Liga Narodów. Holandia - Polska. Leo Beenhakker - król kibiców i wróg działaczy

Getty Images / Na zdjęciu: Leo Beenhakker
Getty Images / Na zdjęciu: Leo Beenhakker

- Leo chciał zmieniać polską piłkę, rozwiązywać problemy, ale działacze powiedzieli: "Wszystko jest dobrze, nic nie zmieniamy" - opowiada Jan De Zeeuw, dyrektor reprezentacji Polski w czasach Leo Beenhakkera.

W pierwszej połowie lipca 2006 roku zza ścianki z napisem "Tyskie" i logo popularnego piwa wyszedł Leo Beenhakker. Oczywiście o wybuchu "bomby" pisano od kilku dni. Pomysł wyszedł z redakcji "Super Expressu", której dziennikarz, Piotr Koźmiński, zadzwonił do Holendra i zapytał, czy ten nie chciałby pracować w Polsce. "Don Leo" nie powiedział "nie" i temat podchwycił szybko prezes PZPN Michał Listkiewicz.

Wówczas 64-letni szkoleniowiec, który miał na koncie pracę w wielkich klubach, przede wszystkim Realu Madryt, rozpoczął rządy, które trwały nieco ponad trzy lata. Na pewno zmienił postrzeganie futbolu w Polsce. Kibice, którzy od lat czekali na choćby kawałek wielkiej piłki, pokochali znowu kadrę.

Zapotrzebowanie na bilety na mecz na Stadionie Śląskim przekraczało momentami nawet 250 tysięcy. Polska w tamtym okresie po raz pierwszy w historii awansowała na mistrzostwa Europy. Potem, w eliminacjach do mundialu 2010, było już gorzej. Przegraliśmy grupę w słabym stylu, a nowy prezes związku Grzegorz Lato pożegnał się z Holendrem przed kamerami telewizyjnymi.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: zrobił to jak z Niemcami! Kapitalne podanie Grosickiego na treningu kadry

- A jednak wspomnienia są dobre, chyba dla wszystkich, nie tyko dla nas - mówi Jan de Zeeuw, dyrektor kadry narodowej za czasów Leo Beenhakkera. Gdy rozmawiamy, jest właśnie w szpitalu w Gliwicach, na oddziale onkologicznym. Walczy z nowotworem złośliwym. - Jestem dobrej myśli. Ale wie pan co, jak tu przyjechałem, lekarz mnie zaczepił: "Panie Janie, byłem na meczu z Portugalią (2:1 dla Polski - przyp. red.), to najwspanialsze wspomnienia, proszę powiedzieć co u Leo". I od razu jest inne nastawienie do choroby.

De Zeeuw wspomina, kiedy wpadł na pomysł z Beenhakkerem: - Nie dowierzałem. Zaledwie dwa dni wcześniej Polska przegrała z Ekwadorem na mundialu w Niemczech i wszyscy oczekiwali wyjaśnień. Wtedy na konferencji prasowej pojawił się... kucharz. Paweł Janas tego dnia wybrał się na ryby. Było to tak bardzo nieprofesjonalne, że aż trudno sobie wyobrazić. Ale przecież nie było to pierwsze tego typu wydarzenie.
De Zeeuw ma na myśli choćby moment powołań na mundial w 2006. To, w jaki sposób selekcjoner odstrzelił Jurka Dudka, Tomka Rząsę i Tomka Frankowskiego, do dziś budzi niesmak. Oczywiście miał prawo, ale przecież asystent Janasa, Maciej Skorża, powiedział tym piłkarzom, gwiazdom polskiej kadry, że jadą na mistrzostwa. Co się wydarzyło?

- Pytałem potem Janasa, mówił tylko coś, że "telewizja, telewizja" - opowiada Holender. - On chyba w ostatnim okresie tuż przed powołaniami za dużo rozmawiał z dziennikarzami i go przekonali. No i jednak rację miał Gunter Netzer, który powiedział w telewizji, że ta drużyna nie pasowała poziomem do tak dużej imprezy.
- Rozmawiałem potem o tym z Michałem Listkiewiczem. Powoli rodził się pomysł zatrudnienia Leo Beenhakkera. Po tym, jak reprezentacja Trynidadu i Tobago odpadła z mundialu, rozmawiałem z Leo. Powiedziałem mu, że jest pewien problem - pieniądze. Polski nie stać na trenera z tej półki - powiedziałem. - "Jan, ja mam pieniądze, nie o to chodzi" - wypalił Leo.

Na otwarcie dziennikarze, Wójcik i asystent

- Zaczęliśmy "projekt Beenhakker". Powiedziałem w PZPN, że będę szukał jakiejś holenderskiej firmy, która weźmie sporą część umowy na siebie. Zacząłem rozmowy z Heinekenem, ale dowiedział się o tym producent "Tyskiego" i szybko "przejął" selekcjonera - wspomina De Zeeuw. - Któregoś dnia byliśmy na zarządzie i zobaczyliśmy to wielkie gremium. Chyba 35 osób. Siedzieli, patrzyli, nie mówili nic, bo większość nie znała słowa po angielsku. W końcu wstał Jerzy Engel i wypalił: "Mr Leo we will help you". Ale z czasem różnie z tą pomocą bywało. Ale nieważne, teraz najważniejsze było, że działacze posłuchali, pokiwali głowami a potem... no wiesz, normalnie spodziewałbyś się, że ktoś podejdzie, zapyta o coś, może wyrazi jakieś swoje zdanie. A oni pobiegli do bufetu. I tak przez całą kadencję. Listkiewicz i Zdzisiek Kręcina byli z nami, reszta patrzyła na nas podejrzliwie. Kiedyś Heniek Kasperczak podszedł. I powiedział: "Wiesz co, oni mnie traktują jako obcokrajowca, więc będziesz miał tu naprawdę ciężko". A obcokrajowiec dla działacza PZPN to synonim słowa "przestępca" albo przynajmniej "wróg".

Beenhakker szybko zobaczył, co się dzieje, i powiedział do Listkiewicza: "Słuchaj Michał, przed kim ja odpowiadam? Przed iloma osobami?". Listkiewicz powiedział, że tylko przed nim. Musiał to wpisać do umowy.

Leo był nastawiony entuzjastycznie, choć ostrzegano go, że będzie mu trudno. - Przygotuj się na krytykę, mamy tu najgorszych dziennikarzy świata - wypalił prezes Listkiewicz. "Nie no, spokojnie, pracowałem kilka lat w Madrycie, poradzę sobie" - odparł Leo.

Ale po kilku dniach mina mu zrzedła: "Ej, co to do cholery ma znaczyć" - nie dowierzał.

- Pierwszy wywiad i dziennikarz przyszedł pijany. W gazecie ukazał się wielki artykuł, a przecież facet ani nie nagrywał, ani nie notował. To była jakaś komedia. Potem Leo poszedł rozmawiać z sejmową komisją sportu, a tam zadaje mu pytania pijany Janusz Wójcik. Wtedy, już kompletnie zdezorientowany, pyta mnie, czy to jakaś norma - opowiada De Zeeuw.

Tamten dziennikarz, jak wspomina dyrektor kadry Beenhakkera, zaczepił go później i krzyczał: "Zniszczę was, zniszczę. Ty rozpowiadasz, że ja byłem pijany, a ja byłem tylko zmęczony, bo musiałem na was czekać pół godziny!" (sam dziennikarz, Janusz Atlas, stwierdził w jednym z wywiadów, że były to cztery godziny - przyp. red.).

Co innego z piłkarzami. - Mieliśmy może jeden przypadek, że ktoś nie chciał się podporządkować, to był Tomek Kuszczak. Poza tym to była ekipa, która chciała pracować, byli bardzo otwarci, chcieli robić postęp. Leo to taki facet, który bardzo mocno stawia na komunikację.

Stawiał też mocno na polskich asystentów. Ostatecznie wybrali Dariusza Dziekanowskiego. Znał dobrze język, był świetnym piłkarzem klasy międzynarodowej, selekcjonerem kadry młodzieżowej. - Rano o 8 zadzwonił Michał Listkiewicz: "Słuchajcie, ale asystentem musi być Stefan Majewski". Leo był mocno zdziwiony. Okazało się, że zawsze wpływowy Boniek bardzo mocno pchał Majewskiego, bo to był jego kolega. Ale Leo tylko krzyknął do mnie: "Zamawiaj taksówkę, jedziemy na lotnisko". Michał zrozumiał, że nie da się Leo nic narzucić. Dziekanowski został asystentem.

Nawałka na pokładzie

Później Dziekanowskiego zastąpił Adam Nawałka. - Znałem go jeszcze z końca lat 80. Przyjeżdżał do Marka Kusty, który był jego dobrym kolegą, a ja pomagałem Markowi organizować wiele spraw w Belgii. Adam był dobrym trenerem, znał język, miał wspaniałe doświadczenie piłkarskie, miał możliwość pracy, więc powiedziałem o nim, przedyskutowaliśmy sprawy i zadzwoniłem. To była chyba 22. Leo pogadał z nim i na koniec powiedział: "No to pakuj się i wskakuj do samochodu, czekamy na ciebie".

Rano Leo zadzwonił do Listkiewicza. "Słuchaj, coś się wydarzyło, Darek Dziekanowski nie jest już asystentem - powiedział.
- Ok, rozumiem, to poszukamy następcy - odparł Listkiewicz.
- Następca jest już z nami, właśnie zjadł śniadanie - powiedział Leo".

Beenhakker miał wpisane w kontrakcie, że to on wybiera sobie asystentów. Nawałka był odpowiedzialny za Stałe Fragmenty Gry, analizy, wiele innych rzeczy. On i Jan Urban mieli naprawdę wysokie notowania u Leo czy Fransa Hoeka, trenera bramkarzy.

- Myślę, że ten pierwszy okres do EURO 2008 był rewelacyjny, był awans, ludzie pokochali drużynę. Wszyscy, ale oczywiście nie działacze. Ci żyli w swoim świecie. Były różne konflikty, z czasem narosły.

Na pewno Leo mógł dać Polsce więcej, ale nie wszyscy tego chcieli. - Kiedyś mieliśmy spotkanie w siedzibie PZPN. Leo nauczony doświadczeniem zadbał o to, żeby wszyscy mieli podłączone słuchawki z tłumaczeniem. Był to już okres po EURO 2008. On mówi: "Mam wrażenie, że nie tylko kadra ma problemy, ale cała polska piłka idzie w złym kierunku. Musimy zdiagnozować problemy, poszukać rozwiązań". Wtedy wstali Jerzy Engel i Antoni Piechniczek i mówią, że oni nic nie będą zmieniać, bo wszystko jest w porządku. I tak rewolucja upadła zanim się rozpoczęła.

De Zeeuw przyznaje, że z Piechniczkiem faktycznie było im trochę nie po drodze. On był przekonany, że Polska wciąż jest wielka, zatrzymał się w latach 80. Krytykował. - Kiedyś Leo powiedział, żeby przyjechał do nas na zgrupowanie do Kazachstanu i zobaczył, jak w ogóle pracujemy. Leo chciał go przekonać. Czekaliśmy na niego, ale z samolotu wysiadł zamiast Piechniczka jakiś facet z zarządu PZPN. Trener Antoni nie miał czasu. Więc potem Leo w wywiadzie powiedział: "Piechniczek? Nie znam faceta".
Tak zaczął się poważny konflikt. Michał Listkiewicz próbował go zażegnać, dopóki był prezesem. Potem to już było niemożliwe, a nowy prezes związku, piłkarz Piechniczka z mundialu w Hiszpanii, zwolnił Leo (chodzi o Grzegorza Latę - przyp. red.).

- Ale myślę, że ten nasz holenderski okres łączy się głównie z dobrym wspomnieniami... Tak jak lekarz, o którym mówiłem. I wielu innych. Tu w szpitalu w Gliwicach wszyscy pamiętają głównie te wielkie chwile. Mecze z Portugalią, Belgią, Czechami. I ja też tak chcę to pamiętać.
ZOBACZ Smolarek: Brak Lewandowskiego to szansa dla innych

ZOBACZ Przewidywany skład Polaków na mecz z Holandią

Źródło artykułu: