Puchar Polski: Jerzy Wijas - ofiara wojen Widzewa Łodź z Legią Warszawa

PAP / Adam Hawałej / Na zdjęciu: Jerzy Wijas
PAP / Adam Hawałej / Na zdjęciu: Jerzy Wijas

Możliwe, że był jednym z najbardziej utalentowanych polskich zawodników lat 80. Jerzy Wijas nie chciał przejść z Widzewa do Legii i jego kariera legła w gruzach. Do dziś jego historia jest kością niezgody między kibicami obu klubów.

Jerzy Wijas miał ten luksus, że mógł sobie wybrać dowolne miejsce w klubowym autokarze jadącym do Łodzi. Był jedynym pasażerem. Reszta drużyny udała się na lotnisko Okęcie, skąd odlatywał samolot do Danii na mecze Pucharu UEFA z Aarhus. Wijasowi odmówiono wydania paszportu. Przyszedł do Widzewa Łódź w tym samym czasie, co Dariusz Dziekanowski.

Miał pewne miejsce w składzie, był jednym z najlepszych defensywnych piłkarzy w kraju. Po jakimś czasie przesunięto go do środka pomocy, choć zaczynał jako stoper. Imponował szybkimi wyjściami do ataku, czym potrafił, niczym kiedyś Zbigniew Boniek, odmienić sytuację na boisku.

Prezes Ludwik Sobolewski przyznawał w wywiadach, że liczy na to, iż ten zawodnik, ściągnięty z Katowic za 8 milionów złotych, stanie się wkrótce liderem drużyny. Chodziło bardziej o lidera na boisku, bo niezwykle twardy piłkarz o naturze wojowniczej, ale małomówny człowiek o silnym śląskim akcencie, nie miał predyspozycji, żeby rządzić drużyną po zejściu z placu gry.

Gdy po treningu piłkarze zbierali się w szatni, bliżej mu było do Władysława Żmudy niż Bońka. Sobolewski walczył do ostatniej chwili o piłkarza i w pewnym momencie kierowcę autobusu zatrzymał kurier prezesa. Przyjechał z dobrą wiadomością. Udało się załatwić dla Wijasa tymczasowe pozwolenie na opuszczenie kraju. Był to jednak początek końca tego niezwykle utalentowanego zawodnika.

Jego transfer nie wywołał wielkich reakcji. Ot, czołowy ligowy obrońca, owszem, dość drogi, ale przecież piłkarska Polska zajęta była sprawą Dziekanowskiego, którego Widzew kupił w 1983 roku za rekordową kwotę 21 milionów złotych. Bardzo prawdopodobne, że to właśnie transfer napastnika Gwardii w późniejszym terminie odbił się łodzianom czkawką. Legia nie potrafiła poradzić sobie w tym przypadku z Widzewem, dlatego później była już nieugięta. Nie jest dalekie od prawdy stwierdzenie, że wojskowy klub odegrał się na Widzewie. Najwyższą cenę ze wszystkich zapłacił Jerzy Wijas, któremu zniszczono karierę.

Zobacz wideo: gole "Lewego" dla Bayernu nr 1, 50, 100, 150 i 200

Wijas przyszedł do Widzewa o pół roku za wcześnie. W GKS Katowice był zarejestrowany jako pracownik kopalni Staszic. Oczywiście była to fikcja (w tamtych czasach fikcyjne etaty były standardem), choć Wijas wywodził się z rodziny o tradycjach górniczych. Pochodzi z Mysłowic. Jego ojciec był górnikiem, matka zajmowała się domem. Gdy ten młody chłopak o budowie zbliżonej bardziej do średniodystansowca niż piłkarza zaczął wyróżniać się w Katowicach, do domu państwa Wijasów zapukali przedstawiciele kilku klubów.

Blisko było mu do Ruchu Chorzów, nieco dalej do poznańskiego Lecha. Przekonał go skuteczny do bólu duet Sobolewski - Wroński (kierownik Widzewa, specjalista od misji nierealnych). O służbę wojskową Wijas miał się nie martwić, prezes Widzewa obiecał wszystko załatwić.

Dziś piłkarz ma prawo żałować, że nie poczekał pół roku. Tyle właśnie czasu pracy na stanowisku w kopalni zabrakło mu, by przejść do rezerwy. Wtedy jednak był przekonany, że dokonał znakomitego wyboru. Zszedł nieco z pensji, ale Sobolewski wszystko wyrównał, a do tego dodał mieszkanie. Wijasowi pozostało jedynie dobrze grać.

- Chciałem coś osiągnąć, rozwijać się, a Widzew to był wtedy najlepszy wybór w Polsce. Dostałem dobre pieniądze i ładne mieszkanie blisko stadionu. W Widzewie było bardzo dobrze, dużo lepiej niż w GKS–ie. Tu był stadion, klub był na wysokim poziomie organizacyjnym. W Katowicach sami sobie rzeczy praliśmy. A w Łodzi było jak na Zachodzie. Była pralnia, jak dostawaliśmy ubrania, to wszystko było ułożone w kosteczkę, pachniało świeżością - wspomina Wijas.

Tyle że po roku skończyło się sielskie życie. Choć Sobolewskiemu udało się załatwić mu wyjazdy do Aarhus, a potem do Moenchengladbach na mecze z Borussią, to PZPN nie był już tak wytrwały w swoich staraniach i na zgrupowanie kadry do Meksyku w 1985 roku zawodnik nie pojechał. A jeszcze dzień wcześniej kadra grała z Polonią Warszawa. Wygrała 1:0, zaś Wijas zagrał tak, że było oczywiste, iż to od niego Piechniczek zacznie ustalać skład.

Nadzieję pogrzebał pułkownik Romuald Popowski, zastępca dyrektora Biura Paszportów Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Wydał oświadczenie, w którym wyjaśniał, że zawodnik jest jedynym winnym w tej sytuacji, bo próbował wymigać się od wojska.

W oficjalnym piśmie przesłanym do prasy Popowski pisał: "W dniu 9 lutego 1984 roku poborowy Jerzy Wijas zwrócił się do organów wojskowych (WKU - Łódź) o skierowanie go na Terenową Komisję Lekarską w celu ponownego określenia zdolności do służby wojskowej, w związku z kontuzjami jakich doznał w październiku i listopadzie 1983 roku podczas gry w piłkę w meczach międzypaństwowych. W uwzględnieniu tej prośby poborowy Wijas został skierowany na Rejonową Wojskową Komisję Lekarską w Łodzi, która orzeczeniem z dnia 22 lutego 1984 roku uznała go za czasowo niezdolnego do służby wojskowej na okres 6 miesięcy, tj. do dnia 22 sierpnia 1984 roku.

W związku z upływem okresu niezdolności do służby wojskowej - poborowy Wijas, mimo wielokrotnych wezwań ze strony organów wojskowych do osobistego stawiennictwa w celu ustalenia jego aktualnego stanu zdrowia, w aspekcie ciążących na nim obowiązków wynikających z ustawy z dnia 21 listopada 1967 roku o powszechnym obowiązku obrony PRL - obowiązków tych nie dopełnił. Takie postępowanie poborowego Wijasa stanowi przestępstwo z art. 228 ust. I wspomnianej ustawy, w związku z tym Prokurator Rejonowy Łódź - Górna, prowadzi przeciwko niemu postępowanie karne.

Stan ten upoważnia organy wojskowe z mocy prawa do nieudzielenia poborowemu Wijasowi zezwolenia na wyjazd za granicę. Wydanie poborowemu Wijasowi zezwolenia na pobyt czasowy za granicą po 22 sierpnia 1984 roku było wynikiem uwzględnienia przez organy wojskowe przyrzeczenia tego poborowego i jego zwierzchników, że do końca ubiegłego roku ureguluje on stosunek do służby wojskowej".

Trudno winić samego piłkarza, który był ciągle przekonywany przez Sobolewskiego, że wszystko uda się załatwić. W tym przypadku prezes nie okazał się wystarczająco skuteczny. Tym bardziej że nie dostał żadnego wsparcia ze strony PZPN i Antoniego Piechniczka, który nie miał ochoty narażać się władzy. - Nie wnikam w to, kto jest winien, Widzew, władze wojskowe, czy sam Wijas - umył ręce selekcjoner pytany o zawodnika przez dziennikarzy jeszcze na warszawskim lotnisku. Wojsko miało swoje argumenty.

Wijas nie tylko nie stawiał się na wezwania, ale wręcz chował się przed ludźmi w mundurach. - Przez jakiś czas ukrywał się u mnie. Byłem wtedy kawalerem, więc nie było problemu. Żandarmeria go ścigała, więc siedział cały czas w domu, oglądał telewizję, czytał gazety. Przynosiłem mu z klubu jedzenie w trojakach, takich trzyczęściowych harcerskich menażkach - mówi Wiesław Wraga. Widzew próbował bronić piłkarza, twierdząc że ten, jeszcze jako zawodnik GKS, był wielokrotnie odraczany z wojska na wniosek zakładu pracy. Dlatego też, jeśli nie wstąpił do wojska, to nie ze swojej winy. Sobolewski pisał: "J. Wijas i jego zwierzchnicy nie zobowiązywali się uregulować jego służby wojskowej do końca 1984 roku, gdyż leży to w gestii WKU w Łodzi. Toczące się obecnie postępowanie wyjaśniające w tej sprawie w Prokuraturze w Łodzi mamy nadzieję, ostatecznie zakończy sprawę i Jerzy Wijas, który kończy 12 litego 1985 roku 26 lat zostanie przeniesiony do rezerwy".

Niestety to oświadczenie ma niewiele wspólnego z obowiązującym wówczas prawem. Bo wg ówczesnych przepisów, jeśli człowiek nie był w wojsku do 26. roku życia, okres automatycznie zostawał przedłużony o dwa lata, a więc do 28. roku życia. Widzew zgubiła nieznajomość prawa PRL. Forma Wijasa była słabsza, co zawodnik sam przyznawał.

ZOBACZ: Władysław Żmuda - zawodnik, który wygrał z reżimem

Tłumaczył to rozkojarzeniem związanym z zamieszaniem, ale też z faktem, że po prostu nie pojawiał się na treningach. Gdy w końcu dopadali go żandarmi, symulował kontuzję. W końcu Sobolewski powiedział mu, że wszystko jest załatwione i może stawić się na komisji wojskowej. Dopiero na miejscu piłkarz zorientował się, że to podstęp. – Gdy przyszedłem, rekrut powiedział po cichu: "Spier..., bo masz bilet przygotowany". Ale było mi już wtedy wszystko jedno – mówi Wijas. Jest coś dziwnego w tej historii. Legenda mówi, że miałby spokój, gdyby przyjął ofertę warszawskiej Legii.

Wiceprezes Widzewa Wojciech Daroszewski twierdzi, że Legia wypytywała o zawodnika regularnie. Z kolei sam Wijas zapewnia, że nikt ze stołecznego klubu z nim nie rozmawiał. Sam sugerował, że chętnie zagrałby w Zawiszy albo w Śląsku, ale nie było odpowiedzi. Jedynie plotki, że trener warszawskiego klubu Jerzy Kopa z przyjemnością widziałby go w swojej drużynie. Do rozmów jednak nie doszło. - Dziś sobie myślę, że gdyby była taka oferta, to poszedłbym do Legii, odrobił swoje i wrócił. I byłoby po sprawie, moja kariera mogła potoczyć się zupełnie inaczej - mówi piłkarz.

ZOBACZ: Dzień, w którym Polska pokochała Zbigniewa Bońka

Jerzy Kopa zapewnia, że nigdy nie było tematu zatrudnienia zawodnika w klubie ze stolicy. - Owszem, był to bardzo dobry piłkarz, był na fali wznoszącej. Podobał mi się jego styl, był silny, odważny, mocny głównie w destrukcji, grał jako obrońca, jako pomocnik. Tyle że my mieliśmy spory wybór zawodników na pozycje, na których mógł grać. Po prostu nie mieścił się w mojej koncepcji. Zresztą wszyscy jednoznacznie komentowaliśmy, oczywiście między sobą, tę sprawę. Sposób w jaki został potraktowany, był wyjątkowo podły. Ale wszystko odbyło się ponad naszymi głowami - zapewnia Jerzy Kopa.

Nie ma jednak przypadku w tym, że Wijasowi karierę zrujnowano. Tadeusz Świątek uważa, że chodzi o osobistą zemstę jednego z wojskowych z górnej półki. – Ktoś jednak chciał Jurka w Legii. Jeden z generałów wzywał go do siebie na rozmowę, ale on nie przyjechał. Potem tłumaczył, że nie mógł. W Warszawie powiedzieli, że nie mają pretensji, że może przyjechać w innym terminie. Tyle tylko że w tym drugim terminie też nie przyjechał i ten generał, z tego co mi wiadomo, mocno się zirytował. Trzeciego terminu nie wyznaczył - opowiada Tadeusz Świątek.

Wijas został więc oddelegowany do jednostki w Modlinie, a chwilę potem był już w Czarnym w powiecie człuchowskim, w województwie słupskim.

- Na pewno był to duży upadek, rozczarowanie. Widzew to był luksus. Trening o 11, wszystko spokojnie. Teraz musiałem wstawać o 5.30, spałem na pryczy. Ale nie tylko o to chodziło. Miałem doła psychicznego, bardzo dużo myślałem o tej sytuacji. Dziś winię tylko siebie - stwierdza. Wtedy winił Sobolewskiego. Prezes uspokajał piłkarza, mówił, że powrót do drużyny to kwestia czasu.

- Ale wydaje mi się, że był bezradny. Po latach to wiem. Inna sprawa, że po dwóch miesiącach przestał płacić - nie kryje rozczarowania.

Oprócz Sobolewskiego pojawiali się też przedstawiciele innych klubów, choćby poznańskiej Olimpii. Grał w miejscowej drużynie LZS Czarne i jednocześnie pisał podania o możliwość powrotu. Tyle że jego podania nigdy nie opuściły jednostki. Tak przynajmniej sądzi. Zyskał na pewno zespół z Czarnego. Na mecze nagle zaczęli przychodzić masowo kibice.

- Rozdawałem więcej autografów niż kiedykolwiek wcześniej. Bardzo dobrze mnie przyjęli. Było to miłe, choć przecież nie o to mi chodziło - opowiada Wijas.

O występach Wijasa napisała jedna z gazet. Nawet jeśli dziennikarz miał dobre intencje, dla piłkarza skończyło się to zakazem opuszczania jednostki. Służba minęła, Sobolewski zapragnął odzyskać piłkarza, ale ten nie chciał słyszeć o powrocie do Widzewa.

- Dziś wiem, że oszukali i mnie, i jego. Ale wtedy nie miałem ochoty wracać. W ogóle nie chciałem rozmawiać z Sobolewskim. Powinienem być w Widzewie jeszcze rok, ale mi odpuścili. Wróciłem do Katowic - opowiada Wijas.

Można spekulować, czy wojsko chciało wziąć rewanż na Widzewie, czy też po prostu pokazać, że nikt nie jest ponad prawem, ponad armią...

*Artykuł jest fragmentem książki "Wielki Widzew. Historia polskiej drużyny wszech czasów"

Źródło artykułu: