Zmarł trener Marek Żołądź. To on wyciągał chłopaków na prostą. Miał koronawirusa

Materiały prasowe / nkp.podhale.pl / Na zdjęciu: Marek Żołądź
Materiały prasowe / nkp.podhale.pl / Na zdjęciu: Marek Żołądź

Były trener Podhala Nowy Targ Marek Żołądź, który zmarł w wieku zaledwie 45 lat, był dobrym duchem lokalnej społeczności. Wychował wielu piłkarzy, m.in. Filipa Piszczka z Cracovii. Miał pozytywny wynik badań na COVID-19.

Tydzień temu w poniedziałek trener Marek Żołądź gorzej się poczuł. Był osłabiony, zadzwonił więc na teleporadę. Lekarz stwierdził, że to nie COVID-19. W niedzielę stracił przytomność. Tym razem przeprowadzono badanie, które wykazało wynik pozytywny. Jednak diagnoza - wciąż niepotwierdzona - jest taka, że najprawdopodobniej cierpiał na niezdiagnozowaną białaczkę i to faktycznie ona go zabiła. Koronawirus niestety to przyspieszył.

Niektórzy mówią, że mógł zdziałać więcej. Najpierw jako zawodnik, potem jako trener. Jako piłkarz najwyżej zaszedł do 3. ligi. Grał u trenera Lucjana Franczaka w Górniku Wieliczka. Miał 22 lata i doznał kontuzji, która właściwie skończyła marzenia o wielkiej piłce. Przyjechał na Podhale, tu poznał żonę i został do końca swoich dni. Czy mógł wyjechać? Tak, ale inne rzeczy były dla niego ważniejsze. Był dobrym mężem, ojcem, tu się realizował.

- On nie miał parcia na szkło, ciśnienia na chwałę. Był stworzony do innych spraw. Jak ktoś powie, że miał znacznie większe możliwości jako trener, to będzie oczywiście miał rację. Ale też miał zupełnie inne priorytety - mówi Bruno Żołądź, były zawodnik Cracovii, a dziś Górnika Polkowice, bratanek trenera.

Oczywiście, Żołądź miał swoje sukcesy jako szkoleniowiec. Z Lubaniem Maniowy awansował do III ligi, co było dla tego małego klubu szczytem możliwości. Potem poszedł do Lubania Tylmanowa, wziął juniorów i wszedł z nimi do Małopolskiej Ligi Juniorów. Dla klubu był to nie lada kłopot, bo nagle trzeba było jeździć na mecze po całym województwie. A przecież to wiejska drużyna. Z tamtej ekipy przebił się Bartłomiej Kasprzak, który dziś gra w Sandecji Nowy Sącz, oraz najlepszy wychowanek trenera, Filip Piszczek, napastnik Cracovii. Wielu innych chłopaków poszło do krakowskiego SMS.

- Od pierwszego dnia, gdy go poznałem, biła od niego pozytywna energia. Gdy przyszedłem na pierwszy trening, na pierwszy rzut oka widać było, że zna się na piłce i chce dla nas młodych jak najlepiej. Od początku miałem do niego duży szacunek. Gdy byłeś fair wobec niego, on odwdzięczał się tym samym - mówi Piszczek.

Rodzinie trudno się pogodzić ze śmiercią trenera, który przecież miał zaledwie 45 lat i wiele przed sobą. Dopiero co spełniło się jego wielkie marzenie. 19-letni syn Wiktor zadebiutował w I lidze w barwach Sandecji. Wszystkim trudno w to uwierzyć.

- Dopiero co zmarł, a ja odebrałem już kilkadziesiąt telefonów od kolegów, którzy spotkali go na swojej drodze. Mieli wielu trenerów, ale to on był tym specjalnym, tym który zostanie na zawsze w pamięci - mówi Bruno Żołądź.

- Wie pan, jak to jest, o zmarłych dobrze albo wcale. Ale jemu nie trzeba tych laurek rysować, bo on całym swoim życiem sobie taką sprawił. Dla mnie był zawsze obecny. Pierwsze wspomnienia mam jeszcze z czasów, gdy byłem naprawdę małym chłopcem, miałem może trzy, cztery lata. On był wtedy studentem i pewnie miał tysiąc lepszych rzeczy do roboty, niż bawić się z bratankiem. Ale zawsze miał dla mnie dużo czasu. Był dla mnie przede wszystkim inspiracją. W piłkę zacząłem grać, bo chciałem być jak on - kontynuuje.

Trener Żołądź był inspiracją nie tylko dla bratanka, ale też dla innych chłopaków. Jeśli widział, że ktoś skręca "w ślepy zaułek", brał go na słowo.

- Zdarzało się, że zwrócił uwagę dosadnie i naprostował, ale tak trzeba, gdy nie dociera. Raz w gimnazjum wziął mnie na bok i powiedział, żebym szedł w stronę piłki, zdrowego trybu życia, a nie tam gdzie szedłem. Bo gdy byłem młody, nie prowadziłem się zbyt dobrze... - nie ukrywa Piszczek.

- Ta rozmowa utkwiła mi w pamięci. Pogadał ze mną jak ojciec z synem. Gdy prowadził Podhale Nowy Targ, chciał mi pomóc i ściągnąć mnie do siebie. Potem miałem problemy z kręgosłupem, jeździłem po całej Polsce, gdy nikt przez trzy miesiące nie umiał zdiagnozować, co mi jest. Zadzwonił do mnie, że zna dobrego fachowca i żebym przyjechał do niego. Ja wiem, że to są małe rzeczy, ale naprawdę się o nich pamięta. Gdy w niedzielę po treningu szedłem do samochodu, napisałem mu: "Panie trenerze, zdrowia". Odpisał: "Dziękuję". Parę godzin później dowiedziałem się, że stało się najgorsze, nie mogłem w to uwierzyć - mówi zawodnik Cracovii.

Wychowankowie to największe sukcesy Żołądzia. Może mógł zdziałać więcej jako trener, bo przecież z Podhalem Nowy Targ wywalczył dwa kolejne awanse, a potem utrzymał się w III lidze, gdy ponad połowa zespołów spadała.

- To było dla nas jak awans. Marek był centralną postacią, to był taki gość, który pracował z materiałem, który miał, nie prosił o wielkie wzmocnienia. To było dość charakterystyczne dla niego. Przyjmował sprawy, jakimi były, i starał się zrobić z tego najlepsze co możliwe. W jego drużynach była świetna atmosfera, umiał docierać do ludzi - mówi Maciej Zubek, miejscowy dziennikarz.

Jego bratanek zaznacza jednak, że nie można go sprowadzać do "pana od atmosfery". - On miał swoje powiedzenie PZW. Pytał chłopaków, co to znaczy, a oni zgadywali, że Polski Związek Wędkarski. Śmiał się: "Nie, przyjmij, zagraj, wyjdź" - mówi Bruno Żołądź.

Źródło artykułu: