Igor Sypniewski. Legenda spod trzepaka

Newspix / MATEUSZ TRZUSKOWSKI/CYFRASPORT / Na zdjęciu: Igor Sypniewski
Newspix / MATEUSZ TRZUSKOWSKI/CYFRASPORT / Na zdjęciu: Igor Sypniewski

Na meczu Ligi Mistrzów 75 tysięcy ludzi wołało: "zwariował Polak". Teraz mam spokój, nikt mnie nie szuka, nie zawraca głowy i jest mi dobrze. Z przeszłością się rozliczyłem - mówi Igor Sypniewski. Kiedyś wielki talent, piłkarz ŁKS-u i Panathinaikosu.

Reportaż pierwotnie ukazał się 22 września 2019 roku. Igor Sypniewski zmarł 4 listopada 2022 roku. Miał 47 lat.

Technika, przyspieszenie, zwód - tego bali się rywale. Jak Sypniewski robił rajd na skrzydle, to nie nadążali Gary Neville i David Beckham z Manchesteru United. A David Seaman, bramkarz Arsenalu, dał się ograć jak dziecko w akcji jeden na jeden i były napastnik strzelił mu gola. Tak chłopak z łódzkich Bałut czarował w Lidze Mistrzów - najważniejszych rozgrywkach klubowych w futbolu.

Pod koniec ubiegłego stulecia Igor Sypniewski to był kozak, mimo że nic znaczącego nie wygrał, a wielkich meczów zagrał raptem kilka.

Trzynasty rok leci. W 2006 roku skończył karierę. Jak z ŁKS-em robił awans do ekstraklasy, to w szatniach grzyby były. Dwanaście goli "Sypy" w I lidze dały drużynie drugie miejsce, za Widzewem. To był wtedy pan piłkarz. Na koncie mecze w Lidze Mistrzów, ponad sto w greckiej lidze, występy w reprezentacji. Swojemu ŁKS-owi dał nowe życie.

Teraz, bez korków na nogach, żyje się inaczej, trudno się rozpędzić. Brakuje piłki, kibiców. Wszystko stoi w miejscu.

Browar albo pięć

Dobrze mu, bo nic już nie musi. Iść na trening, udowadniać, być przykładem, albo mówić, czemu nim nie jest. Nikt go nie szuka, nie zawraca głowy. Robi, co robił, żyje, jak żył - chwilą. A co będzie, to będzie.

Ludzie marzą o karierach w korporacji, białych zębach, fajnym samochodzie. On już swoje zrobił, jest Igorem Sypniewskim, którego wszyscy w Łodzi znają i wspominają z uznaniem. Może sobie spać do dwunastej, pod blokiem wypić browar albo pięć. Jego sprawa.

Nie rzuca się w oczy. Z kilku metrów trudno go nawet poznać. Czarne sportowe buty, czarne jeansowe spodnie, czarna bluzka z długim rękawem, w ręku woreczek strunowy wielkości paczki fajek, w środku kilkanaście skręconych papierosów. Dłonie i twarz ciemniejsze, trochę od słońca, bardziej od życia. Szczupły, ale brzuch zaczyna lekko odstawać. Chodzi raczej powoli, jakby nogi bolały po ciężkim meczu.

Mieszka u siebie. Tam, skąd wyjechał w świat, choć tak naprawdę nigdy nie opuścił Bałut. Piłka była tylko przerywnikiem od życia w tym miejscu, gdzie ludzie boją się chodzić, bo się pije, kradnie i można dostać w łeb. Z Bałut się wybił, ale i wiele razy znajdował się przez nie na glebie. Nigdy się ich nie wyrzekł, bo to jego miejsce, jego miłość.

O robotę nie prosi

Swoje przeszedł. Przesiedział czternaście miesięcy w kryminale, nazbierało się za różne sprawy: znieważenie policjanta, groźby, awantury. Leczył się z alkoholizmu i depresji jeszcze grając w piłkę. Rozbijał się samochodem po pijaku, w Szwecji chciał się zabić, a w między czasie jak gdyby nigdy nic zarabiał poważne pieniądze i błyszczał na boisku. Ma córkę i syna, jest po rozwodzie. Matka i ojciec zmarli.

