PKO Ekstraklasa. Jacek Zieliński: Legendami to są Deyna i Brychczy. Ja jestem w peletonie

Newspix / Piotr Kucza / Na zdjęciu: Jacek Zieliński
Newspix / Piotr Kucza / Na zdjęciu: Jacek Zieliński

- Jako kapitan skończyłem z chrztami. Inicjatywa jest fajna, ale w pewnym momencie zrobiło się to zbyt brutalne. Drewnianymi klapkami dostawało się lanie na goły tyłek. Skóra pękała, krew się lała - wspomina lata 90. w polskiej piłce Jacek Zieliński.

W barwach Igloopolu Dębica i Legii Warszawa rozegrał w Ekstraklasie aż 363 spotkań. Z Wojskowymi zdobył dwa mistrzostwa i trzy Puchary Polski. Ze stołecznym klubem jest związany od 1992 roku. Najpierw jako piłkarz rozegrał dla niego 404 spotkania, potem był jego trenerem, a teraz jest dyrektorem akademii. Jacek Zieliński opowiada o przaśnych latach 90. w polskiej piłce, o tym, dlaczego nie podobało mu się sprowadzenie Aleksandara Vukovicia, tłumaczy, czemu nigdy nie wyjechał z Polski oraz o fiasku na MŚ 2002 i Euro 2012.

"Piłka Nożna": Czuje się pan legendą Legii?

Jacek Zieliński: Legendami to są Kazimierz Deyna i Lucjan Brychczy, później jest przerwa i peleton, w którym jestem również ja.

ZOBACZ WIDEO: Wraca liga rosyjska. Grzegorz Krychowiak: Mam ogromne zaufanie do ludzi, którzy dali nam zielone światło

W tym roku minęło 28 lat, od kiedy trafił pan do Warszawy.

Nie spodziewałem się, że zostanę w stolicy tak długo. Grałem w piłkę, ale nie wiązałem przyszłości z futbolem. Chciałem zostać inżynierem! Uczyłem się w technikum mechanicznym, z piłką rozstałem się na kilkanaście miesięcy. Nie miałem czasu, aby grać. Mój klub zlikwidował sekcję juniorów, problem sam się rozwiązał. Mogłem chodzić ewentualnie na zapasy.

Mówił pan o rozwiązaniu sekcji juniorskiej. Co było dalej?

Chodziłem do szkoły w Radomiu, trafiłem na wuefistę, który nienawidził piłki nożnej - nauczyciel uważał, że to jest czarna masa, to jego słowa. Był za to pasjonatem lekkiej atletyki i ukierunkował mnie na ten sport. Na początku biegałem jako sprinter przez płotki i skakałem w dal. Pojechałem na pierwsze zgrupowanie, aby pracować nad tymi dyscyplinami, a wróciłem jako... oszczepnik. Później wygrałem zawody w makroregionie i pojechałem na spartakiadę młodzieży do Poznania. Pojawiło się tam osiemnastu zawodników z całej Polski. Spaliłem jednak dwa rzuty i trzeci musiałem oddać bezpiecznie. Nie poszło. W sumie rzut oszczepem trenowałem przez rok, ale przez półtora roku nie grałem w piłkę. I nagle dostałem powołanie do kadry juniorów województwa. Prezes klubu przyszedł do Urzędu Gminy, gdzie pracowała moja mama i powiedział, że zostałem powołany i dobrze by było, jakby namówiła mnie do powrotu do piłki.

Zawodnik, który nie grał w piłkę dostał powołanie do kadry?

Trenerem kadry wojewódzkiej został pan Leszczyński - był nauczycielem w szkole w Radomiu, która na zawodach przegrywała z moją szkołą z Wierzbicy dwa lata z rzędu. Kiedy objął kadrę, przypomniał sobie o mnie. Dostałem powołanie. Przyszło zimą, a o tej porze roku nie jeździliśmy na obozy z lekkoatletami - inaczej miałbym dylemat, z kim jechać. Dostaliśmy mocno w kość. Biegaliśmy po górach, graliśmy w śniegu po kolana, wzmacnialiśmy charakter. Wiosną zaczęliśmy grać pierwsze mecze i jako Radom pierwszy raz w historii zakwalifikowaliśmy się do najlepszej ósemki Pucharu Michałowicza. Pół roku później dostałem pierwsze powołanie do reprezentacji Polski.

Niezła historia.

Cały czas byłem aktywny fizycznie. Uprawiałem wiele dyscyplin, moje przygotowanie motoryczne stało na wysokim poziomie. Jako 17-latek dostałem propozycje transferowe. Miałem oferty z I ligi, czyli dzisiejszej Ekstraklasy, między innymi z Lechii i Radomiaka, ale podpisałem kontrakt z drugoligowym Igloopolem. Uznałem, że I liga to jeszcze za wysoki poziom, a II liga będzie dobrym krokiem w rozwoju. No i w Dębicy… poznałem żonę. A jeśli chodzi o futbol, w wieku 21 lat trener Tylak mianował mnie kapitanem.

Starsi zawodnicy spoglądali w pana kierunku wrogo?

Przyzwyczaili się, że byłem krnąbrny. Nie pozwalałem sobie na pewne zachowania. Nigdy nie biegałem nikomu po piwo. Ale i sam też nigdy nikogo nie wysyłałem. Jako kapitan w Igloopolu skończyłem też z chrztami. Inicjatywa sama w sobie jest fajna, ale w pewnym momencie zrobiło się to niesmaczne, zbyt brutalne. Drewnianymi klapkami dostawało się lanie na goły tyłek. Skóra pękała, krew się lała.

Jakie miał pan wrażenia po przeprowadzce do stolicy?

Drużyna mnie dobrze przyjęła, wejście miałem łagodne. Inna sprawa, że Legia nie miała wtedy tak mocnej paki, jak kilka lat wcześniej.

Półtora roku później wywalczyliście mistrzostwo Polski, które zostało odebrane.

Złotówki nikomu nie dałem, złotówki od nikogo nie wziąłem, w niczym nielegalnym nie uczestniczyłem, o niczym nie wiedziałem. Z perspektywy czasu nie wiem, co o tym myśleć. Kiedy usłyszałem, że tytuł jest nam odebrany, byłem wściekły. Nie rozpamiętuję tego jednak, nie wypytywałem kolegów, nie ma sensu grzebać w trupach. Później jednak przyszły dwa mistrzostwa z rzędu i awans do Ligi Mistrzów po meczu w Goeteborgu. Po spotkaniu były śpiewy, żarty i... dużo piwa. Potrafiliśmy dobrze grać w piłkę i dobrze się bawić. Po powrocie do kraju trener Paweł Janas zafundował nam od razu mocny trening, aby sprowadzić towarzystwo na ziemię.

Spotkał pan na początku w Legii dwóch ciekawych trenerów - Janusza Wójcika i Janasa.

Była kolosalna różnica między nimi, szczególnie pod względem charakterów. Janas lepiej rozumiał drużynę, umiał wysłuchać piłkarzy, dużo obserwował. Na tej podstawie budował zespół. Wójcik był typowym motywatorem, ale anegdot nie będę opowiadał. Niektórzy przedstawiają historie, w których niby brali udział, a w rzeczywistości ich przy tym nie było. To jest powszechne zjawisko. Przeczytałem kilka biografii - jak sięgam pamięcią, wielu autorów nie brało udziału w sytuacjach, które opisywali.

Ale w karty był pan mocnym zawodnikiem.

Radziłem sobie. Często wygrywałem. Niektórzy pisali o mnie, że więcej zarobiłem na kartach niż na boisku. Dementuję! Grę w karty traktowałem jako zabawę intelektualno-sportową. Były i takie sytuacje, gdy wygrywałem za dużo pieniędzy, wtedy ich nie brałem. Kiedy większa kasa wchodzi w grę, może popsuć kontakty międzyludzkie. Zdrowe relacje z drugim człowiekiem są ważniejsze niż wygrane pieniądze.

W kolejnym sezonie mistrzowskim 2001-02 wracał pan wracał po kontuzji, jesienią nie zagrał pan ani razu, wiosną wszystko od deski do deski.

W okresie przygotowawczym u trenera Okuki musiałem nadrabiać jesienne zaległości. Podbudowa tlenowa była już całkiem niezła, ale sztab zarządził, że po treningach zespołowych powinienem jeszcze pracować indywidualnie. Po niektórych jednostkach wszyscy ledwo schodzili z boiska, a ja miałem jeszcze dodatkowe bieganie, na przykład kilka serii po 800 czy 1000 metrów w dobrym tempie. Byłem zły, ale z drugiej strony - dodawało mi to energii. Trener, po którymś okrążeniu pytał, jak się czuję, odpowiadałem, że bardzo dobrze. "To jeścio!" - mówił. Czekał, kiedy powiem, że nie daję rady. Wtedy czuł satysfakcję. W końcu jednak zaczął odpuszczać, zorientował się, że mam końskie zdrowie do biegania.

Okuka sprowadził do Legii Aleksandara Vukovicia.

Nie byłem zachwycony tym transferem. Vuko był niezły technicznie, ale brakowało mu szybkości, taktycznie był przeciętny. Lubił biegać, czasami o dużo za dużo. Aleksandar był jak dobra muzyka: na początku nie rzuca cię na kolana, ale im dłużej słuchasz, tym bardziej ci się podoba.

Dlaczego nigdy nie odszedł pan z Legii?

Miałem sporo ofert. Były takie momenty, że to ja decydowałem, aby zostać w zespole, ale też zdarzyły się sytuacje, że to klub nie chciał mnie puścić. Pojawiały się propozycje z Auxerre, Olympique Lyon czy Besiktasu Stambuł. Z Turkami rozmawiałem, kiedy byliśmy na zgrupowaniu w Niemczech. Graliśmy z nimi sparing, zaprosili mnie na rozmowy, bardzo im zależało na transferze. Było to w 1995 roku: my graliśmy w eliminacjach LM, oni też. Po negocjacjach zostawiłem sprawę otwartą, byłem nastawiony na przeprowadzkę, ale się nie odezwali. My zagraliśmy w fazie grupowej Champions League, oni nie. Dobrze wyszło. Choć może gdyby mnie kupili, to Besiktas by awansował, a Legia nie? Śmieję się. Zaproponowali mi wielkie pieniądze, pensję dwudziestokrotnie większą niż w Polsce. Nie licząc bonusów!

5 czerwca minęło osiemnaście lat od pewnego meczu, domyśla się pan, o które spotkanie chodzi?

Z Koreą Południową na mundialu. Przegraliśmy 0:2, był to najniższy wymiar kary. Później 0:4 z Portugalią i mogliśmy się pakować. Zagrałem dopiero w ostatnim meczu. Z reprezentacji mam jednak miłe wspomnienia. Po długiej przerwie wywalczyliśmy awans na wielką imprezę, zrobiło się wokół drużyny głośno. Poczuliśmy się pewnie. Byliśmy przekonani, że zrobimy coś wielkiego. Wbrew powszechnej opinii zdawaliśmy sobie sprawę, że Koreańczycy to mocny zespół, który w sparingu z Francją pokazał dobrą piłkę. Tak czy inaczej – mundial w 2002 roku brutalnie sprowadził nas na ziemię.

Zagrał pan tylko w meczu ze Stanami Zjednoczonymi. Mało?

Na zgrupowaniu przed turniejem wyglądałem bardzo dobrze pod względem fizycznym. Po przygotowaniach u Okuki czułem się doskonale. W trakcie obozu w Niemczech niektórzy koledzy, nawet z Bundesligi, narzekali, że jest ciężko. Spojrzałem na kolegów z Legii - Maćka Murawskiego i Czarka Kucharskiego - i uśmiechnąłem się pod nosem, nie czuliśmy w ogóle zmęczenia. W meczu otwarcia nie spodziewałem się, że wyjdę w pierwszym składzie. Przed spotkaniem z Portugalią były sygnały, że mogę dostać szansę, ale stało się inaczej. Zagrałem ze Stanami Zjednoczonymi, wygraliśmy, spełniłem marzenie.

60 meczów w reprezentacji to dobry wynik?

Zadebiutowałem dopiero w wieku 27 lat. W pewnym momencie straciłem wiarę, że doczekam się powołania, bo z Legii wszyscy jeździli, tylko nie ja. W końcu jednak przyszło, choć najpierw myślałem, że to żart. Nie znalazłem się na liście powołanych na samym początku. W Legii często siebie nawzajem wypuszczaliśmy, czy to właśnie z powołaniami, czy z wywiadami. Zdarzały się takie numery, że jeden piłkarz udzielał wywiadu telefonicznego drugiemu, który podał się za dziennikarza. Wiadomość o powołaniu zastała mnie w Dębicy, przyjechałem na rodzinną uroczystość, więc kompletnie się tego nie spodziewałem. Informacja okazała się prawdziwa. Jeśli jeździłbym na te zgrupowania-wycieczki, które odbywały się zimą, uzbierałbym 15-20 meczów więcej. 60 spotkań to jednak bardzo dobry wynik.

Po zakończeniu kariery został pan błyskawicznie pierwszym trenerem Legii. Nie za szybko?

Zdecydowanie za szybko. Trochę się przed tym broniłem, ale ostatecznie podjąłem się tej pracy. Miałem licencję UEFA Pro, więc w teorii byłem gotowy. Brakowało praktyki. Miałem wąski sztab: dwóch asystentów Lucjana Brychczego i Krzysztofa Gawarę, a za bramkarzy odpowiadał Krzysztof Dowhań. Nie miałem człowieka od przygotowania motorycznego, nie wspominając o analitykach. Większość rzeczy robiłem sam. Wprowadzałem za dużo taktycznych kombinacji. Przeszliśmy na system z czwórką obrońców, później graliśmy bez skrzydłowych, w nowym sezonie zacząłem stawiać na ustawienie z jednym napastnikiem. Zabrakło mi pokory. Z perspektywy czasu dało mi to jednak bardzo dużo.

Jak podchodzili do pana piłkarze?

Z szacunkiem. Środowisko mówiło, że zawodnicy będą mnie traktować jak kolegę i za bardzo wziąłem sobie to do serca. Próbowałem stworzyć dystans pomiędzy mną a drużyną. Dzisiaj wiem, że powinienem był być dalej sobą, bo wiedziałbym niemalże o wszystkim. Sprawy szkoleniowe to jedna sprawa, relacje międzyludzkie są czymś innym. Zacząłem tracić kontakt z piłkarzami. Na zgrupowaniu siedziałem po nocach i planowałem jednostki treningowe, a zawodników w tym czasie nie było w hotelu.

W roli trenera, a w zasadzie asystenta, w piłce seniorskiej ostatni raz pracował pan w reprezentacji Polski u boku Franciszka Smudy. Mówiło się, że Smuda zajechał zespół w okresie przygotowawczym.

Turniej Euro 2012 to ogromny zawód. Mieliśmy niezły zespół, powinniśmy byli zrobić lepszy wynik. Odnosiłem wrażenie, że selekcjoner w trakcie turnieju powinien być bardziej sobą. Oddał dużo w ręce trenerów od przygotowania motorycznego, to nie było w jego stylu. Patrząc na przygotowania reprezentacji Polski z perspektywy czasu do wielkich turniejów, wielu trenerów popełnia ten sam błąd. Selekcjonerzy traktowali czas przed mistrzostwami jako kolejny okres przygotowawczy, czyli najpierw odpoczynek, później intensywne przygotowania, dokręcanie śruby, a na koniec przed pierwszym meczem znowu regeneracja i liczenie na odbicie z formą. To się nie sprawdzało, nie tylko w przypadku Euro 2012.

Źródło artykułu: