PKO Ekstraklasa. ŁKS Łódź - Górnik Zabrze. Pierwszy spadkowicz już we wtorek? Rycerze Wiosny tym razem nie dali rady

WP SportoweFakty / Paweł Piotrowski / Na zdjęciu: mecz ŁKS Łódź - Jagiellonia Białystok
WP SportoweFakty / Paweł Piotrowski / Na zdjęciu: mecz ŁKS Łódź - Jagiellonia Białystok

Przed rokiem była miła niespodzianka. Wielkie święto, przejazd odkrytym autobusem pod pomnik Tadeusza Kościuszki i ogromne nadzieje. Dziś ŁKS Łódź musi przygotować się na lądowanie z powrotem w Fortuna I Lidze.

Brak zwycięstwa we wtorkowym spotkaniu grupy B z Górnikiem Zabrze w połączeniu ze zdobyczą punktową Wisły Kraków w spotkaniu z Wisłą Płock może sprawić, że już we wtorek nawet matematyka nie da szans łódzkiemu zespołowi na pozostanie w PKO Ekstraklasie. Ale z drugiej strony ŁKS jest już chyba na to psychicznie przygotowany. Choć przecież jeszcze przed wybuchem epidemii koronawirusa utrzymanie nie wydawało się niemożliwe.

Szczególnie, że z takimi przeciwnikami, jak Raków Częstochowa, KGHM Zagłębie Lubin, Korona Kielce czy Górnik Zabrze ełkaesiacy potrafili u siebie wygrać, co z pewnością dawało podstawy do tego, by wierzyć, że w rundzie finałowej uda się to zrobić ponownie. Lecz zespół, który i tak mentalnie bardzo podupadł po serii ośmiu porażek z rzędu, jest psychicznym wrakiem. Przepis na pokonanie ekipy z al. Unii wydaje się prosty. Wystarczy jakkolwiek wcisnąć mu pierwszą bramkę.

"Zbyt naiwny styl"

Drużyna, gdy jeszcze grała na zapleczu ekstraklasy - jakkolwiek to zabrzmi - nie była zahartowana na sytuacje, w których musiała wynik gonić. Na poziom I ligi wystarczyło to, by trzymać piłkę jak najdalej od własnego pola karnego, co zresztą sprzyjało taktyce kreowania gry wdrażanej przez trenera Kazimierza Moskala. Mało który przeciwnik chciał pójść z ŁKS-em na wymianę ciosów, bo wiedział, że to może skończyć się źle. Dwukrotnie próbowała to zrobić Odra Opole. W Łodzi przegrała 1:5, a u siebie zremisowała 3:3.

ZOBACZ WIDEO: Piłka nożna. Grzegorz Krychowiak: Jeżdżę na trening z uśmiechem na twarzy

Nie ma co się dziwić, że zawodnicy, którzy w tak pięknym stylu wywalczyli awans do ekstraklasy, w nagrodę dostali szansę debiutu w niej. Dla Jana Sobocińskiego, Maksymiliana Rozwandowicza (a więc podstawowego duetu środkowych obrońców), a także Piotra Pyrdoła czy Patryka Bryły to było dopiero pierwsze w życiu granie na najwyższym szczeblu rozgrywkowym.

Mało tego, przecież po pierwszych spotkaniach w PKO Ekstraklasie - 0:0 z Lechią Gdańsk, wygranej 2:1 z Cracovią na wyjeździe i "obiecujących" porażek 1:2 z Lechem Poznań, 0:1 z Piastem Gliwice i 2:3 z Legią Warszawa zanosiło się na to, że ŁKS wniesie do elity świeżość poprzez "antypolskie" zachowanie na boisku. Co ciekawe, w środowisku trenerskim można było natknąć się na stwierdzenie, że styl łódzkiej drużyny jest "zbyt naiwny na polską ligę".

To był jednak początek czarnej serii, która pociągnęła biało-czerwono-białych na dno. Można pokusić się o analizę, ile w tym wszystkim było pecha, a ile różnicy sportowej jakości, ale jeśli przegrywasz osiem ligowych meczów z rzędu, nie ma miejsca na przypadek. Rozpoczął się stopniowy proces łatania dziur, które wyszły na jaw dopiero w ekstraklasie. Najpierw od ściągnięcia Arkadiusza Malarza do bramki.

W myśl powiedzenia "gdybym wiedział, że się przewrócę, to bym się położył", trudno było zakładać z góry, że młoda linia obrony sobie nie poradzi. Sprowadzanie wartościowego zawodnika w zimowym okienku jest z pewnością trudniejsze niż latem, więc istniało ryzyko, że zakontraktowanie trzech kompletnie nowych obrońców i wstawienie ich do składu może nie wypalić. Albo inaczej: może nie rozwiązać całego problemu. I tak się właśnie stało.

Kto ma strzelać bramki?

Okazuje się również, że ŁKS-owi zabrakło egzekutora. Nawet takiego na poziomie Felicio Browna Forbesa z Rakowa Częstochowa. Okazało się, że nie będzie nim już Rafał Kujawa, który powrócił do zespołu po latach przerwy, ani także Łukasz Sekulski, choć ten przecież końcówkę sezonu w I lidze miał całkiem obiecującą. Z pewnością "wrażenie artystyczne" w Łodzi byłoby zupełnie inne, gdyby do tych średnio prawie dwóch straconych goli na mecz, drużyna dokładała dwa z przodu. Problem w tym, że nie bardzo było komu te gole zdobywać. Ustawienie 4-6-0 w polskiej lidze się nie sprawdziło.

Misji ratowania ekstraklasy w Łodzi podjął się Wojciech Stawowy, ale na razie efekt jest jeszcze gorszy niż ten sprzed jego kadencji. Biorąc pod uwagę intensywność reszty trwającego jeszcze sezonu i to, że krótko po nim rozpocznie się następny, być może jest to moment na wdrażanie nowych rozwiązań i testowanie zawodników, z którymi ŁKS faktycznie wiąże swoją przyszłość.

O ile wcześniej w klubie panowała filozofia zarządzania spokojnego, pełnego planowania transferów, tak teraz ŁKS musiał ją częściowo porzucić. Trzeba było działać "na już", a nawet "na wczoraj". Żałować jest czego nie tylko ze względu na sam spadek, ale też i na sam fakt, że - w związku z rozszerzeniem ligi - w nowym sezonie z elity spadnie tylko jedna drużyna. Choć z drugiej strony w przyszłym roku rozgrywki na zapleczu ekstraklasy mogą się okazać dużo ciekawsze niż w niej samej.

I to właśnie może okazać się doskonałym poligonem doświadczalnym dla nowej drużyny Łódzkiego Klubu Sportowego. Bo odbudować starą będzie piekielnie trudno. To trochę jak z leczeniem z uzależnienia. Wszystko jest znakomicie do pierwszego upadku. A tych upadków drużyna w tym sezonie zaliczyła niemało.

Czytaj też: 
ŁKS Łódź przegrał z "wirusem ekstraklasy" (ANALIZA)

Źródło artykułu: