- Ciężko jest mówić samemu o sobie. Wolałbym, żeby ocenili to ludzie obserwujący mnie z boku - piłkarze, dziennikarze kibice. Na pewno człowiek się zmienia. Czasu się nie oszuka. Z wiekiem powinno przybywać doświadczenia. Tak jest w moim przypadku. Każdy trener, który chce się rozwijać, przeznacza każdy miesiąc na to, by polepszyć warsztat pracy, wyciągać wnioski z tego co było złe i to naprawiać - tak 15 maja na pierwszym oficjalnym spotkaniu z dziennikarzami mówił Wojciech Stawowy.
Za nim pierwszy miesiąc pracy w roli szkoleniowca ŁKS-u i pierwsze trzy spotkania ligowe, w których biało-czerwono-biali zdobyli punkt. Czas zatem na pierwsze oceny. Na początku swojej pracy zapowiadał, że wiele zmieniać nie trzeba, że to, co do tej pory wykonywał Kazimierz Moskal z zespołem było dobre, a do poprawy jest wiele przede wszystkim w aspekcie mentalnym.
Z tyłu zmieniły się tylko nazwiska
Środowa porażka ełkaesiaków z Jagiellonią Białystok pokazała jednak, że zespół psychicznie jest w jeszcze większym dołku niż przed wybuchem pandemii. Drużyna, która miała grać w sposób "wyważony z lekkim przeważeniem na ofensywę" już po pierwszym kwadransie została zgaszona niczym świeczka. Jak to już tradycyjnie w tym sezonie bywa, stało się to za pomocą gola Jakowa Puljicia, przy którym defensywa niespecjalnie przeszkadzała przeciwnikom.
ZOBACZ WIDEO: Krzysztof Simon nie wierzy w reżim sanitarny na stadionach. "Życzę powodzenia temu, kto będzie miał nad tym zapanować"
Nie da się ukryć, że z tyłu w ŁKS-ie jest licho. Mówią przecież o tym liczby - zespół traci średnio blisko 1,7 gola na mecz. A przecież blok defensywny został wymieniony właściwie całkowicie względem tego, który rozpoczynał sezon. Zimą przyszli do klubu dwaj środkowi obrońcy Maciej Dąbrowski i Carlos Moros Gracia, a także lewy obrońca Tadej Vidmajer. Na prawej obronie od dwóch meczów występuje Maciej Wolski, którego też można traktować jak "nowego", skoro sam przyznał, że nigdy wcześniej na tej pozycji nie występował.
Problemy z obroną nie były tak bardzo widoczne w Fortuna I Lidze, bo mało który zespół na zapleczu ekstraklasy potrafił zepchnąć łodzian do defensywy. Ale był taki mecz, który pokazał, że jeśli drużyna straci gola jako pierwsza, ma spory problem. To starcie z Puszczą Niepołomice z kwietnia 2019 roku, które przerwało serię osiemnastu meczów bez porażki biało-czerwono-białych.
Wtedy jednak mało kto się tym przejmował, bo wszyscy piali z zachwytu przede wszystkim nad Danim Ramirezem, który potrafił jednym podaniem lub jednym strzałem zaprzeć dech kibicom, dziennikarzom i... przy okazji zawodnikom drużyn przeciwnych, bo podania te okazywały się asystami przy bramkach a strzały - bramkami. Ale ten rozdział trzeba już zostawić z boku, zwłaszcza, że Hiszpan nadal robi to samo, ale już w barwach Lecha Poznań. Zresztą z grupy, która zaczynała w Łodzi sezon 2018/2019, w którym drużyna wywalczyła awans do elity, pozostało jedynie siedmiu graczy (a dwóch z nich to rezerwowi bramkarze).
Trenera Stawowego sztuka dla sztuki
ŁKS dopadł "wirus ekstraklasy". Szybko pożegnano się z tymi, którzy awans do elity pomogli wywalczyć zastępując ich - w większości - graczami z zagranicy z przeciętnym CV mającymi zwojować polską ligę. Nagle okazało się, że rozwiązaniem ma być zmniejszenie liczby Polaków na boisku z dziewięciu (!) do pięciu-sześciu. A efekt? Cały czas taki sam, a nawet być może jeszcze gorszy. Trafnym odzwierciedleniem tej tezy w środowym meczu z Jagiellonią był fakt, że Antonio Domingueza trener Wojciech Stawowy zdjął już po 45 minutach, a Tadej Vidmajer wszedł na boisko w 66. minucie, by po kolejnych trzech złapać żółtą kartkę i faul we własnym polu karnym, po którym padła bramka na 0:3.
- Bardzo chciałem, by zespół zagrał tak, jak na treningu. Mówię szczerze, nie owijam w bawełnę. Krytykę zaczynam od siebie. Nie chcę bawić się w dyplomację. Treningi wyglądają obiecująco. W najczarniejszych snach nie przypuszczałem, że przegramy 0:3. Te słowa nie były pozbawione sensu i logiki. Zajęcia wyglądają inaczej. Nie wiem, czy bierze się to z tego, że tam nie ma presji, a na boisku przytłacza nas tabela, musimy sobie z tym poradzić - tłumaczył szkoleniowiec ŁKS-u po meczu.[nextpage]Gdyby piłka nożna nie polegała na strzelaniu bramek, a na grze piłką na połowie przeciwnika, ekipa z al. Unii biłaby się w tym sezonie o europejskie puchary. Lecz na liczenie "pięknych" lub "pechowych" porażek za chwilę zabraknie palców drugiej ręki. A w maju do klubu przyszedł trener, który po pracy w Cracovii, Miedzi Legnica czy Widzewie Łódź miał przypiętą łatkę tego, pod wodzą którego drużyny przeważają i... nie wygrywają. W dwóch ostatnich klubach drużyny przez niego prowadzone zdobywały średnio poniżej jednego punktu na mecz.
- Nie możemy odpuścić nawet na milimetr żadnego meczu, nawet kosztem pięknej gry. Mówi się o drużynach, które ja prowadzę, że pięknie grają w piłkę, ale nic z tego nie wynika. Dla mnie priorytetem jest ładna gra w połączeniu z wygrywaniem. Teraz na pierwszym planie jest zdobywanie bramek, wygrywanie meczów, nawet kosztem zasad, które będziemy chcieli osiągać. Tylko zwycięstwa będą nam dawać punkty, a punkty utrzymanie - to słowa Stawowego z 15 maja.
26 dni później ŁKS ma 68 procent posiadania piłki w meczu z Jagiellonią Białystok. Wymienia 590 (według innych źródeł 628) podań, czyli dwa razy więcej od rywala, ale z tym rywalem przegrywa 0:3. Dla porównania: w tej samej kolejce Lech Poznań w meczu z Pogonią Szczecin ma 62 procent posiadania piłki, wymienia 630 podań, ale... wygrywa 4:0.
- To kwestia tego, że zawiodłem jako trener na całej linii. Daliśmy się wypunktować niczym bokser na ringu. Jagiellonia czekała na nas na swojej połowie. Nie potrafiliśmy przez ten zagęszczony blok obronny przebić. Gra była za wolna. [...] Dla mnie ci chłopcy potrafią grać w piłkę, robić wiele kapitalnych rzeczy, ale nie przekłada się to na mecz mistrzowski. To nie ich wina, a szkoleniowca. Muszę najpierw siebie uderzyć w pierś, skoro nie potrafię wymóc tego, by w meczu mistrzowskim wyglądało to jak na treningu, to widocznie w mojej osobie tkwi rezerwa, którą muszę odnaleźć - tłumaczył Stawowy.
Zaufanie do odbudowania
Na znalezienie tej rezerwy na poziomie PKO Ekstraklasy czasu jest już bardzo niewiele. ŁKS ma 13 punktów straty do Wisły Kraków, która zajmuje trzynaste - ostatnie bezpieczne - miejsce. Jednak Łódzki Klub Sportowy to miejsce, w którym współpraca opiera się na wzajemnym zaufaniu. Przede wszystkim na linii trener-dyrektor sportowy-prezes. Zresztą Wojciech Stawowy miał objąć drużynę już w 2018 roku, tuż po awansie do Fortuna I Ligi. Jego pojawienie się przy al. Unii było tak naprawdę kwestią czasu. Nie jest tajemnicą, że z dyrektorem sportowym Krzysztofem Przytułą znają się doskonale.
54-letni szkoleniowiec otrzymał kredyt zaufania do końca czerwca 2022 roku. Na ten czas przewidziane jest również oddanie do użytku całego Stadionu Miejskiego w Łodzi. Wtedy dopiero - według pierwotnych planów - klub miał zaatakować ekstraklasę. Regularne wypełnienie trybun kibicami będzie trudne (dużo trudniejsze niż po wschodniej części Łodzi, na Widzewie), ale nie niewykonalne. Lecz na obiekt przyciągać musi drużyna. I przyciągała w sezonie 2018/2019, trochę wyprzedzając plany. Problem jednak w tym, że zaufanie kibiców zostało mocno nadszarpnięte i będzie bardzo trudne do odbudowania.
Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że będzie to można zrobić, ale... już w I lidze. O zaufanie byłoby nieco łatwiej, gdyby znów wróciły w drużynie poprzednie proporcje pomiędzy zawodnikami z Polski i zagranicy, aby kibic miał się z kim utożsamiać. Zwłaszcza, że akurat ŁKS ma się czym (i kim) pochwalić, jeśli chodzi o akademię. Jest czego żałować, bo z jednej strony skoro trafiła się okazja, by awansować, trzeba było z niej korzystać. Z drugiej jednak utrzymanie w tym sezonie mogłoby zapewnić pewien komfort pracy, bo za rok z elity spadnie tylko jeden zespół. A rozgrywki na zapleczu zapowiadają się naprawdę zacięte.
Oko prezesa
Prezes Tomasz Salski to ten typ właściciela klubu, który zna się na piłce nożnej i na finansach. Nie działa w emocjach, choć na pewno je odczuwa. To podejście inne, niestandardowe w polskich warunkach.
- W Polsce te zmiany na ławkach trenerskich, od jakiegoś czasu mówi się, że są zbyt często. Właściciele czy prezesi mają za mało cierpliwości. Ostatnio zastanawiałem się, czy w PKO Ekstraklasie częściej zmienia się prezesów czy trenerów, bo tu też były duże zawirowania. Dziś zmiana trenera mogłaby być jedynie zmianą populistyczną, bo tak się robi w większości klubów, gdy jest dużo porażek. W każdym normalnie funkcjonującym klubie powinna być pewna wizja - mówił w wywiadzie dla WP SportoweFakty we wrześniu 2019 roku.
W dalszej części wypowiedzi dodał zdanie, które obiegło później całą piłkarską Polskę: "Jeśli spadniemy z ligi, to wejdziemy do niej z powrotem z trenerem Kazimierzem Moskalem". Ostatecznie to sam szkoleniowiec poprosił o spotkanie z prezesem, na którym ustalono, że umowa zostanie rozwiązana. Poparcie Tomasza Salskiego Moskal miał.
Teraz przychodzi czas na wyciąganie wniosków. Ale nie to słynne, które słyszymy z ust niemal każdego piłkarza i trenera po przegranym lub zremisowanym meczu, a to, które w daleko idącej wizji rozwoju klubu (która w klubie jest i pracują nad tym ludzie, którzy mają na to papiery) pomoże uniknąć pięknych czy pechowych porażek, jak te w sezonie 2019/2020.