W serii Tłusty Czwartek przypominamy sylwetki najlepszych piłkarzy w historii futbolu
Jedną z najbardziej przykrych rzeczy jakie go spotkały, musiała być poranna lektura prasy po debiucie w reprezentacji Polski. Było to spotkanie z Irlandią w Dublinie, 21 października 1973 roku.
Większość gazet o debiucie 19-letniego piłkarza przeciętnej warszawskiej Gwardii nawet się nie zająknęło. Gdy więc w końcu wypatrzył swoje nazwisko, raczej nie było to coś, co chciałby przeczytać. W końcu nikt nie chciałby być nazywany "nieruchawą szafą". Nawet jeśli wiedział, że grał poniżej oczekiwań. Z drugiej strony wiele zrobić nie mógł, bo część zawodników jeszcze świętowała awans na mundial. Kazimierz Górski to przewidział, dlatego poprosił selekcjonera młodzieżówki, Andrzeja Strejlaua, o wzmocnienia. Ten wytypował nieprzypadkowo.
Pod koniec 1973, w corocznej klasyfikacji tygodnika "Piłka Nożna", wówczas chyba najbardziej prestiżowej w kraju, Władysław Żmuda został sklasyfikowany na piątym miejscu wśród wysuniętych stoperów. Klasa krajowa. Nieźle, ale raczej nie dawało wielkich nadziei na wyjazd do Niemiec. Trudno powiedzieć, czy chłopak z Lublina w ogóle o tym myślał.
I tu właśnie objawił się fenomen Górskiego, który zwykła mawiać, że skoro jest dobrze, to znaczy, że może być lepiej. Przecież spokojnie mógł postawić na Mirosława Bulzackiego. Zawodnik ŁKS-u grał w podstawowym składzie na Wembley i można było przypuszczać, że z Jerzym Gorgoniem bardzo dobrze się uzupełniają. A że miał w tym czasie zaledwie 22 lata, wydawało się, że jest na doskonałej ścieżce, by zająć miejsce w defensywie Biało-Czerwonych na lata. Dlatego pomysł z wystawieniem młodego, który gabarytami bardziej pasował do sekcji siatkarskiej, musiał być ryzykowny.
ZOBACZ WIDEO Piękne gole di Marii i Cavaniego dały zwycięstwo PSG - zobacz skrót meczu z Bordeaux [ZDJĘCIA ELEVEN]
Tym bardziej, że na pierwszy rzut oka ruchami również bardziej przypominał słonia niż antylopę. Dopiero z czasem okazało się, że nie jest ani jednym, ani drugim, ale raczej jakimś gatunkiem drapieżnika, który wyczekuje długo, mądrze i cierpliwie, by na końcu zaatakować z całą bezwzględnością.
Żeby było jasne, nie chodzi o to, żeby robić z młodego Żmudy jakieś beztalencie. Wręcz odwrotnie. Od lat zapowiadał się świetnie. Jeździł na konsultacje najlepiej zapowiadających się graczy do Warszawy, był w młodzieżówkach. Nikt nie miał wątpliwości, że w przyszłości ten chłopak może być naprawdę świetnym stoperem. Ale czy już teraz? Do kadry narodowej?
Zresztą pytany jeszcze w trakcie mundialu, ale jeszcze przed meczem z Niemcami we Frankfurcie, odpowiadał: - Nawet będąc w szerokiej czterdziestoosobowej kadrze nie spodziewałem się powołania i gry.
Niewiele więcej, bo przecież gdyby wysłać Żmudę do zakonu milczących ojców Kamedułów, odnalazłby się tam znakomicie. Może właśnie dlatego Górski na niego stawiał. To był chłopak, który sprawiał wrażenie, jakby był pozbawiony układu nerwowego. Cichy, zrównoważony, czas wolny spędzał głównie na czytaniu książek, zwłaszcza historycznych.
Na boisku, gdy zachodziła taka potrzeba, przechodził jednak niezwykłą transformację. Stawał się typem odważnym, agresywnym. Pojawiały się nawet opinie, że gra zbyt ostro, na pograniczu brutalności, co trudno wyobrazić sobie obserwując tego piłkarza po tylu latach. Czytając stare gazety można nawet znaleźć opinie: "Niedoświadczony i nieodpowiedzialny". A to oznacza - bez szans na grę w Niemczech.
Na następnej stronie - dlaczego Żmuda wstydził się grać w piłkę i jak Gwardia chciała mu zniszczyć karierę
[nextpage]
Tymczasem nie tylko zagrał, ale i oczarował. W meczu z Argentyną fantastycznie wyłączył z gry Mario Kempesa, który cztery lata później sięgnął po koronę króla strzelców. W starciu z Włochami powstrzymał Giorgio Chinaglię, świetnego napastnika Lazio, ówczesnego króla strzelców Serie A (24 gole). Był on tak bezradny, że trener, Feruccio Valcareggi, zamienił go na Roberto Bonisegnę, piłkarza Interu Mediolan, wicekróla strzelców ligi włoskiej. Również on odbił się od skały. I właściwie Górski nie potrzebował już kolejnych dowodów na to, że postawił na właściwego konia.
Żmudzie był ten turniej potrzebny. Miał w tym czasie problemy w klubie. Nie chciał grać w Gwardii. W ogóle nigdy nie chciał trafić do Warszawy.
Urodził się w Lublinie jako czwarty i ostatni z rodzeństwa. Miał dwóch starszy braci i siostrę. Ojciec zajmował się szyciem czapek, matka prowadziła dom. Zajmowali dwa pokoje w starej kamienicy. W sumie mieszkały tam cztery rodziny, które czasem spotykały się we wspólnej kuchni. Lubelska klasa średnia z lat 50. Nie za bogato, nie za biednie.
W 1966 roku, w Lublinie zorganizowano turniej drużyn szkolnych. Zjawili się oczywiście trenerzy lubelskich klubów, dla których była to doskonała okazja do wyszukania talentów. Ówczesny trener Motoru, będący świeżo po kursie Stanisław Świerk, wypatrzył chłopca. Nie ujmując nic trenerowi, zwrócenie uwagi na chłopaka nie było jakiś specjalnym sukcesem, bo wyróżniał się w tym czasie jak Pałac Kultury na tle domków szeregowych. Dlatego pewnie reprezentował swoją szkołę zarówno w piłce nożnej, jak i w koszykówce.
- W wieku trampkarza byłem tak wysoki, że aż wstydziłem się grać z takimi małymi - śmiał się Żmuda.
Na zdjęciu Motoru Lublin, mistrzów Polski juniorów z 1971 roku, stoi, na pierwszy rzut oka, kilku chłopców i jeden chuderlawy mężczyzna w koszulce z Białym Orłem. Ale dokładniejsza analiza zdjęcia pokazuje, że to też chłopiec, tyle że znacznie wyższy. Z dzisiejszej perspektywy może to śmieszne, bo w sumie ma 187 centymetrów wzrostu.
Miał jeszcze 18 lat, gdy wyjechał na mistrzostwa Europy do lat 19 do Hiszpanii. W kadrze znalazł się w ostatniej chwili, ale był w tej drużynie piłkarzem numer 1. Zaraz po turnieju po młodych ustawiła się kolejka chętnych trenerów i prezesów, ale Żmuda miał w tym czasie inne zmartwienia. Wyjechał do Jeleniej Góry, gdzie mieszkała jego miłość. Najbliższym poważnym klubem było Zagłębie Wałbrzych i tam zgłosił się na treningi. Ale jego klub, Motor Lublin, postawił veto. Albo Gwardia, albo roczne zawieszenie. A więc niechętnie, ale ofertę przyjął. Trafił do warszawskiego klubu, który mu nie pasował, ale bez którego może nigdy nie zrobiłby tak wielkiej kariery. Przecież ze składu U-19, który w Barcelonie sięgnął po trzecie miejsce w Europie, jako jeden z dwóch znalazł się w kadrze na mundial. Przy czym Zdzisław Kapka pojechał po naukę, a Żmuda po to by grać.
Gwardia zachowała się dobrze. Młodemu zawodnikowi dała dwupokojowe mieszkanie i przyznała wysokie stypendium. A przecież nie zawsze tak bywało. Równie dobrze mogli go upić i wsadzić za kierownicę, a potem szantażować. Nie takie rzeczy widziano przy Racławickiej w Warszawie. Tymczasem nawet jego dziewczynę Marię ściągnięto z Jeleniej Góry i od razu znalazła się dla niej praca. W administracji stadionu. Młodzi mieli więc siebie na wyciągnięcie ręki.
A jednak uciekł.
- Ja się w Warszawie zawsze właściwie źle czułem. Do Gwardii przyszedłem bardziej z przymusu niż z wyboru i właściwie nigdy nie byłem z klubem emocjonalnie związany - opowiadał Żmuda w rozmowie z "Piłką Nożną". Po prostu spakował się i wyjechał na Dolny Śląsk. Wiązało się to sytuacją rodzinną jego dziewczyny (wkrótce żony). Jej brat, 28-letni, podczas kąpieli zatruł się czadem, stracił przytomność w wannie i utonął. Rodzice potrzebowali wsparcia.
Jeszcze przed mundialem Żmuda złożył podanie o zwolnienie z Gwardii, i myślał, że wszystko pójdzie gładko, tym bardziej, że po mistrzostwach był fetowany na ulicach stolicy wraz z kolegami.
- Działacze Gwardii zaczęli, delikatnie mówiąc, "faulować". Dopiero wtedy zrozumiałem, jak, mimo sukcesów na mistrzostwach, dobrej prasy i popularności, niewiele znaczę - opowiadał.
6 lipca, jak się okazało, rozegrał swój ostatni mecz w 1974 roku. Polska wygrała z Brazylią 1:0 w spotkaniu, którego stawką było 3. miejsce mistrzostw świata w RFN. Do dziś to największy sukces polskiej piłki.
Dokładnie dwa miesiące po tym meczu, a więc 6 września 1974 roku, Władysław Żmuda złożył podanie o przyjęcie go w szeregi WKS Śląsk Wrocław. Z milicji do wojska, a więc z deszczu pod rynnę. A że resorty za sobą nie przepadały, Gwardia chciała na siłę wcielić piłkarza do jednostki specjalnej. Wojsko wygrało starcie.
Na następnej stronie - jak Żmuda wykiwał wojsko z pomocą... generała Jaruzelskiego i jak wplątał się w najgłośniejszą polską aferę piłkarską
[nextpage]
Trafił dobrze, bo w tym czasie w Śląsku pracował znakomity trener... Władysław Żmuda. Choć pojawiały się też opinie, że jedynie wstawiennictwo ojca sprawiło, że młody gra, to jednak zbieżność imion i nazwisk w tym przypadku była zupełnie przypadkowa. Dlatego od tej pory ludzie, żeby ich rozróżnić, będą dodawali po nazwisku "trener" oraz "piłkarzem".
Była to doskonała symbioza. Choć dla kibiców Śląska bohaterami tamtej ekipy byli przede wszystkim Tadeusz Pawłowski i Janusz Sybis, to dziennikarze "Piłki Nożnej" nie mieli wątpliwości, kto naprawdę jest numerem 1.
W klasyfikacji na piłkarza roku 1977, Żmuda zajął 4. miejsce (pierwszy był Grzegorz Lato, drugi Kazimierz Deyna, a trzeci Jan Tomaszewski), a tygodnik pisał: "Najlepszy polski obrońca. Dzięki jego postawie Śląsk zdobył tytuł mistrza Polski. Ma 23 lata, a w kolekcji trofeów już wicemistrzostwo olimpijskie, srebrny medal mistrzostw świata, tytuł mistrza Polski, zdobycie Pucharu Polski. Jedyny piłkarz z bloku defensywnego, który został w reprezentacji po mistrzostwach świata".
Nawet Jacek Gmoch ze swoim zamiłowaniem do ustawiania wszystkiego od nowa, do wymazywania wszystkiego co stworzył jego wielki poprzednik, nie śmiał usunąć z kadry Żmudy. Byłby to bowiem strzał w kolano.
Nic dziwnego, że w Śląsku nie wyobrażali sobie defensywy bez tego piłkarza. W 1979 roku doznał kontuzji pachwiny i potem musiał porozumieć się z klubem co do nowej umowy. Wprowadzono w tym czasie przepisy, wedle których można było zawierać dwa rodzaje umów - roczną i trzyletnią. Śląsk oferował mu trzy lata, on chciał zostać tylko rok. Został zawieszony bez prawa do treningów.
- Nie wiedziałem co robić więc w pierwszym odruch złapałem za telefon i zadzwoniłem do Ludwika Sobolewskiego - opowiada.
- Jutro będzie u ciebie Wroński - odpowiedział prezes Widzewa Łódź, który takich okazji nie zwykł marnować.
O umówionej godzinie Żmuda wyszedł z hotelu, a zza śmietnika wyłonił się facet, którego znali wszyscy w środowisku. I którego pojawienie się zwiastowało transfer. Stefan Wroński, kierownik łódzkiej drużyny. Załatwili to po cichu. Dogadali się bardzo szybko.
Ludzie ze Śląska dowiedzieli się o tym i powiedzieli Żmudzie, że życzą mu powodzenia, ale najpierw musi jeszcze podjechać do domu i coś załatwić. Naiwnie posłuchał, bo na miejscu czekał na niego żołnierz z biletem do Gubina. Tam znajdowała się jednostka służąca do zmiękczania charakterów. A że Żmuda miał kategorię D, nikogo nie interesowało.
Sobolewski czuł, że niewiele może. Zaproponował Żmudzie, żeby ten odsłużył 3 miesiące, a on w tym czasie wszystko załatwi. Ale piłkarz powiedział: "Albo mnie chcecie albo nie". A kto by nie chciał?
Lekarz Widzewa, Jerzy Sandomierski, wystawił zawodnikowi zwolnienie lekarskie, dzięki czemu klub zyskał dwa tygodnie na załatwienie sprawy. To było kluczowe 14 dni, bo w tym czasie do Łodzi miała przyjechać delegacja z Wojciechem Jaruzelskim. Generałowi wręczono list od działaczy Widzewa, w którym opisano sytuację. I to on osobiście zadzwonił do Wrocławia z przekazem: "Skoro mimo swoich możliwości nie upilnowaliście zawodnika, to dajcie mu teraz spokój".
Widzew zapłacił oficjalnie za zawodnika 450 tysięcy złotych i wielokrotnie więcej pod stołem w dolarach.
W Łodzi piłkarz wziął udział w tworzeniu fascynującej drużyny "Wielkiego Widzewa", jednej z najlepszych klubowych ekip w historii polskiej piłki. Razem ograli w Pucharze UEFA Manchester United i Juventus Turyn. I razem wpadli w tarapaty, podczas głośnej "Afery na Okęciu", gdy PZPN chciał usunąć z drużyny Józefa Młynarczyka, a zawodnicy stwierdzili, że nie pojadą bez niego na Maltę, na mecz eliminacji mistrzostw świata.
Szefem "bandy czworga", jak ich wtedy nazwano, był oczywiście, jakżeby inaczej, Zbigniew Boniek. Wielki buntownik polskiej piłki, człowiek, który musiał mieć zdanie w każdej sprawie. Ale Żmuda nie zamierzał być jedynie biernym obserwatorem. Choć przemawiał rzadko, to konkretnie. Ale nie był to pierwszy raz. Łukasz Jedlewski z "Przeglądu Sportowego" pisał o jednej z wcześniejszych spraw, że "Żmuda wtóruje Bońkowi wiązankami, jakie można usłyszeć tylko pod budką z piwem".
Zawodnicy zostali zawieszeni, ale nie trwało to długo. Na mundial do Hiszpanii Żmuda nie tylko pojechał, ale też dostał opaskę kapitana i był podstawowym piłkarzem drużyny we wszystkich meczach. Potem wyjechał do Włoch. Niewiele brakowało, a zostałby zawodnikiem Fiorentiny, ale ostatecznie klub z miasta Leonardo Da Vinciego wybrał Daniela Pasarellę.
Żmuda trafił do Hellas Werona, ale nie był to najlepszy czas w jego karierze. Miał 28 lat i wydawało się, że to początek wspaniałej przygody. Zamiast tego, jeszcze w sezonie przygotowawczym, była kontuzja kolana. Operację spartaczono, potrzebna była druga. Werona, choć piękna, Żmudzie bardziej niż z balkonem, na którym wystawała szekspirowska Julia z rodu Capuletich, będzie kojarzyła się ze zmarnowaną szansą.
W 1984 roku wylądował na krótko w Cosmosie Nowy Jork. Karierę kończył we Włoszech, w Cremonese. W 1986 roku pojechał na mundial w Meksyku, ale większość przesiedział na trybunach. Antoni Piechniczek wpuścił go na ostatnie 7 minut meczu z Brazylią, już przy stanie 0:4. Żmuda śmieje się, że wszedł na utrzymanie wyniku, ale naprawdę chodziło o to, żeby wyrównał rekord Uwe Seelera - 21 meczów w mistrzostwach świata.
Obecnie mieszka w Milanówku pod Warszawą z drugą żoną, Eweliną, i 16-letnim synem Janem.
Cos niesamowitego, wyjatkowego, niepowtarzalnego.
Hochsztapler czy magik?
W tamtych czasach, wygrac z takimi resortami?
Super tem Czytaj całość