Marcin Ziach: Obok licznych sukcesów z reprezentacją Polski odnosił pan na arenie międzynarodowej wielkie sukcesy z Górnikiem Zabrze. Wygrana pamiętna batalia ze słynną AS Roma jest do dzisiaj największym sukcesem polskiego klubu na arenie międzynarodowej.
Jerzy Gorgoń: Tak, to prawda. Był niesamowity, heroiczny bój. Graliśmy z wielkim rywalem, drużyną, która była jednym z głównych faworytów całej serii Pucharu Zdobywców Pucharów. My jednak zdołaliśmy stawić im czoła. Co prawda ani razu w tych starciach nie wygraliśmy, ale ani razu też nie przegraliśmy Trzy remisy, na trzech różnych stadionach z tak utytułowanym przeciwnikiem to wielka sprawa.
Niewiele brakowało, a wynik tego starcia byłby rozstrzygnięty już po drugim spotkaniu. Wówczas jednak wyrwał się pan z akcją ofensywną w ostatniej minucie spotkania i wywalczył rzut karny.
- Tę sytuację pamiętam jak przez mgłę. Pamiętam Stasia Oślizłę, który mówił mi: idź Jurek, pomóż chłopakom w ofensywie. Tutaj już na niewiele się przydasz. Posłuchałem rady mojego autorytetu i znowu się nie pomyliłem. Udało mi się z piłką dostać w pole karne Włochów i wtedy zostałem sfaulowany. Nie pamiętam co się działo potem, bo emocje i wrzawa na stadionie były tak ogromne, że ciężko było pozbierać myśli.
Do jedenastki podyktowanej na panu jednak pan nie podszedł.
- Bo nie czułem się na siłach. Wszyscy mieliśmy świadomość, że to ostatnia szansa na to, by wyrównać stan meczu i wyjść z tego starcia z twarzą. Do piłki podszedł Włodek Lubański. Ja odwróciłem się i zamknąłem oczy. Nie mogłem na to patrzeć, bo wiedziałem, że w tej chwili, w tej sekundzie ważą się losy całej naszej przygody w Pucharze Zdobywców Pucharów. Kiedy usłyszałem jednak wielką wrzawę na stadionie wiedziałem, że Włodek nie zawiódł i piłka jest w siatce. Radość była niesamowita.
Niesamowita była radość, ale niesamowite były też emocje w dogrywce. Tam losy się odwróciły przez moment i wydawało się, że to Górnik awansuje po dwóch spotkaniach.
- Tak właśnie było. W Rzymie zremisowaliśmy 1:1 i wtedy chyba w siebie uwierzyliśmy. Kiedy w końcowych sekundach regulaminowego czasu gry w meczu rewanżowym w Polsce Włodek wyrównał stan meczu, a potem w dogrywce wyszliśmy na prowadzenie 2:1 uwierzyliśmy, że jesteśmy w finale i to był błąd. Roma wówczas w ostatnich minutach dogrywki doprowadziła do remisu i nasza wielka radość zamieniła się w dramat. Byliśmy przekonani, że odpadliśmy.
Tak się jednak nie stało.
- Po meczu zeszliśmy do szatni, w przekonaniu, że odpadliśmy. Byliśmy załamani, bo przecież jeżeli na wyjeździe remisuje się 1:1, a w meczu u siebie 2:2 to bilans bramkowy przemawiał za Romą. Tak się jednak nie stało, bo po meczu przyszła wiadomość, że bramki w meczach wyjazdowych w Pucharze Zdobywców Pucharów nie liczą się podwójnie i przy dwóch remisach czeka nas trzeci mecz. Euforia w szatni była nie do opisania.
Trzeci i zarazem rozstrzygający mecz rozgrywany był na neutralnym terenie w Strasburgu.
- Taki był wówczas regulamin, że najpierw obie drużyny grają mecze na własnych stadionach w roli gospodarza, a jeżeli wynik nie będzie po tych meczach rozstrzygnięty rozgrywa się trzecie spotkanie na neutralnym terenie. Nam wyznaczono stadion w Strasburgu. Tam jednak nic nie uległo zmianie, bo w meczu znowu padł remis. Dogrywka i rzuty karne nie przyniosły zmiany rezultatu i o losie tej rywalizacji miał zadecydować ślepy los.
Pamiętny rzut monetą. Sytuacja niespotykana na co dzień.
- Dla wielu z nas było to niesamowite przeżycie. W te trzy mecze z Romą włożyliśmy całe serce, wiele potu i wysiłku. Nie byliśmy drużyną od Włochów gorszą, co pokazały wyniki spotkań. Przed rzutem monetą, który miał zadecydować o tym, która drużyna zagra w finale Pucharu Zdobywców Pucharów większość chłopaków nie wytrzymała. Ja także nie umiałem na to patrzeć i zszedłem do szatni. Wyboru musiał dokonać Stasiu Oślizło, bo na nim jako kapitanie spoczywała największa odpowiedzialność.
Szepnął pan coś przed zejściem do szatni swojemu partnerowi z linii defensywy?
- Nie odważyłbym się. Wielka odpowiedzialność, jaka na nim spoczywała byłaby dla większości z nas nie do uniesienia. Wiedziałem, że Stasiu dokona dobrego wyboru i kiedy kilka chwil później wpadł do szatni z uśmiechem na ustach nie musiał nam nic mówić. Wiedzieliśmy, że awansowaliśmy i przechodzimy do historii polskiej piłki.
Kiedy ogląda pan dzisiaj mecze reprezentacji Anglii prowadzonej przez Włocha Fabio Capello uśmiech się pan pod nosem, że jest to ten sam człowiek, którego kilkadziesiąt lat temu bez problemu ogrywał pan na boisku?
- Nie może być tak, że ktoś się z kogoś śmieje. To na pewno jest bardzo miłe wspomnienie, że brało się udział w tak wspaniałym momencie dla historii polskiej piłki. Fabio Capello to człowiek w podobnym do mnie wieku, który zrobił dużą karierę jako szkoleniowiec. Na boisku też był jednym z najlepszych zawodników włoskiej reprezentacji. To rzadki przykład połączenia talentu sportowego z trenerskim. Na pewno kiedy widzę Capello w telewizji serce zaczyna szybciej bić.
Miejsce w historii polskiej piłki Górnik miał zagwarantowane dużo wcześniej. Gdyby udało się wygrać w finale klub przeszedłby do historii futbolu europejskiego. Dlaczego w finale się nie udało?
- Bo Stasiu Oślizło strzelił tylko jedną bramkę, a Anglicy dwie (śmiech). Wydaje mi się, że aspektów było wiele. Nie byliśmy dobrze przygotowani mentalnie na to spotkanie. Trener Matias nie zdołał nas przekonać, że jesteśmy w stanie Manchester City w finale ograć. Zmieniono też ustawienie taktyczne, przez co nieco byliśmy na boisku pogubieni i nie udało się nam grać tak, jak graliśmy w innych spotkaniach. Szczególnie nie odpowiadało nam krycie indywidualne, a na takie nastawił nas trener w pierwszej połowie. Kiedy do przerwy Manchester prowadził dwoma bramkami wróciliśmy do naszego normalnego ustawienia i strzeliliśmy bramkę kontaktową. Na więcej jednak zabrakło czasu. Defensywne ustawienie z pierwszej połowy nie było dla nas. Górnik nie potrafił grać defensywnie.
Zadania nie ułatwiła też pogoda. Ulewa, jaka przeszła nad stadionem miała swój wkład w końcowy wynik tego spotkania.
- Nie da się ukryć, ze tak też było. Nie byliśmy przygotowani sprzętowo na tak poważne załamanie się pogody. Murawa była ciężka do gry ofensywnej, znacznie bardziej sprzyjała Anglikom, którzy z jednej strony byli przyzwyczajeni do takich warunków, a z drugiej bronili wyniku i grząskie boisko było ich sprzymierzeńcem. Od tego spotkania tak wiele lat, a mimo wszystko nadal ciężko się o tym mówi, bo wiem, że było nas stać na zwycięstwo w finale. Zabrakło naprawdę niewiele.
W dzisiejszych czasach ten mecz byłby rozgrywany chyba w zupełnie innych warunkach.
- Piłka nożna zrobiła wielki krok do przodu. Dzisiaj gra się szybciej, bardziej kombinacyjnie, indywidualniej. Lepsza jest też organizacja meczów. W finale kiedy piłka wyleciała głęboko w aut trzeba było czekać, aż chłopiec od podawania piłek po nią pójdzie i nam ją przyniesie. Nie było bowiem możliwości zmiany futbolówek i trzeba było grać tą jedną przez całe spotkanie. Kiedy piłka wyleciała w trybuny ciężko było ją odzyskać, a czas uciekał. Może w dzisiejszych czasach udałoby nam się doprowadzić do wyrównania i dogrywki w tym spotkaniu?
Padały pod waszym adresem bardzo ostre słowa krytyki. Mówiło się, że jeszcze kilka godzin przed meczem piłkarze z żonami chodzili po wiedeńskich sklepach szukając pamiątek. Ile w tym prawdy?
- Prawda jest tak jak zawsze po środku. Pamiętam, że tamtego dnia przyjechały do Austrii nasze żony. Wiadomo, że będąc w obcym kraju zawsze warto zaczerpnąć czegoś z jego kultury. Pan ładnie to nazwał "pamiątki". Nie były to takie pamiątki, o jakich mówimy dzisiaj. We Wiedniu były dwa polskie sklepy i mając parę dolarów zawsze warto było tam zajrzeć, bo tam łatwo można było nabyć ubrania. W Polsce ciężko było wówczas o tak bogaty asortyment w sklepach dlatego bardzo chcieliśmy wykorzystać tę okazję. To wbrew pozorom nie było takie proste, bo żeby kupić sobie w Austrii koszulkę polo czy ortalion trzeba było sprzedać trochę bimbru, żeby mieć kilka dolarów na tego typu wydatki.
Nie można też zapomnieć, że Górnik do meczu finałowego musiał przygotowywać się w iście ekspresowym tempie.
- Zgadza się. Ta rywalizacja tak się dla nas ułożyła, że jeszcze tydzień przed spotkaniem z Manchesterem musieliśmy rozgrywać ciężkie starcie z AS Romą, w pełnym wymiarze czasowym i dogrywką. Tamten tydzień był dla nas bardzo męczący. Najpierw wróciliśmy ze Strasburga do Polski, spędziliśmy w kraju dwa dni i już musieliśmy lecieć do Wiednia. Było to szarpane i na pewno nie sprzyjało to dobremu przygotowaniu do tak ważnego meczu.
We Wiedniu zabrakło też zabrzańskich kibiców.
- Na spotkanie pojechały z Polski dwa autokary. Pierwszym przyjechały żony, drugim dyrektorzy kopalń i innych przedsiębiorstw państwowych. Na wielkim stadionie ta grupka kibiców miała nas dopingować do walki i zagrzewać do ciężkiego boju. To wszystko dzisiaj wydaje się być śmieszne, bo obecnie wszystko jest unormowane. Przed czterdziestu laty jednak było zupełnie inaczej w wielu kwestiach.
Co jeszcze zawiodło w pana opinii?
- Wydaje mi się, że zadziałała w nas słynna polska mentalność. My przystępując do tego spotkania już byliśmy wygrani, bo jako polska drużyna doszliśmy tak daleko. W głowie każdy czuł się wielkim zawodnikiem, który dokonał czegoś niezwykłego i był przekonany, że fart nie opuści drużyny już do samego końca edycji Pucharu Zdobywców Pucharów i zdobędzie w tym turnieju złoty medal. Taki tok myślenia jednak okazał się być dla nas zgubnym. Spoczęliśmy na laurach zbyt wcześnie. Gdybyśmy koncentrację zachowali do samego końca to nie tylko z Górnikiem, ale być może reprezentacją Polski doszlibyśmy wyżej w klasyfikacji medalowej.
Na finale Pucharu Zdobywców Pucharów zakończyła się pewna era polskiego futbolu. Dzisiaj ciężko szukać w Polsce drużyny, którą byłoby stać na walkę w końcowych fazach Ligi Europejskiej czy Ligi Mistrzów.
- Skończyła się era, bo odeszło wielu ludzi. Pokolenia się zmieniły i trzeba jakiś czas poczekać aż się wszystko na nowo ułoży i zbuduje się silny zespół. W Polsce żyje się sukcesami sprzed lat i przez ten pryzmat ocenia się to, co obecnie dzieje się w polskim futbolu. Nie można dokonywać takich porównań, bo dawne czasy z dzisiejszymi to zupełnie dwa inne światy. Teraz naszą piłkę dopadł przestój i nie umie się ruszyć z miejsca. Niewykluczone jednak, że za kilka lat czy to reprezentacja Polski czy jakiś polski klub znów nawiąże do sukcesów sprzed lat.
Nie jest pewną ironią losu, że najlepsi polscy zawodnicy reprezentują obecnie reprezentację Niemiec?
- Nie możemy dzisiaj tak tego rozpatrywać. Nikt nie wie tak naprawdę, czy gdyby ci zawodnicy grali w reprezentacji Polski prezentowali podobny poziom. Obaj wychowali się w Niemczech, tam nauczyli się grać w piłkę i dla reprezentacji tego kraju występują. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Dziwną rzeczą jest, kiedy w reprezentacji jakiegoś kraju występuje zawodnik, który jest tylko liczącą się gwiazdą ligi, a ma mało wspólnego z krajem barw którego broni.
Dlaczego uważa pan, że talenty Podolskiego czy Klose niekoniecznie musiałyby objawić się w polskiej reprezentacji?
- Żeby objawić się gdziekolwiek trzeba mieć partnerów do gry. Sam Lubański nie byłby wielkim zawodnikiem, gdyby ktoś mu tych piłek nie dogrywał, czy tez nie miałby z kim rozegrać akcji. Trzeba pamiętać, że drużyna to jedenastu graczy i indywidualności mają wobec tego faktu mniejsze znaczenie. Czy Podolski i Klose w barwach reprezentacji Polski błyszczeliby tak samo jak w niemieckiej kadrze? Tego nie wiem.
Myśli pan, że jakikolwiek klub polski czy też reprezentacja naszego kraju będzie w stanie kiedyś nawiązać do sukcesów sprzed lat?
- Wierzę, że tak właśnie będzie. Wierzyć trzeba zawsze, bo człowiek bez wiary we własne umiejętności i umiejętności innych nie będzie miał szans na to by zrobić dużą karierę. Oczywiście trzeba wszystkiemu pomóc ciężką, sumienną pracą. Warto zastanowić się dlaczego w Polsce na tak niskim poziomie stoi system szkolenia młodzieży. W młodych zawodnikach jest nasza nadzieja na przyszłość. To co w nich zainwestujemy teraz, z nawiązką oddadzą w przyszłości.