Ma 44 lata, jakoś się trzyma. Są koledzy, z nimi się spotka, żeby posiedzieć. Nie pracuje, bo przez dwadzieścia lat kariery wystarczająco się narobił. Ma za co chleb kupić, czasem zagra u bukmachera. Na polską i grecką ligę. A inni za nim stawiają na te same mecze, bo "Sypa" ma nosa, wygrywa. Jak jest w potrzebie, to na ŁKS-ie mu pomogą. O robotę nie chce się tam prosić, nie lubi.

Twarz zmęczona, włosy zaczynają siwieć, głos lekko zachrypnięty. Raczej się nie uśmiecha. Obcym nie ufa, chce spokoju. - Po co gadamy? - drąży. - Żyję, jak chcę, jestem po karierze - mówi. Wylewny nie jest, raczej niechętny. - To nie ma sensu - powtarza.

- Pijesz?
- Piwo. Bo lubię - odpowiada.
- Ale zawsze do domu trafisz w drzwi - śmieje się z "Sypy" kolega, "Soka".

To Piotr Soczyński, były obrońca, wychowanek ŁKS-u. Trzydzieści meczów w reprezentacji, sezon w Fenerbahce, ale to Sypniewski zrobił większą karierę, choć później ją zaczął. Starszemu o siedem lat koledze podawał kiedyś piłki w lidze na meczach łódzkiego klubu. - To był talent, umiał grać - mówi o nim "Sypa".

Trzymają się razem. Gadają o piłce. Jak to w Turcji karabiny na stole leżały, a "Soka" nie zrzekł się zarobionych pieniędzy. Że Beckham nic nie grał na Manchesterze, a Roy Keane to przecinak był, a "Sypa" faul zrobił i z wolnego gol padł.

Nawet policja lubi posłuchać, jak patrol na Bałuty przyjeżdża z wizytą.

Szanujemy się

Tam gdzie "Sypa", to i "Soka". Chodzą razem na mecze. Czasem pokopią piłkę przy trzepaku na osiedlu, jak kiedyś. Ale to już nie to.

- 30 tysięcy kibiców na treningu w Turcji miałem - chwali się Soczyński. - A ja 75 tysięcy na meczu w Atenach - przebija Sypniewski.

- "Soka" dobry człowiek, pomagał innym. Swoje widział, zna życie - dodaje.

Jeden mówi: Maradona lepszy, drugi, że Pele. Dzień mija, mogą tak siedzieć i gadać, palić papierosy, pić piwo. "Soka" nawet nie kryje, że lubi. Po latach żałuje, że w ogóle zaczął znajomość z alkoholem. Raz na meczu kadry ochraniacz poziomo wkładał w getrę. Za dużo już tego było. Bez prądu teraz też ciężko.

Na Bałutach tak się żyje, trudno inaczej. Dwa monopolowe pod ręką, nawet minuty drogi nie ma z osiedla. Na trawnikach puste małpki, wysyp, jakby z drzewa kasztany pospadały. Wystarczy podnieść głowę, rozejrzeć się i wiadomo, do kogo należały pełne butelki.

Sporo tam "kryjówek". W bramie, pomiędzy blokami, przy starych garażach. Wystarczy trzepak, ławka z desek i się siedzi. Cisza, nikt nie chodzi. Na sznurkach powiewa pranie: błękitna pościel w chmury i tęczę, czerwony koc w gwiazdy, kilka koszulek. Przyjemnie, bo pachnie ładnie. Nie czuć śmieci z kubła. Gruz też leży, ale trawa zarasta, więc jakby go nie było. Obok dwa aluminiowe leżaki z kolorowym obiciem, poopalać się można. Ważne, że przez krzaki nie widać głów. Spokój jest.

Igor Sypniewski w barwach Panathinaikosu grał w Lidze Mistrzów / fot. Nick Potts - EMPICS/GettyImages
Igor Sypniewski w barwach Panathinaikosu grał w Lidze Mistrzów / fot. Nick Potts - EMPICS/GettyImages

"Sypa" zawsze wracał na Bałuty z uśmiechem, jego strony, dom.

- Do sąsiada powiem dzień dobry, do kumpli cześć. Na osiedlu się szanujemy, to podstawa. Zawsze szanowałem ludzi, którzy mieli coś do powiedzenia. Dla mnie to było ważne.

Była kasa, to się żyło. Po Nowym Jorku się limuzyną jeździło, jak z Panathinaikosem przyjechał grać turniej towarzyski do Stanów Zjednoczonych. - Człowiek się niczym nie przejmował - Sypniewski się śmieje.

Dla niego nie pieniądz się liczy, a wartości, człowiek.

- Wyszedłem z bidy, zawsze każdemu dałem. Sto złotych? A co to za problem, pomogę. Jak byłem w szkole sportowej, zarabiałem 600 zł, wszystko bidzie dawałem. Bo nie mieli niczego, chodzili w dziurawych butach. I to mnie boli. Jestem z takiej rodziny - opowiada.

Seaman w malinach

O piłce mówi żywiej. Czasem się uśmiecha. Uważa, że dał radę. Z kariery jest dumny.

- Ośmieszyłem niejednego. Neville na Manchesterze Beckhama prosił, żeby mu pomógł, bo nie mógł sobie ze mną poradzić, tak go kiwałem - opowiada.

- A Seaman? W maliny poleciał, jak mu gola strzeliłem. Ja w jedną stronę, on w drugą, a piłka w bramce.

- Na Wembley grałem, to historia futbolu - powtarza.

Panathinaikos to był jego złoty czas, Ateny nazywa drugim domem, dobrze mu tam, jak w Łodzi. W Grecji był cztery lata, ma co wspominać. Hat tricka w derbach z Apollonem w siedem minut czy gola na 2:2 z PAOK-iem. Oszukał obrońców, posadził bramkarza na trawie zwodem i przerzucił nad nim piłkę. Dziś z dumą go przypomina.

Soczyński: Grało niewielu, kopało wielu, Igor grał - kiwa głową.

Sypniewskiemu zostało z kariery kilka koszulek i wycinki z gazet, ojciec prowadził archiwa. Były piłkarz już tam nie zagląda.

Legenda ciągle żywa

Na wakacjach na Krecie nie miał spokoju, ciągle ktoś zaczepiał, chciał autograf, zdjęcie. Kilka lat temu pojechał tam ze znajomymi. Ludzie nie chcieli od niego pieniędzy za jedzenie, ale on płacił. W Atenach też go pamiętają.

- Mówią tam na mnie "Sibi". Jak przyjechałem do Aten po piętnastu latach i wsiadłem do taksówki, kierowca zapytał: "Sibi", gdzie cię wieźć? Wiesz, jak mnie tam ludzie szanują? W Łodzi też. Bo grałem dobrze w piłkę, bardzo dobrze.

- Z wieloma zawodnikami na świecie. Myślałem, że są lepsi. Później mówili o mnie: jeden z największych talentów polskiej piłki. Dużo osiągnąłem. W Grecji bardzo dużo - stwierdza.

W Łodzi jego legenda też jest ciągle żywa. "Sypa, to ty?" - słyszy w tramwaju. - Proszą o autograf. Na stadionie już nie skandują, nie te lata. Na Lidze Mistrzów 75 tysięcy ludzi wołało: "zwariował Polak". Grecy. To mi wystarczy - opowiada.

Było, minęło

Twierdzi, że rozliczył się z przeszłością. - Co się stało, to się stało. Było, co było, nie rozmawiam. Nigdy nie narzekałem.

- Wszystko przeżyłem w życiu, nawet trzęsienie ziemi. Uważam, że jestem inteligentny człowiek. A piszą inaczej. Ludzie oceniają, a mi jest dobrze. A inne rzeczy? Może nie dałem rady. Coś tam się nie udało, ale się z tym pogodziłem, nie roztrząsam. Nie ma się czym przejmować, to najgorsza rzecz na świecie. Było, minęło. Ludzie mnie znają, zawsze byłem szczery. Grałem z wielkimi ludźmi, widziałem wszystko i nikogo nie obraziłem - przypomina.

- To oni z tobą grali - "Soka" poprawia.

Igor Sypniewski to dwukrotny reprezentant Polski / fot. Jon Buckle - EMPICS / GettyImages
Igor Sypniewski to dwukrotny reprezentant Polski / fot. Jon Buckle - EMPICS / GettyImages

Jak Pele

- Co najlepiej wspominam? - Sypniewski długo się nie zastanawia. - Ośmieszenie Beckhama. Co pomyślałem? Nic. To nie ja, żeby się wywyższać. Cała Polska myślała, że gram lewą nogą, a ja byłem prawonożny.

- Mówili ludzie na świecie, że grałem jak Pele. To był dla mnie największy piłkarz - wspomina.

- Na Bałutach grałem po piętnaście godzin przy trzepaku, moje życie, tam kształtowałem charakter. Z Anelką się wymieniłem koszulką w Atenach, po meczu z Arsenalem. Później dałem ją kuzynowi. Gwiazdy nie robiły na mnie wrażenia, stresu nie czułem.

Z kartą VIP

Na ŁKS-ie jest co tydzień. Ma karnet VIP, ale do wielkiego świata się nie pcha. Nie chodzi w garniturze, w telewizji nie chce być, to nie on. Piłkę ogląda, to lubi. I jak piwem poczęstują, to weźmie. Jak drugim, nie odmówi. I się nie wstydzi. Bo to "Sypa" jest, łódzka legenda, wolno mu.

- Za nimi jestem od urodzenia, na ŁKS-ie czuje się najlepiej. Mam tu kolegów, zawsze mogę przyjść, pomogą mi jak trzeba, wszystkich znam, tu się wychowałem.

- Jak robiłem awans, za Marka Chojnackiego i Wieśka Wojno, to tu życie oddałem na tej ziemi. Dlatego mnie kibice szanują. A ja zawsze byłem za kibicem - mówi.

Trzyma się z boku. Nie musi mówić tego, co wypada. Może to, co myśli.

"Podołałem"

Z piłką skończył. - Żyję sobie. Normalnie, jak człowiek. Nikt mnie nie zaczepia, nie śledzi, a męczyło mnie to. Teraz niczym się nie przejmuję.

- Ja grałem w piłkę dobrze. To było moje życie. Boisko, piłka, ciężkie rzeczy, niełatwe, ale podołałem. I zawsze byłem dla ludzi człowiekiem - podkreśla.

Podajemy sobie ręce. "Sypa" i "Soka" uśmiechnięci, wracają na Bałuty. Tam im najlepiej.

Mateusz Skwierawski, dziennikarz WP SportoweFakty
***

Igor Sypniewski był wychowankiem Łódzkiego Klubu Sportowego. Występował też w Orle Łódź, Ceramice Opoczno, z której wyjechał do Grecji. Najpierw grał w AO Kavala, a po roku sięgnął po niego wielki Panathinaikos Ateny. To był niespodziewany transfer, bo Sypniewski trafił do Grecji z II ligi. Z Koniczynkami grał nawet w Lidze Mistrzów.

Następnie występował w OFI Kreta, RKS-ie Radomsko, Wiśle Kraków, Kallithea GS, Halmstads BK, Malmoe FF, Trelleborgs FF i ponownie w ŁKS-ie. Karierę zakończył w 2006 roku w barwach szwedzkiego Bunkeflo FF. W latach 1999-2001 rozegrał dwa mecze w reprezentacji Polski.

Źródło artykułu: