W Poznaniu to było wydarzenie dnia. Nic nie jest ważniejsze niż mecz z Legią, największym rywalem Lecha. Tym bardziej, gdy można utrzeć nosa i przełożyć jej fetę mistrzowską.
Warszawianie potrzebowali co najmniej remisu, by zostać mistrzem Polski. Dlatego od południa była mobilizacja. Po mieście chodzili kibice Kolejorza. Koło godziny 16. zaczęli szturm na stadion.
Opóźniony start
Iskrzyło od samego początku meczu. Była skandaliczna oprawa z nawiązaniem do kolumbijskiego gangstera Pablo Escobara z hasłem "pelota o plomo" (piłka albo ołów), a potem race, które zadymiły stadion i opóźniły start meczu o pięć minut (więcej TUTAJ).
Lech od razu rzucił się na rywali, strzelił im gole w 24. i 29. minucie. Emocje rosły. Udzielały się piłkarzom. W pierwszej połowie niewiele brakowało, żeby rzucili się sobie do gardeł. Najpierw Dani Ramirez sfaulował Luquinhasa, Brazylijczyk uderzył Hiszpana. Zawrzał nawet Aleksandar Vuković. W emocjach zapomniał się i wyszedł ze strefy trenerskiej na murawę. Od razu ruszył sędzia i asystenci, by go powstrzymać. Skończyło się na żółtej kartce.
Armatka wodna i konie
Legia próbowała odrabiać straty, strzeliła gola, ale nie dogoniła rywali. Poznaniacy wygrali 2:1 i przełożyli jej koronację. Nie było powtórki z 2018 roku. Wtedy Legia wygrywała 2:0, a w końcówce wściekli kibice Lecha odpalili race i wtargnęli na murawę. Dlatego policja znowu musiała się uzbroić. Były radiowozy, armatka wodna oraz funkcjonariusze na koniach ze stajni pod Szczecinem. Na szczęście nie musiały interweniować.
Jedynym ekscesem kibiców Lecha były race odpalone na początku spotkania. Piłkarze strzelili dwa gole i uspokoili nastroje. Strzelili je wychowankowie - Jakub Kamiński i Kamil Jóźwiak. Młodzież pewnie idzie po swoje, nie bała się wejść w paradę ekipie zmierzającej po tytuł, Kamiński jak na treningu zabawił się z weteranem Arturem Jędrzejczykiem.
- W końcu! - odetchnął po ostatnim gwizdku Dariusz Żuraw. Dopiero za trzecim razem udało mu się w tym sezonie pokonać Legię.
Co innego powiedział Aleksandar Vuković. - Trochę niedokładności i brak skuteczności w kilku sytuacjach sprawiły, że nie odrobiliśmy strat - analizował. Lech w sobotę był w gazie i radził sobie nawet pod mocnym naciskiem Legii w drugiej połowie. Nie pękli w porównaniu do reszty stawki w starciach z warszawianami.
Pierwszy klasyk po pandemii
Choć Lech w związku z ograniczeniami związanymi z pandemią zamknął trybunę prasową i lokuje dziennikarzy za bramką, to doskonale było tam widać kluczowe momenty meczu. Jak Jóźwiak najpierw nieudolnie pudłuje po uderzeniu czubkiem buta, odkupuje winy golem na 1:0, a potem asystuje Kamińskiemu, który bez sentymentów zwodzi Jędrzejczyka i uderza na 2:0. Po zmianie stron z bliska dziennikarze doskonale widzieli trafienie Igora Lewczuka i nieudane akcje Mateusza Cholewiaka, którego piłka szukała w polu karnym. Mieli szczęście do tego meczu.
Tak jak osiem tysięcy kibiców. Mimo obostrzeń trudno było powstrzymać radość. Gdy padały bramki dla Lecha, padali sobie w objęcia, ściskali się nawzajem, a piwo z plastikowych kubków wylewało się dookoła. Nie mieli problemu na bramkach. Mówili nam, że wejście na trybuny zajęło im maksymalnie kilkanaście minut. Bez mierzenia temperatury. Czekali w niewielkich kolejkach, zakrywali twarze szalikami albo maseczkami, a przed skasowaniem biletu dezynfekowali ręce. Na koniec wychodzili zgodnie z kolejnością trybun, jaką wcześniej ustalił klub. Tak udało się zapobiec tłumom na wyjściach.
Wychodzili w świetnych nastrojach. Stadion szybko opustoszał, miejsce kibiców pod stadionem zajęły dzieci na hulajnogach i rolkach, ale jeszcze godzinę po meczu było słychać samotne okrzyki na stadionie. Ligowy klasyk zakończył się po ich myśli. Pierwszy w pandemicznej rzeczywistości.
Koronawirus znów uderza w Czechy. Zakażeni piłkarze w MFK Karvina
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: kapitalna sztuczka Lewandowskiego na treningu Bayernu!