyniosłem z domu.

Rzetelność i praca to dwa słowa, które zawsze się z panem kojarzą.

W wielu środowiskach niepopularne, kojarzone z naiwnością. Dziś musisz być showmanem, mieć parcie na szkło, bo bez tego nie pasujesz do współczesnego świata. Ale ja się dobrze czuję w swojej skórze.

A jednak występ w programie na żywo w Canal Plus poprawił panu znacznie wizerunek.

Byłem tam sobą. Wcześniej powstała jakaś mitologia na mój temat, a inni to podchwycili.

ZOBACZ: Piast Gliwice - jak zbudować dobry klub za niewielkie pieniądze


Walczył pan o tytuł, a teraz musi zmierzyć się z pocałunkiem śmierci.

Michał Probierz, który to wymyślił, również. Ale w czasach, gdy to mówił, mieliśmy tydzień urlopu, dwa tygodnie przygotowań i już mecz eliminacji Ligi Europy. Teraz kończymy sezon w maju, zawodnicy jadą na 3,5-tygodniowe urlopy, rozpoczynamy przygotowania 12 czerwca i mamy cztery tygodnie na przygotowanie się do pierwszego meczu pucharowego.

ZOBACZ: Piłkarze Piasta świętowali tytuł ze swoimi ukochanymi (galeria)

W dwóch ostatnich sezonach polskie drużyny odpadały z pucharów jeszcze w sierpniu. Zadawał pan sobie czasem pytanie, kim my właściwie jesteśmy? Dlaczego jesteśmy tak słabi?

Bo takie mamy możliwości finansowe. Jeśli przyjeżdża kontrahent i kładzie na stole 4-5 milionów euro, to nie mamy nic do powiedzenia. Musimy rywalizować z najlepszymi dysponując zawodnikami, którzy nie mieli poważnych ofert.

Mamy stadiony, gospodarka rośnie, są niezłe pieniądze z praw telewizyjnych.

To fajnie, ale niech pan spojrzy na budżety. Ile ma Piast licząc w euro? 6-7 milionów? Czasem jakaś drużyna biedniejsza się przebije, ale to jest raz na jakiś czas. Dopóki nie będziemy konkurencyjni do klubów, które kupują od nas piłkarzy, nie ma o czym mówić.

Źródło artykułu: