Gdy młodzi polscy piłkarze, Adam Buksa i Jarosław Niezgoda, podpisali na początku roku umowy z klubami amerykańskiej ligi MLS, odpowiednio New England Revolution i Portland Timbers, wiele osób pukało się w głowę. Podobnie jak w przypadku Przemysława Frankowskiego, który rok wcześniej dołączył do Chicago Fire. Dziś mamy już 5 Polaków w lidze, bo przecież są jeszcze Przemysław Tytoń (FC Cincinnati) i Kacper Przybyłko (Philadelphia Union), jednak ci dwaj odchodzili oczywiście w innych okolicznościach, nie jako gwiazdy PKO Ekstraklasy.
No właśnie, ale jak to, na emeryturę? W tym wieku? Jeśli jednak odrzucimy stereotypy i spojrzymy na zmiany, jakie zaszły w lidze przez wiele lat, to nie ma wątpliwości, że Major League Soccer jest dziś po prostu atrakcyjnym miejscem pracy i dynamicznie rozwijającą się ligą.
- MLS 20 lat temu i dziś to noc i dzień, zupełnie inne rozgrywki. Wtedy było 12 drużyn, zresztą w ciągu dwóch sezonów zredukowanych do 10. Większość stadionów należało w tamtym okresie do drużyn futbolu amerykańskiego i było dostosowywanych do meczów piłkarskich. Były one zdecydowanie za duże. Do tego tak naprawdę jeden człowiek, miliarder Philipp Anschutz, wspierał ligę finansowo. Liga zaczęła dołować. Co prawda kluby miały fanów, nawet takich na śmierć i życie, ale nie było całej kultury kibicowskiej, soccer ledwo przebijał się do mainstreamu. Dodatkowo dziwne zasady, jak choćby karne strzelane po zremisowanym meczu, sprowadziły MLS do rodzaju ciekawostki na arenie międzynarodowej - opowiada Scott French, dziennikarz opisujący od kilkudziesięciu lat MLS, współpracujący z MLSSoccer.com czy Soccer America.
ZOBACZ WIDEO #dziejesiesporcie: przewrotka sprzed linii pola karnego. Co za strzał!
MLS przeszła więc niezwykłą drogę od ligi będącej ciekawostką aż do stabilnych i solidnych rozgrywek na niezłym poziomie. Zobaczmy gdzie liga była a gdzie jest. Ma dziś 26 drużyn, wszystkie z solidnymi podstawami, średnia widzów na meczach jest ponad 7 tysięcy większa, a że stadiony są mniejsze, to i wizualnie efekt jest zdecydowanie lepszy.
Ekspansja mniejszych stadionów zaczęła się od Columbus, gdzie w 1999 roku za niespełna 30 milionów dolarów powstał obiekt na ok. 20 tysięcy widzów. Wcześniej Columbus występowało na stadionie 90-tysięcznym i wyglądało to komicznie. Z czasem podobnych stadionów piłkarskich zaczęło powstawać coraz więcej, co przełożyło się na dużo lepszą atmosferę i narodziny masowego ruchu kibicowskiego. Stadiony piłkarskie zaczęły powoli zamieniać się w "fajne miejsca".
Są też wciąż dwa kluby grające na stadionach NFL, ale to wynika z ich potrzeb. Średnia widzów na meczach Atalanta United w poprzednim sezonie wynosiła 52,5 tysiąca widzów, natomiast na Seattle to ponad 40 tysięcy. Liczby, których w Polsce pewnie nigdy się nie doczekamy.
Zmieniły się zupełnie finanse. W MLS obowiązuje Salary Cap, górna granica zarobków. Żaden zespół nie może przeznaczyć na wypłaty więcej niż ok. 4,24 mln dolarów rocznie. Ale to ponad 2 razy więcej niż 20 lat temu. A to oznacza, że liga stała się znacznie bardziej atrakcyjnym miejscem pracy dla zwykłych Amerykanów. Przez lata mówiono, że piłka nożna jest najpopularniejszym sportem w USA, ale tylko na poziomie amatorskim, bo profesjonalnie nie opłaca się jej uprawiać.
Dziś jest inaczej. Oczywiście kluczową zmianą była "Zasada Beckhama", która sprowadziła do USA większe gwiazdy medialne czy po prostu zawodników z wyższej półki. Trzech piłkarzy, których nie dotyczy górna granica zarobków. Takimi zawodnikami są m.in. Adam Buksa i Jarosław Niezgoda.
- Myślę, że można ligę podzielić na okresy przed Beckhamem i po nim - mówi French. W 2007 roku angielski supergwiazdor przeszedł do Los Angeles Galaxy i od tego momentu zaczyna się drugi rozdział w historii ligi. - Gra jest na znacznie wyższym poziomie, mamy kulturę kibicowską, kolejne miasta bardzo chcą dołączyć do ligi, która wkrótce będzie liczyła 30 drużyn. Co więcej, dziś jest to liga pierwszego wyboru dla młodych talentów z Ameryki Łacińskiej, ale też coraz chętniej młodzi zawodnicy z Europy chcą tu spróbować swoich szans - mówi dziennikarz.
- Nie ma wątpliwości, że przyjazd Beckhama był kluczowy. To dzięki niemu liga zyskała popularność i mam na myśli też popularność wśród europejskich piłkarzy, którzy zaczęli inaczej ją postrzegać - zaznacza.
Kiedyś do USA jeździli Jerzy Podbrożny, Piotr Nowak, Roman Kosecki czy później Tomasz Frankowski, którzy chcieli jeszcze wrzucić do skarbonki na stare lata. A dziś? "To nie jest kraj dla starych ludzi". - Nadal przyjeżdżają, ale wiedzą, że nie jest już tak łatwo jak w dawnych czasach, muszą być zdecydowanie bardziej zaangażowani - zaznacza French.
Tak naprawdę jest też wiele zmian, które pokazują, jak bardzo liga się rozwija, a których nie widać gołym okiem. Sztaby klubowe są rozrośnięte, składy liczniejsze, każdy klub posiada lepsze zaplecze, własną akademię młodzieżową. Jest nawet pierwszy klub, o którym można powiedzieć, że masowo wprowadza młodych zawodników do gry. To FC Dallas. Oczywiście Amerykanie wiedzą, że akademie młodzieżowe wciąż są na początku drogi, ale tam w USA nauczono się nie spieszyć. Przecież MLS wyrosła na klęsce ligi NASL, gdzie pieniądze pompowano zbyt szybko, zbyt mocno. Świeciło pięknie, zwłaszcza New York Cosmos i Los Angeles Aztecs, ale skończyło się wypaleniem.
- Rywalizacja jest dziś trudniejsza niż kiedykolwiek. Zaryzykowałbym stwierdzeniem, że nigdzie na świecie nie ma takiej rywalizacji. Oczywiście nie twierdzę, że to liga porównywalna z topowymi ligami europejskimi, ale to chyba jedyna liga, gdzie najsłabszy zespół faktycznie może wygrać z najlepszym, bo różnice są nieznaczne.
Liga rozrosła się terytorialnie, zakorzeniła się na północno-zachodnim wybrzeżu, gdzie są Seattle czy Portland, mocno usadowiła się w Kanadzie, zasiała ziarno w miejscach, gdzie wcześniej nie było futbolu, jak choćby w Atlancie czy Nashville.
Wzrost popularności piłki nożnej w USA jest ogromny. - O Boże, tak, nigdy od kiedy zajmuję się piłką, nie była ona tak popularna. A zajmuję się nią od lat 70. Dziś w Stanach Zjednoczonych jest ok. 30 milionów fanów piłki. Ale ma to różny wymiar. Są Meksykanie, którzy kibicują raczej drużynom ze swoich stron, są fani wielkich lig europejskich czy rozgrywek Ligi Mistrzów. Oczywiście pierwszy wielki boom był pod koniec lat 70., gdy do NASL zaczęli przyjeżdżać wielcy piłkarze z Europy. Miałem wtedy 17 lat i pisałem pierwsze teksty do gazet o europejskich gwiazdach. Ale jednak większość Amerykanów, choć grała w piłkę, niekonieczne ją oglądała. Piłka była sportem raczej dla tych, którzy konkretnie jej szukali - opowiada Scott. W tamtych czasach mistrzostwa świata można było oglądać tyko w hiszpańskojęzycznych stacjach telewizyjnych.
Po upadku NASL odbudowa trwała wiele lat. Kamieniem milowym były mistrzostwa świata w USA, wciąż największe jeśli chodzi o średnią widzów na trybunach. Mundial pokazał piłkę Stanom Zjednoczonym. Zrozumieli oni, że w ich kraju odbywa się coś ważnego. To być może najważniejsze wydarzenie w historii piłki nożnej w tym kraju.
Było to jak przebudzenie śpiącego olbrzyma. Swoje zrobił, jak wszędzie, rozwój technologii. Amerykanie zostali zalani footballem, który oni sami nazywają soccerem. Liga Mistrzów, ligi europejskie, do wyboru do koloru transmisja z każdego meczu ligi meksykańskiej. To wszystko jest dziś na wyciągnięcie ręki. A jak mówi amerykański dziennikarz: "nie można lekceważyć tego, że masz nieograniczone możliwości oglądania piłki, to ma ogromny wpływ na jej rozwój".
- Myślę, że dziś piłka nożna w USA stała się częścią życia. Gdy pracowałem w NFL.com, każdy miał też swoją ulubioną drużynę piłkarską, wielu kolegów naprawdę się znało na tym. Zawodnicy z innych sportów pojawiają się na meczach piłki. Dziś wszędzie spotkasz fanów soccera, wszędzie. Oczywiście nie ma wątpliwości, że dziś numerem 1 jest football (amerykański) i to się pewnie za mojego życia nie zmieni. Blisko jest koszykówka, zwłaszcza, że jest najbardziej popularna wśród młodych ludzi. Ale już baseball jest mniej popularny niż kiedyś, choć oczywiście wciąż jest bardzo mocny. Piłkę umieściłbym dziś może na równi z NHL. To sporty numer 4 i 5 - mówi Scott French.
Na pewno kolejnym skokiem jakościowym byłoby pojawienie się większej liczby mocnych amerykańskich piłkarzy. Christian Pulisić to już zawodnik rozpoznawalny na arenie międzynarodowej, ale to mało. USA nie ma dziś wielu zawodników na poziomie Landona Donovana, Claudio Reyny czy Clinta Dempseya. Ale też świetnych bramkarzy jak Brada Friedela czy Tima Howarda. Trzeba przyznać, że stare amerykańskie gwiazdy budziły większe emocje. A przecież tych nazwisk, które są rozpoznawalne dla europejskiego kibica jest więcej. Tab Ramos, Paul Caligiuri, Joe-Max Moore, Eric Wynalda, Kasey Keller, Tony Meola, Alexi Lalas, DaMarcus Beasley, Jeff Agoos, Cobi Jones, Brian McBride, Michael Bradley (wciąż gra) to piłkarze, których fani kojarzą bardziej lub mniej. Na pewno dziś takich piłkarzy brakuje.
- Cały czas produkujemy bardzo dobrych piłkarzy, ale czy produkujemy wielkich? Na pewno nie, ale to też pochodna pewnej kultury piłkarskiej. Tam gdzie piłka jest częścią życia, tam rodzą się największe gwiazdy. U nas częścią kultury jest NFL i NBA. Nasi piłkarze mogą dziś walczyć z najlepszymi na świecie, ale nie mogą ich pokonać. Nie sądzę, żeby za mojego życia USA zdobyła mistrzostwo świata, ale na pewno powoli poprawiamy jakość. Poza tym, dzięki wzrostowi znaczenia MLS, rozwija się piłka nożna w całej Ameryce Północnej. Kostaryka, Panama, Honduras, Jamajka to wszystko kraje, które bardzo zyskały jakościowo dzięki temu, że miały swoich zawodników w MLS. To wszystko samonapędzająca się maszyna - zaznacza amerykański dziennikarz.
ZOBACZ Portland Timbers chcieli Jarosława Niezgodę od pół roku