Marcin Ziach: Przyjazd żywej ikony to wielkie święto dla zabrzan i całego miasta. Taka okazja nieczęsto się zdarza.
Jerzy Gorgoń: Tak się złożyło, że mieszkam w Szwajcarii i tam na co dzień spędzam wolny czas. Do Zabrza nie przyjeżdżam zbyt często, ale ostatnimi czasy notuję tendencję zwyżkową. Najpierw byłem na jubileuszu Sparty Mikulczyce, której jestem wychowankiem, a potem w grudniu świętowałem 60-lecie Górnika Zabrze. Teraz gdy ja sam obchodzę jubileusz, na zaproszenie władz miasta zdecydowałem się przyjechać na Śląsk. Zawsze robię to z dużą radością i sentymentem, bo przeżyłem tu piękne chwile.
W 1980 roku wyjechał pan do Szwajcarii, gdzie zakończył pan karierę zawodniczą. Potem słuch po panu zaginął. Jest pan dalej zawodowo związany ze sportem?
- Po zakończeniu kariery byłem trenerem małych klubików szwajcarskich. Potem jednak zrezygnowałem z tego, bo życie trenera to ciągłe siedzenie na walizkach. Jednego dnia jesteś tu, by na drugi dzień być tysiąc kilometrów dalej. Taki tryb życia mi nie odpowiadał i zdecydowałem się całkowicie zakończyć przygodę z piłką nożną.
Podobno zawodowemu sportowcowi niezwykle trudno jest całkowicie zerwać ze sportem. Nie ciągnie pana do powrotu na boisko, chociażby w meczach pokazowych?
- Czy ciągnie... Wiem, że lata już nie te i nogi by nie nadążały za głową. Z tym już się pogodziłem, bo jednak czas płynie nieubłaganie. Na pewno wszystko to, co przeżyłem będąc zawodnikiem, będę wspominał bardzo mile i z dużym sentymentem. Mam jednak w sobie na tyle odwagi, by powiedzieć sobie dość. Już się przyzwyczaiłem do tej sytuacji i nie rozpaczam. Mam dzięki temu więcej czasu dla rodziny.
A inne dyscypliny sportu?
- Dyscypliną, którą obok piłki nożnej najbardziej lubiłem, jest tenis. To bardzo ekscytujący sport. Wiem, że wielu sportowców po zakończeniu kariery właśnie tę dyscyplinę uprawia. Jest ona bardzo ciekawa, bo nie ma w niej bezpośredniego kontaktu z przeciwnikiem, jest za to świeże powietrze i ruch. Żeby uprawiać tę dyscyplinę, trzeba choć trochę umieć odbijać piłeczkę, bo jeżeli ma się grać w badmintona na kortach tenisowych, to lepiej dać sobie z tym spokój.
Rozważa pan powrót do Polski, czy chce pan wieść spokojne życie w Szwajcarii?
- Na chwilę obecną nie myślę o powrocie do kraju. Nie jest jednak wykluczone, że w późniejszym okresie zdecyduję się na tego typu ruch i wrócę do Polski. W dzisiejszych czasach, przy otwartych granicach, przebycie tysiąca kilometrów samochodem czy samolotem to żaden problem. Jeżeli się naprawdę chce, to wszystko jest możliwe.
Do powrotu nakłoniłaby pana ewentualna oferta pracy, czy też zwykły sentyment do Polski?
- Wydaje mi się, że raczej to drugie. Zawsze przecież można przyjechać, spotkać się z przyjaciółmi, porozmawiać, czy nawet trochę pobalować. Zawsze sobie jednak mówiłem, że na stałe chcę mieszkać tam, gdzie moje dzieci. Nie mogę ich przecież zostawić samych sobie. One na razie decydują się na pobyt w Szwajcarii i ja jestem tam razem z nimi.
Jedynie dzieci są dla pana magnesem trzymającym pana w Szwajcarii, czy może już wnuki?
- Wnuków się na razie nie doczekałem. Nie mogę powiedzieć, że mnie to jakoś szczególnie martwi, bo jeszcze nie czuję się na siłach, by zostać dziadkiem. Wiadomo, że prędzej czy później to nastąpi. Nie spieszy mi się do zostania dziadkiem z prostego powodu. Mam w chwili obecnej więcej czasu dla siebie. To jest dla mnie bardzo ważne. Kiedy jednak na świat przyjdą wnuki, podejmę się obowiązków wynikających z bycia dziadkiem (śmiech).
Obok licznych sukcesów z Górnikiem, przeżył pan też największa porażkę w swojej karierze zawodniczej, kiedy spadł pan z zabrzańskim klubem z ekstraklasy. Wówczas po roku drużyna wróciła w szeregi najlepszych. Jakie jest recepta na to, by i tym razem było podobnie?
- Przede wszystkim nie można lekceważyć przeciwnika i do każdego trzeba podchodzić z szacunkiem. Nie można drużyny przeciwnej traktować w kategoriach, że czeka nas spacerek, bo oni są zdecydowanie słabsi i możemy wyjść na boisko po pewne trzy punkty, które bez walki i biegania i tak zdobędziemy. To jest błędne myślenie. I liga ma taką specyfikę, że w każde spotkanie trzeba włożyć maksimum wysiłku i zaangażowania. Bez tego nie można myśleć o zwycięstwie, a co dopiero o awansie do ekstraklasy.
Czy pana zdaniem drużynę Górnika przy obecnej kadrze stać będzie na walkę o powrót do elity?
- Wydaje mi się, że Górnik, mając obecną kadrę, jest drużyną lepszą od wszystkich, z którymi czeka go rywalizacja w I lidze. Ale tak jak wspomniałem wcześniej, czy to w piłce czy w tenisie, czy w każdej innej dyscyplinie sportu, kiedy wychodzi się na plac gry z nastawieniem na spokojne zwycięstwo i do meczu nie wkłada się wystarczającego wysiłku, to stoi się na straconej pozycji. Mniejsze znaczenie mają wówczas talent, czy zdolności poszczególnych zawodników. Mecz można wygrać jedynie pełną koncentracją i determinacją od pierwszej do ostatniej minuty.
Wierzy pan, że po trzydziestu latach historia znowu zatoczy koło i Górnik na zapleczu ekstraklasy będzie występował tylko przez rok?
- Mam nadzieję, że tak się właśnie stanie. Ponadto dla tej drużyny byłoby zdecydowanie lepiej, gdyby po spadku, do ekstraklasy wróciła już po roku. Jeżeli po spadku nie wywalczy się awansu, w następnym sezonie jest to zawsze niebezpieczne i istnieje ryzyko, że na zapleczu ekstraklasy ugrzęźnie się na dłuższy czas. Byłaby to wielka tragedia dla Górnika. Słyszałem, że drużyna ma duże ambicje, w Zabrzu ma być budowany nowy stadion. Zawodnicy muszą zrobić wszystko, żeby za rok wrócić do ekstraklasy.
Jak pan wspomina okres I-ligowej banicji Górnika sprzed trzydziestu lat?
- Był to bardzo trudny sezon. Najpierw musieliśmy się do tego przyzwyczaić, bo w ekstraklasie graliśmy mecze z Legią Warszawa czy Wisłą Kraków, a potem musieliśmy się potykać z Avią Świdnik czy Ursusem. Tym spotkaniom towarzyszyły bardzo dziwne uczucia. Zmieniły się warunki rozgrywania meczów i zakwaterowania. Z hotelu Grand w Warszawie musieliśmy się przenieść do jakiegoś okratowanego budynku, gdzie dla zabicia nudy graliśmy w karty. Myślę więc, że aby Górnik uniknął podobnych przeżyć na dłuższą metę, musi postarać się o awans do ekstraklasy już w najbliższym sezonie.
Śledził pan losy Górnika w minionym sezonie?
- Mam w domu polską telewizję, więc byłem z meczami Górnika na bieżąco. Były takie momenty, kiedy zagrożenie spadkiem było naprawdę duże, ale przyznam szczerze, że nigdy w mojej głowie nie zaświtała myśl, że Górnik mógłby spaść z ekstraklasy. Na korzyść tej drużyny przemawiał dobry układ ostatnich kolejek, w których zdecydowaną większość spotkań chłopacy powinni wygrać, a to się niestety nie udało.
Które spotkania w pana opinii miały największe znaczenie dla końcowego miejsca Górnika?
- Na pewno duże znaczenie miało spotkanie w Zabrzu z Polonią Warszawa, w którym Górnik stracił bramkę na dwie minuty przed końcem. Poza tym bardzo ważne były pojedynki bezpośrednie z drużynami zagrożonymi degradacją. Te spotkania ze wszelką cenę trzeba było wygrać. Niestety w Krakowie padł bezbramkowy remis i ten mecz zaważył, że Górnikowi się nie udało utrzymać w ekstraklasie. Przegrać z Wisłą, Legią czy Lechem to nie wstyd, kiedy drużynie nie idzie. Mecze z bezpośrednimi rywalami w tabeli trzeba jednak wygrywać, bo są to mecze nie o trzy, a o sześć punktów. Gdyby Górnik je wygrał, dzisiaj byłby w ekstraklasie.
Mimo wszystko Górnik w minionym sezonie bardzo dobre mecze przeplatał z beznadziejnymi. Najpierw potrafił zatrzymać rozpędzoną Wisłę czy Lecha, a potem oddawał punkty bez walki Łódzkiemu Klubowi Sportowemu czy Piastowi.
- Tutaj duże znaczenie miało mentalne podejście do danego spotkania i motywacja przed nim. Wiadomo, że im przeciwnik jest lepszy, tym bardziej się na dane spotkanie motywuje. Dlatego też nawet słabsza drużyna w meczu z potentatem przedstawia 20-30 procent możliwości więcej niż w spotkaniach z przeciwnikiem sobie równym czy słabszym. Czasami zdarza się też tak, że kiedy gra się z drużyną z tej niższej półki, lekceważy się ją. Być może tej determinacji chłopakom po prostu zabrakło.
W latach świetności Górnika był pan jednym z filarów defensywy. Teraz w zabrzańskim klubie jest inny filar, Adam Banaś, który jest nie tylko świetny w grze obronnej, ale był też najskuteczniejszym strzelcem drużyny w minionym sezonie.
- Cztery bramki strzelone przez obrońcę w trzynastu meczach to świetny wynik. Wyszedłby z tego bardzo dobry procent. Zazwyczaj w każdej drużynie jest tak, że za strzelanie bramek powinni odpowiadać napastnicy. W Górniku oni jednak zawodzili i nie zdobyli zbyt wielu goli. Na pewno gdyby wykazywali się lepszą skutecznością w meczach ligowych, zupełnie inaczej rozmawialibyśmy dzisiaj o spadku Górnika z ekstraklasy. Kto wie, może w ogóle nie byłoby rozmowy o spadku, bo ten by nie nastąpił.
Pan także jako obrońca imponował skutecznością i strzelał bardzo dużo bramek. Która pana zdaniem była najpiękniejsza?
- Jako obrońca rzeczywiście strzeliłem sporo bramek. W Górniku zaliczyłem osiemnaście trafień, a w reprezentacji Polski sześć. Szczególnie ważne są te trafienia, które zostają w pamięci na lata. Jednym z nich było to w meczu z Haiti. Bez względu na to gdzie bym się w kraju nie pokazał, każdy mnie zaczepia i mówi: "Panie Jerzy, pamiętam tę bramkę w meczu z Haiti". To trafienie także mi utkwiło w pamięci. Wystarczy jedną taką bramkę strzelić, a zostaje to w pamięci na całe życie.
Obok pięknych bramek, zaliczał pan także niezwykle ważne trafienia. Nie można zapomnieć o zwycięstwie Polski nad NRD 2:1, po dwóch bramkach pańskiego autorstwa, podczas IO w 1972 roku.
- Ten mecz także wspominam bardzo dobrze. Najpierw trafiłem po dobitce strzału Włodka Lubańskiego, a potem udało mi się trafić w okienko bramki z 35 metrów. Było to trafienie podobne do tego z pamiętnego meczu z Haiti. Takich spotkań pomimo upływu lat się nie zapomina.
W Górniku pod kątem efektywności bramek doczekał się pan godnych następców. Przed rokiem Tomasz Hajto strzelił gola Polonii Bytom z 60 metrów, a w minionym sezonie z ponad 40 metrów do siatki Lecha Poznań trafił Adam Marciniak.
- Widziałem obie te bramki i trzeba powiedzieć, że są to trafienia niepowtarzalne. Można by wielokrotnie podchodzić do piłki ustawionej idealnie w tym samym miejscu i prawdopodobieństwo trafienia po raz kolejny jest równe zeru.
Zabrzanie od dwóch sezonów słyną z tego, że strzelają niewiele bramek, ale jak już strzelają, to są to trafienia niezwykłej urody.
- Strzelenie bramki z 30-40 metrów jest możliwe i choć niezbyt często, to jednak się zdarza. Kluczem do bramki jest sam strzał. Trener Kazimierz Górski zawsze nam powtarzał: chłopcy strzelajcie. Czasami zdarza się tak, że piłka po jednym, drugim czy trzecim strzale poleci w niebo, żeby po czwartym wpaść idealnie w okienko bramki. Dlatego też w dzisiejszym futbolu często się strzela z dużej odległości. Taka jest filozofia gry. Jak się nie strzela, to nie ma bramek. Dlatego warto skorzystać z każdej możliwości strzału. Nie ma bowiem takiego człowieka na świecie, który by przewidział, gdzie poleci piłka przed oddaniem strzału. A może wpadnie do bramki? Dlatego zawsze warto spróbować.
W II części rozmowy z portalem SportoweFakty.pl Jerzy Gorgoń opowie m. in. o fenomenie reprezentacji Polski pod wodzą Kazimierza Górskiego, mentalności polskiego piłkarza, przyczynach porażki w finale Pucharu Zdobywców Pucharów i o tym, do czego we Wiedniu przydatny był... bimber. Druga odsłona rozmowy już w piątkowe przedpołudnie.