PKO Ekstraklasa: awans jak nierealne marzenie. Dla Warty Poznań niemożliwe nie istnieje

WP SportoweFakty / Szymon Mierzyński / Na zdjęciu: drużyna Warty Poznań
WP SportoweFakty / Szymon Mierzyński / Na zdjęciu: drużyna Warty Poznań

Łzy kapitana i sukces, który nie miał prawa się wydarzyć. Warta Poznań pokazała, że futbol to nie tylko wyścig na pieniądze. To wciąż mogą być romantyczne historie, które chwytają za serca nawet najtwardszych.

Gdy zieloni po raz ostatni grali w ekstraklasie, Robert Lewandowski miał siedem lat, z Fabryki Samochodów Osobowych w Warszawie wyjeżdżały jeszcze nowiutkie Polonezy, a w Poznaniu nie było ani jednej galerii handlowej (dziś stolica Wielkopolski słynie z ich nadmiaru).

Warta spadła z elity w 1995 roku. Wówczas grały w niej takie kluby jak Hutnik Kraków, Sokół Pniewy czy Olimpia Poznań (dziś już bez sekcji piłkarskiej). Jak wiele od tamtego czasu się zmieniło, najlepiej widać na Stadionie im. Edmunda Szyca. Wtedy był to dom warciarzy, a obecnie zarośnięta ruina, na której nie da się już na pierwszy rzut oka dostrzec, gdzie jest boisko, a gdzie zaczynają się trybuny. Zaglądają tam tylko bezdomni, bądź amatorzy wysokoprocentowych trunków, unikający policji i mandatów za spożywanie alkoholu w miejscach publicznych.

25-letnia tułaczka po niższych ligach

Spadek z ekstraklasy pogrążył Wartę nie tylko infrastrukturalnie, ale też sportowo. Już rok po opuszczeniu najwyższej klasy poznaniacy wylądowali w III lidze, a potem utknęli w niej na niemal dekadę. Nadzieja na renesans nadeszła wiosną 2011 roku podczas "zielonej rewolucji", gdy do klubu weszła Izabella Łukomska-Pyżalska i zainwestowała w zespół ogromne jak na warunki ówczesnej I ligi pieniądze.

ZOBACZ WIDEO: PKO Ekstraklasa. Ośrodek Legia Training Center oficjalnie otwarty. Obiekt robi wrażenie!

Warta w cuglach wywalczyła utrzymanie na zapleczu ekstraklasy, lecz potem w klubie podjęto wiele złych decyzji, budowano drużynę na zaawansowanych wiekowo, nasyconych zawodnikach i sfrustrowana była modelka szybko zakręciła kurek. Skończyło się to dramatycznie. Latem 2014 roku warciarze wylądowali na czwartym poziomie rozgrywkowym, a tak nisko nie byli jeszcze nigdy w swojej historii.

Wydostanie się z tej piłkarskiej prowincji było wyjątkowo trudne, bo poznański zespół dwukrotnie wygrał III ligę i dopiero przy drugim podejściu wyszedł zwycięsko z dwumeczu barażowego (samo 1. miejsce nie wystarczyło do awansu). To był też jednak symboliczny koniec małżeństwa Pyżalskich w Warcie. Podczas wygranego rewanżu z Garbarnią Kraków (1:0), mąż pani prezes wulgarnie obrażał zawodników spod Wawelu, został nagrany przez kamerzystę gości i gdy materiał pojawił się w mediach, nikt nie mówił o sportowych aspektach meczu, zamiast tego cała Polska zobaczyła zielonych w bardzo złym świetle.

W tym momencie stało się jasne, że dopóki w klubie nie dojdzie do zmiany właściciela, Warta nie może liczyć na pomoc miasta i musi radzić sobie sama. Dwa lata później, po kompletnie niespodziewanym awansie do Fortuna I ligi, Pyżalskim skończyły się środki i mimo ogromnego oporu, który stawiali przez kilka tygodni, 31 sierpnia 2018 roku podpisali dokumenty i przekazali wszystkie akcje w ręce Bartłomieja Farjaszewskiego. To on, działając znacznie ciszej i inwestując mniej, za to mądrze, dziś może się cieszyć z największego sukcesu od 25 lat.

W cztery lata Warta przeżyła trzy awanse i tylko ten pierwszy - z III ligi do II - był celem, do którego przy Drodze Dębińskiej otwarcie dążono. Dwa lata temu - z trenerem Petrem Nemcem na ławce - zieloni mieli spokojnie grać w środku stawki, a zaskoczyli wszystkich i weszli poziom wyżej. - Zrobiliśmy coś z niczego - mówił wzruszony bramkarz Tomasz Laskowski.

Pierwszy sezon na zapleczu ekstraklasy upłynął pod znakiem walki o utrzymanie. Cel został zrealizowany, mimo to pion sportowy podjął niepopularną decyzję o rozstaniu z czeskim szkoleniowcem i zatrudnieniu Piotra Tworka - trenera doświadczonego, lecz głównie w pracy w charakterze asystenta. Jego zadanie też nie było wygórowane. Miał na tyle poprawić wyniki, by przy Drodze Dębińskiej nie drżeli o I-ligowy byt do ostatniej kolejki. Zrobił jednak coś, co nie śniło się nawet największym optymistom. - Mój kontrakt miał zostać przedłużony w przypadku utrzymania w I lidze, a ja tego utrzymania nie wywalczyłem - śmiał się po piątkowym awansie.

Wyjazdy na mecz autami, pizza na parkingu

Powrót do ekstraklasy to tylko zwieńczenie długiej drogi, ale takich sportowych uniesień - choć na mniejszą skalę - Warta miała w ostatnich latach więcej. Dekadę temu biedowała w I lidze, jednak utrzymanie "przyklepała" w wyjazdowym spotkaniu z Górnikiem Zabrze, które wygrała 3:2. Gospodarzy prowadził Adam Nawałka, na Górnym Śląsku miało być święto, a zieloni przyjechali własnymi autami (na autokar zabrakło pieniędzy), zainkasowali trzy punkty i odesłali wszystkich do domów. O zorganizowanym posiłku - tak jak w przypadku transportu - nie było mowy, więc na szybko zamówiono pizzę, którą piłkarze jedli na maskach samochodów.

Rok wcześniej - też w roli absolutnego kopciuszka - warciarze pojechali do Lubina na mecz z mocarnym wówczas na zapleczu ekstraklasy Zagłębiem i zwyciężyli 2:1, sprawiając ogromną sensację. - Nie mam się o co przyczepić do zawodników - mówił trener "Miedziowych" Orest Lenczyk, który rozkładał ręce, bo to rywal okazał się nadspodziewanie mocny. - Ale jaja, co? - pytał dziennikarzy Bogusław Baniak, który wtedy prowadził Wartę.

Gdy później "Bebeto" objął ekipę z Drogi Dębińskiej w swojej drugiej kadencji, oznajmił, że musi mieć w zespole jedenastu bandytów. Ujął to barwnie, ale trafnie. Przez ostatnie 25 lat Warta żyła od czasu do czasu stabilnie, lecz najczęściej biednie, albo bardzo biednie. Nigdy jednak nie brakowało jej tożsamości. Zmieniały się nazwiska, zmieniali się trenerzy, lecz trudne warunki, rozpadający się budynek klubowy i woda kapiąca na głowę przy każdych większych opadach, wykuwały mocne piłkarskie charaktery, których nie było w stanie złamać nic.

Swojska banda przeszła z III ligi do nieba

Futbol zna takie historie, tyle że zazwyczaj są to tylko pojedyncze przypadki. Ale nie w Warcie! Adrian Laskowski, Bartosz Kieliba, Nikodem Fiedosewicz i Łukasz Spławski - to czwórka z obecnej kadry, która jeszcze w maju 2016 roku przeskakiwała z III ligi na szczebel centralny. Aż trzech z nich (poza Fiedosewiczem) grało w piątek w decydującym o awansie do ekstraklasy finale barażu z Radomiakiem Radom (2:0).

Trzy awanse ma na koncie czterech piłkarzy, a jest jeszcze równie szeroka grupa, która przebyła z Wartą niewiele krótszą drogę, bo wsiadała do tego pociągu w II lidze. To Adrian Lis, Jakub Kiełb, Michał Grobelny oraz Robert Janicki. Oni w komplecie wyszli od 1. minuty na starcie z Radomiakiem.

- Gdy awansowaliśmy do II ligi, myślałem, że to dla mnie maksimum - mówił kiedyś Kieliba, a teraz jest podporą i kapitanem drużyny, która świętuje awans do ekstraklasy. Rok temu nieprzypadkowo Łukasz Trałka nazwał ten zespół "swojską bandą". Przyszedł do Warty z Lecha, który pod względem infrastrukturalnym funkcjonuje w innym piłkarskim świecie, jednak właśnie atmosfera i klimat urzekły go przy Drodze Dębińskiej najbardziej.

Ludzkie historie, które chwytają za serce

Kieliba musiał sobie poradzić z każdą przeciwnością na boisku, bo prawdziwe wyzwania spotykają go na co dzień w życiu. Jego mała córeczka Maja zmaga się z rdzeniowym zanikiem mięśni i od wielu miesięcy cała rodzina walczy o poprawę stanu jej zdrowia. To niezwykle trudne, bo SMA jest schorzeniem nieuleczalnym. Dziewczynka przeszła eksperymentalną terapię we Włoszech, a jej tata grę w Warcie łączył z opieką nad drugim dzieckiem (starszym synem) i podróżami na Półwysep Apeniński, by móc się zobaczyć z żoną i córką.

Z ogromnych kłopotów wychodził też Adrian Laskowski, który stracił niemal dwa lata na leczenie kontuzji ścięgna Achillesa. Zapalenie przeszło w stan przewlekły, a gdy wreszcie udało się go pozbyć, nadszedł kolejny cios.

- W drugiej, lewej nodze pojawił się taki sam uraz. To była dla mnie tragedia, najgorsze co mogłem wtedy usłyszeć. Byłem pewny, że to definitywny koniec gry w piłkę. Bywało, że wracałem, wziąłem udział w dwóch treningach i znów zaczynało mnie boleć. Powiedzieć, że miałem chwile zwątpienia, to nic nie powiedzieć. Kilka razy dochodziłem do momentu, w którym chciałem już kończyć, jednak potem myślałem sobie, że przeszedłem w Warcie tak wiele, że nie mogę odpuścić. To był okres, w którym wywalczyliśmy dwa awanse i wróciliśmy do I ligi, więc miałem motywację - opowiadał.

Wiara się opłaciła. Po wielu mękach, Laskowski pokonał problemy zdrowotne, a wiosną był bardzo solidnym zmiennikiem i dołożył niemałą cegiełkę do awansu.

Defensywy napastnik i dziwaczna rozmowa z trenerem

Najbardziej zadziwiająca jest jednak historia Łukasza Spławskiego. On też pamięta Wartę w III lidze i - tak jak Laskowski - miał nieustające problemy z kontuzjami. Zatruwały mu życie do tego stopnia, że kilka razy go przy Drodze Dębińskiej skreślano i mało kto wierzył, że rosły napastnik może jeszcze wrócić do gry.

I on też wrócił. Na początku sezonu 2018/2019 - tuż po awansie na zaplecze ekstraklasy - Petr Nemec stracił Przemysława Kitę (odszedł z klubu, bo nie porozumiał się w sprawie nowej umowy) i miał duże problemy w ataku. Spławski był wtedy odstawiony na boczny tor i pracował indywidualnie, gdyż nie wiązano z nim planów na przyszłość. W pewnym momencie został zatrzymany na korytarzu przez trenera, a sama rozmowa wyglądała dość kuriozalnie. "Łukasz, jak się czujesz?" - spytał czeski szkoleniowiec. "Dobrze trenerze, jestem już zdrowy" - odpowiedział piłkarz. "To ja bym cię prosił, żebyś przyszedł na trening" - stwierdził Nemec.

Spławski wrócił do zespołu i zaczął w nim regularnie grać. I choć przez cztery lata zdobył na szczeblu centralnym zaledwie sześć goli, każdy z trzech trenerów zielonych (Tomasz Bekas, wspomniany Nemec, a ostatnio Piotr Tworek), w końcu po niego sięgał, bo w grze tyłem do bramki jego walory są nie do przecenienia. 29-latek nie jest i już pewnie nigdy nie będzie typem snajpera, za to wymęczy do granic każdego obrońcę. Przez tę umiejętność zastawiania się, Nemec nazwał go niegdyś "defensywnym napastnikiem".

"Spławika" bardzo lubią kibice zielonych. Dostrzegają jego niedostatki, wiedzą, że to raczej zadaniowiec, a nie człowiek, który obsadzi atak na cały sezon, mimo to cenią za wielkie serce do walki. Pokazał je zresztą także w finale barażu z Radomiakiem. W swojej firmowej akcji wziął na plecy Dawida Abramowicza, bezradny rywal uciekł się do faulu i po nim sędzia podyktował pierwszy rzut karny, który wykorzystał Mateusz Kupczak.

"W piłkę gra się sercem"

Trener Tworek dobrze wiedział, że w kulminacyjnym momencie sezonu decydujące nie będzie to, co rozrysuje zawodnikom na tablicy. Skupił się na dotarciu do ich głów, na złapaniu za serca i wykrzesaniu najgłębiej schowanych pokładów energii.

Warciarze od poniedziałku aż do piątkowego finału barażów przebywali na zgrupowaniu w Grodzisku Wlkp., bez kontaktu z rodzinami. Sztab i ludzie z klubu zadbali jednak, by na odprawę przed ostatnim meczem przygotować nagrania wideo, na których każdy z zawodników usłyszał słowa wsparcia od rodzin czy najbliższych przyjaciół.

- Kochanie, wiesz, że dla nas nie ma rzeczy niemożliwych - takimi słowami motywowała Bartosza Kielibę jego małżonka Marta. Każdemu, kto widział to nagranie, przechodziły po plecach ciarki. Nietrudno więc sobie wyobrazić, jak emocjonalnie reagowali sami zainteresowani. Kielibie zaszkliły się oczy, a gdy potem wyszedł na boisko, zagrał bezbłędnie, osiągając największy sukces w karierze.

- Od zawsze powtarzam zawodnikom, że w piłkę gra się sercem. Nie można wychodzić na boisko i być schematycznym. Po to się trenuje i ciężko pracuje, by potem czerpać z tego radość. Trzeba było uderzyć w mocne tony. Reakcje były różne - u jednych uśmiech, u innych łzy, a jeszcze inni zachowali ciszę. Wahania nastrojów były ogromne, ale zadziałało, bo takiego okrzyku przed wyjściem na murawę jeszcze nie słyszałem. Wcześniej znałem żonę Bartka Kieliby głównie ze zdjęć, potem ją zobaczyłem na żywo i przekonałem się, ile ta drobna kobieta ma w sobie siły. Przeszła już tak wiele, a tuż przed finałem barażu potrafiła przekazać mężowi wielką moc, zamiast prosić o nią dla siebie. Bartek nosi opaskę kapitańską nieprzypadkowo. Jest symbolem wszystkiego, co może spotkać człowieka, który się nie poddaje i idzie do przodu, rozpychając się jak taran - podkreśla trener zielonych, Piotr Tworek.

Awans Warty to nie tylko wydarzenie sportowe. To sukcesy wypisane nierealnymi marzeniami, to przełamanie barier i pokazanie, że nie ma rzeczy niemożliwych. I dlatego gdy poznańscy piłkarze słyszą, że w ekstraklasie już na pewno sobie nie poradzą, tylko się uśmiechają. Oni to przerabiali - najpierw w II lidze, potem w I.

Tylko jednego w tej pięknej historii szkoda - że powrotu Warty do ekstraklasy nie doczekał Feliks Krystkowiak. Był ostatnim zawodnikiem (bramkarzem) z drużyny, która w 1947 roku sięgała po mistrzostwo Polski. Jeszcze kilka lat temu często można go było spotkać na domowych spotkaniach zielonych w "ogródku". Zmarł w październiku 2015 roku w wieku 90 lat. Może teraz patrzy na swoich następców z góry i czeka, aż kiedyś pójdą w jego ślady. Już przecież pokazali, że dla Warty niemożliwe nie istnieje.

Szymon Mierzyński

Komentarze (19)
Mariusz Kaczmarek
5.08.2020
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Jestem zarówno kibicem Warty jak i Lecha. Jak Duma Wildy będzie gospodarzem, to pójdę na mecz w zielonej koszulce, a jak Kolejorz, to w biało-niebieskiej. 
avatar
Maciej Bartoszewski
4.08.2020
Zgłoś do moderacji
1
0
Odpowiedz
świetny artykuł, serce rośnie widząc wasze zaangażowanie i serducho do walki. Powodzenia w Ekstraklasie! 
avatar
Paweł Szydłowski
3.08.2020
Zgłoś do moderacji
2
0
Odpowiedz
Może warto wspomnieć o jeszcze jednym fenomenie Poznania. Tu kibic Lecha może spokojnie pójść na mecz Warty w szalu Lecha. A proszę i wierzyć, że kibice Lecha, którzy zdecydowanie dominują w Po Czytaj całość
Cezariusz
3.08.2020
Zgłoś do moderacji
0
3
Odpowiedz
Gdyby PZPN był poważnym związkiem to proces licencyjny nie dopuszczałby do awansu klubu bez odpowiedniego stadionu. 
avatar
realistasf
3.08.2020
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Maleńki klub. Maleńki to Jest Pan redaktosze