PKO Ekstraklasa. Ireneusz Mamrot i Arka Gdynia. Cele się zmieniły, ale znów z dala od domu

PAP / Piotr Augustyniak / Na zdjęciu: Ireneusz Mamrot
PAP / Piotr Augustyniak / Na zdjęciu: Ireneusz Mamrot

Ireneusz Mamrot szybko wrócił na trenerską karuzelę po odejściu z Jagiellonii. Cele będzie miał inne niż w Białymstoku, bo w Gdyni jego misją jest uratowanie Arki przed zatonięciem. Znów nie będzie mógł jednak liczyć na wsparcie najbliższych.

Pierwszą decyzją Jarosława i Michała Kołakowskich po przejęciu Arki było zatrudnienie Ireneusza Mamrota w miejsce Krzysztofa Sobieraja, który z powodu wybuchu epidemii COVID-19 nie zdążył nawet poprowadzić gdynian w żadnym meczu. Mamrot podjął się trudnej, biorąc pod uwagę sytuację w tabeli, misji utrzymania Arki w PKO Ekstraklasie. W przypadku niepowodzenia i spadku ma natomiast sprawić, by żółto-niebiescy szybko wrócili do elity. Plan zakłada, że później mają przyjść jeszcze lepsze wyniki.

Dla 49-latka udział w takim projekcie to nic nowego, bo do dotychczasowych klubów wybierano go właśnie ze względu na zadowalające efekty pracy w dłuższej perspektywie. Różnica była tylko w początkowo stawianych celach, gdyż dotąd przychodził, by od razu walczyć o czołowe pozycje w ligowej tabeli.

Zaczynał od zera 

Mamrot w zawodzie szkoleniowca pracuje już kilkanaście lat, ale w CV ma tylko kilka klubów. Zaczynał w Polonii Trzebnica, później prowadził Wulkan Wrocław, Chrobrego Głogów i Jagiellonię Białystok. Wszędzie dostał czas i nigdzie tego nie żałowano, a jego praca przynosiła efekty.

ZOBACZ WIDEO: Koronawirus przewartościował piłkarskie kontrakty. "Futbol jest przepłacony, ale to prawo rynku"

Pasjonat, profesjonalista, czasem wręcz pracoholik. Tak mówią o nim osoby, z którymi współpracował. W każdym klubie ceniono go nie tylko za wyniki, ale też za podejście do pracy i oddanie. Potrafił np. zostawać po treningach drużynowych przez kolejne godziny i ćwiczyć indywidualnie z piłkarzami czy poświęcać teoretycznie wolny czas na analizy, by poprawić grę drużyny.

- Wiedziałem, co trener robi, czego oczekuje od zawodników, jak pracuje i do czego dąży. Jako człowiek był bardzo skromny i miał wielki dystans do siebie, a przy tym był bardzo pracowity. Oczywiście, popełniał błędy jak każdy, ale umiał je znaleźć i uniknąć ich w przyszłości - mówi nam Piotr Kłak, były dyrektor Chrobrego.

- To było szczególnie ważne, bo jak już pojawiały się sukcesy, to raptem miały wielu ojców. Dlatego też ocenialiśmy wszystko w dłuższej perspektywie, nigdy "na gorąco" po meczach i on zawsze pokazywał, że warto mu ufać - dodaje Kłak.

Niewykluczone, że część charakteru Mamrota wzięła się właśnie z drogi, którą musiał przejść. W zawodzie zaczynał praktycznie od zera. Jako piłkarz grał tylko w lokalnych klubach w niższych ligach. Jego kariera szkoleniowa wystartowała z podobnego pułapu, a początki kosztowały go sporo wyrzeczeń. Inwestował pieniądze w swój rozwój, ale na kursy i staże jeździł w dni wolne. A tych nie było zbyt wiele, bo musiał dodatkowo pracować. Był m.in. dziennikarzem sportowym w lokalnej gazecie.

- Na początku mojej przygody moja żona miała dość piłki. Cały dzień byłem poza domem, a często nie było z tego żadnych pieniędzy. Na niewysoką wypłatę czekało się i po 3-4 miesiące. Do tego potrafiłem dokładać do wszystkiego z własnej kieszeni. Jednak później, kiedy przyszła propozycja z Chrobrego, to właśnie żona bardzo mi pomogła. Przekonała mnie, widząc że się waham. A ryzykowałem sporo. Miałem 40 lat, musiałem zostawić pracę. Gdyby się nie udało, to musiałbym zaczynać wszystko od nowa. Ona jednak nie miała wątpliwości, co powinienem zrobić - wspominał w szczerym wywiadzie z WP SportoweFakty.

Od przypadku do elity 

Samym trenerem Mamrot został trochę z przypadku. Pierwsze szlify zebrał, gdy na obozie treningowym Polonii jako jej piłkarz musiał poprowadzić zajęcia za trenera, który się obraził i wyjechał. Kilka lat później znowu miał być nim na chwilę, ale świetne wyniki drużyny pod jego wodzą sprawiły, że został na stałe i łączył obie funkcje. Rozpędu nabrał jednak dopiero w Wulkanie, w którym podjął pierwszą pracę tylko szkoleniową.

We Wrocławiu zyskał opinię specjalisty od awansów i podtrzymał ją po powrocie do Polonii kilka lat później. Dzięki temu dostał szansę w Chrobrym. W Głogowie pracował z sukcesami przez 6,5 roku. Łącznie w tych trzech klubach pokonał drogę aż z Klasy B. do I ligi. Nie udało mu się bezpośrednio awansować tylko do PKO Ekstraklasy, bo z Chrobrego wykupiła go Jagiellonia Białystok, która szukała następcy dla Michała Probierza.

Na Podlasiu Mamrot po raz pierwszy zetknął się z pracą na najwyższym poziomie rozgrywkowym. Dodatkową presję narzucał fakt, że przychodził po najlepszym sezonie w historii klubu. Sporo osób miało wątpliwości czy zdoła sobie poradzić. Szczególnie, że na starcie zmienił swoje dotychczasowe zachowanie podczas meczów i z czasami wręcz wybuchowego stał się niemalże oazą spokoju przy ławce rezerwowych. Drużyna grała jednak równie dobrze jak wcześniej i w pierwszym sezonie obroniła wicemistrzostwo Polski.

Kolejne miesiące pracy Mamrota w Jadze przyniosły lepsze i gorsze momenty. Te pierwsze to na pewno wyeliminowanie wyżej rozstawionego Rio Ave w eliminacjach Ligi Europy czy dotarcie do finału Pucharu Polski. Do drugich trzeba zaliczyć zakończenie poprzedniego sezonu poza kwalifikacją do europejskich pucharów i średnie wyniki w rundzie jesiennej bieżących rozgrywek. Zresztą właśnie to ostatnie sprawiło, że w grudniu zeszłego roku rozstał się z klubem za porozumieniem stron.

Ocena 2,5-letniej pracy Mamrota w Jagiellonii jest różna, ale dominują opinie pozytywne. Najczęściej dzielą ją jednak na dwie części. Pierwsza to czas sprzed przebudowy składu przed rundą wiosenną 2018/19, gdy m.in. nie bał się mocnych decyzji (np. odstawienie Damiana Szymańskiego), wprowadzał odważne zmiany taktyczne i próbował nauczyć zespół gry w nowym ustawieniu. Druga to okres po wymianie wielu piłkarzy, kiedy zarzucano mu asekurację i zachowawczość.

Sam Mamrot czas w Białymstoku wspomina dobrze. Nie ukrywa jedynie, że momentami było mu trudno ze względu na pół tysiąca kilometrów dystansu, który dzielił go od domu i rodziny. Po odejściu zażartował nawet w rozmowie z WP SportoweFakty, że gorzej pod tym względem już raczej nie będzie. I nie jest, bo Gdynia jest 50 km bliżej jego rodzinnych stron.

Źródło artykułu: