Nasza PKO Ekstraklasa wznowi rozgrywki na przełomie maja i czerwca. Wiele klubów wciąż ma wątpliwości, wiele spraw jest nierozwiązanych, dlatego opór klubów jest tak silny.
Przypomnijmy, że w chęci dogrania ligi nie chodzi o sport i nikt tego specjalnie nie kryje. Marek Koźmiński, wiceprezes PZPN, w rozmowie z PAP powiedział: "Chcemy, aby ligi profesjonalne dograły sezon do końca, bo za nimi stoją pieniądze, biznes. Na zabawę w futbol amatorski przyjdzie jeszcze czas. Ten sezon w niższych ligach zostanie najprawdopodobniej anulowany. Tam wynik nie jest aż tak ważny, to jest bardziej zabawa. Z tym możemy poczekać".
No i tu pojawia się pierwszy poważny problem. Chodzi o sposób podziału pieniędzy. Rok temu rada nadzorcza wbrew zdecydowanej większości klubów przeforsowała pomysł najmocniejszych klubów, w tym Legii Warszawa i Lecha Poznań. Premiuje on kluby, które awansują do pucharów. Od lat ten sposób myślenia promuje Dariusz Mioduski. Właściciel Legii uważa, że silna liga musi mieć silnych liderów. Oczywiście mówi, że może być to każdy, ale bez dwóch zdań system premiuje najsilniejszych. Słabsi chcą bardziej wyrównanego podziału. Rok temu doszło do mocnego zgrzytu, który trwa do dziś.
ZOBACZ WIDEO: Powrót PKO Ekstraklasy namiastką normalności. "Piłka nożna ma duży oddźwięk w społeczeństwie"
Współwłaściciel Wisły Kraków, Tomasz Jażdżyński tak to tłumaczy w rozmowie z portalem Interia.pl: "Dwanaście klubów opowiedziało się jasno przeciw takiemu rozwiązaniu. Podkreślam wynik głosowania: 12 do 4 na niekorzyść pomysłodawców. I co się okazało? Ano okazało się, że to było tylko głosowanie sondażowe, a rada nadzorcza Ekstraklasy, w skład której wchodzili m.in. przedstawiciele tych czterech klubów, tego samego dnia i tak przeforsowała nowe zasady, dające pomysłodawcom projektu korzyści finansowe. Wbrew woli większości".
Przypomnijmy co się stało: wcześniej do równego podziału było 55 procent kwoty, teraz jest 44 procent. Wcześniej drużyny grające w pucharach dostawały 8,5 procenta, teraz dostaną 14 procent. Przy powiększonym kontrakcie robią się z tego spore różnice. I one będą widoczne właśnie w ostatniej transzy.
Jeden z trenerów Ekstraklasy mówi: - Oni traktują inne kluby jak przystawkę. Dla nich obojętne czy to będzie Radom, Kielce, Sosnowiec, Częstochowa czy Bydgoszcz.
Pewnie sporo w tym racji, ale wyszło to dopiero dzięki koronawirusowi. Nagle okazało się, że małe kluby niekoniecznie chcą grać. Wisła Kraków głośno zaczęła kwestionować formę podziału pieniędzy. Czy chciała w ten sposób wymusić zmianę narzuconych siłą reguł czy tylko poinformować opinię publiczną? Tego długo się nie dowiemy.
Wiemy natomiast, że do tej pory były płacone równe transze, a ostatnia jest bardzo zróżnicowana. Od prawie 19 milionów (na ten moment Legia) do około 140 tysięcy (ŁKS). Dlatego też właśnie Legia naciskała najbardziej na dogranie sezonu. Drugim klubem jest Lech Poznań, który dziś jest poza czwórką i to oznacza dla niego - nawet gdyby nadawca, a więc Canal Plus zapłacił część - wielkie straty finansowe. Na dziś dostanie około 12 milionów, jeśli do końca sezonu awansuje o jedno miejsce, dostanie 3 miliony więcej, jeśli o dwa - 6 milionów, jeśli o trzy - 9 milionów więcej.
Pierwsza w tabeli Legia wydaje się w tej chwili być poza zasięgiem "Kolejorza", ale do drugiego Piasta Lech ma tylko punkt straty. Zakończenie sezonu w tej chwili byłoby katastrofą. Do tego dochodzi brak gry w pucharach. A przypomnijmy, że awans do fazy grupowej może dać nawet kolejne 20 milionów. Nawet jeśli ta szansa awansu nie jest duża, to jest się o co bić.
Trzeba przy tym pamiętać, że słabsze kluby dostały już niemal wszystkie pieniądze, zaś np. Legia mniej niż połowę. To wynika oczywiście z braku rozstrzygnięć w tabeli. A to znaczy, że nie wszyscy mają motywację, by się starać.
Za wznowieniem sezonu mocno optował też Raków Częstochowa. Przypomnijmy, że właściciel klubu Michał Świerczewski, miesiąc temu proponował wznowienie gry, ale jego plan nie został potraktowany poważnie. To mogło podrażnić ambicje młodego biznesmena, bo on sam podkreśla, że na piłce nie chce zarabiać.
Opór stawiały najbardziej takie kluby jak Wisła Kraków, Korona Kielce, Arka Gdynia czy ŁKS Łódź. Oczywiście podział pieniędzy był jedną z najważniejszych kwestii, ale nie tylko. W trzech pierwszych klubach 30 czerwca kończą się umowy... 50 zawodnikom!
O ile Wisła była w ciężkiej sytuacji i jest to forma przejściowa, to Arka i Korona są przykładami najgorzej zarządzanych profesjonalnych klubów w kraju. Jest to coś bardziej na zasadzie sprzedaży ziemniaków (w tym przypadku piłkarzy) niż budowania poważnych klubów. Kilka sezonów temu Korona - wydawało się - idzie we właściwym kierunku. Potem przyszedł dyrektor Krzysztof Zając i zaczęła się polityka krótkowzroczna, autodestrukcyjna. Przykładowo w ciągu ostatnich trzech sezonów do Korony przyszło ponad 30 obcokrajowców i niewiele mniej odeszło. A przypomnijmy, że juniorzy Korony od lat należą do polskiej czołówki, w poprzednim sezonie wygrali Centralną Ligę Juniorów i to ze sporą przewagą. Czemu więc służy taka polityka rodem z bazaru? Nikt nie wie.
Drugim przykładem klubu, który poległ na błędach organizacyjnych, jest Arka. Klub wydawał ogromne pieniądze na przeciętnych zawodników z zagranicy, żył ponad stan, miasto się zorientowało, wycofało dotację i dziś jest płacz i zgrzytanie zębami. Potężne pieniądze pompowano w pierwszy zespół, a nie zbudowano podstaw. Na przykład klub miał dwóch skautów, w tym jednego niemalże fikcyjnego, a drugiego działającego na terenie... Hiszpanii. Król się bawił, złotem płacił, ale ostatecznie okazało się, ze żaden z niego król, a zwykły utracjusz.
Dziś - jak słyszymy - w kasie klubu są pustki, zawodnicy często nie dostają nawet tych 50 procent, do których zgodzili się zejść.
A to oznacza, że Arka czy Korona mogą dokończyć sezon juniorami i ich szansa utrzymania jest niewielka. Szkoda trenerów, którzy będą firmowali spadek nazwiskami.
Wracając do spraw kontraktowych, pojawia się ciekawy przypadek Alana Czerwińskiego. 30.06 kończy mu się umowa z KGHM Zagłębie Lubin, a następnego dnia zaczyna w Poznaniu. I co zrobić z takim zawodnikiem? Czy ma zostać w Lubinie? A co jeśli będzie grał w bezpośrednim meczu i od niego będą zależały np. losy awansu Lecha do pucharów? Dopóki nie jest pracownikiem Lecha, to są normalne sprawy, ale w momencie, gdy będzie pobierał wypłatę od klubu z Bułgarskiej, sprawa stanie się bardziej niż kontrowersyjna. Z drugiej strony, jeśli miałby przejść do Lecha, to czy inne kluby też mogą ściągać zawodników na końcówkę sezonu?
Z kolei ŁKS jest jednym z niewielu klubów, który do grania może dołożyć, a ma niemal pewny spadek. Trudno dziwić się frustracji ludzi w Łodzi, którzy mają dobrze zorganizowany i zarządzany klub, a jednak spadną, podczas gdy utrzyma się kilka klubów, których licencje na grę w lidze są wątpliwe.
Dlatego właściciel Tomasz Salski, choć mówi, że chce grać, to jednak stawia dziś wiele istotnych pytań, dotyczących choćby kwestii zdrowotnych, czyli co zrobić jeśli ktoś zostanie zakażony. Czy to oznacza kwarantannę dla swojego zespołu i rywala? A więc walkowery? Pewnie nie, ale takie kwestie wciąż są nieuregulowane. Jest też wiele drobnych kwestii dotyczących ewentualnej absencji zawodników. Poza tym wciąż nie wiemy, jaki wpływ ma choroba na dalszy przebieg kariery, czy wolno narażać zdrowie sportowców. Dziś plan jest sklecony na szybko, ale jest. Wciąż jest jednak jeszcze wiele do poprawy.
ZOBACZ PZPN sfinansuje badania piłkarzy
[url=/pilka-nozna/880032/pko-ekstraklasa-nie-straszny-im-koronawirus-pogon-szczecin-i-piast-gliwice-przed]ZOBACZ Pogoń i Piast przedłużają umowy z piłkarzami