Marek Wawrzynowski: Czy leci z nami pilot? Aleksandar Vuković otworzył szafę z trupami [FELIETON]

Legia Warszawa miała być polskim Bayernem. Ostatecznie okazało się, że to zwykły bajer. Drużyna budowana bez ładu i składu. Żeby rozmyć odpowiedzialność, za burtę wyrzucono trenera. Niby słusznie, bo zawinił. Tyle, że nie on sam.

Marek Wawrzynowski
Marek Wawrzynowski
piłkarze Legii Warszawa WP SportoweFakty / Paweł Piotrowski / Na zdjęciu: piłkarze Legii Warszawa
Dobrze, że Aleksandar Vuković zabrał głos. Były trener Legii Warszawa poczuł się skrzywdzony zwolnieniem z klubu. Vuko pokazał nowe spojrzenie na wiele spraw. Można odnieść wrażenie, że Legia jest dziś jak statek, gdzie wszyscy są pijani albo bez pojęcia. Statek płynie nie dość, że wolno, to jeszcze w nieodpowiednim kierunku, więc wyrzucamy za burtę jednego z oficerów. Nie po to, żeby statek płynął tak jak trzeba, ale po to, by na chwilę odsunąć od siebie odpowiedzialność.

Żeby było jasne, Vuko był tak samo winny jak reszta. Brakuje mi z jego strony jakiejś autorefleksji. Bo co tu dużo mówić - drużyna Vukovicia z jesieni poprzedniego sezonu a ta, którą oglądaliśmy od początku sezonu, to dwie różne ekipy. Tamta drużyna grała piękną piłkę, z jasnym i czytelnym pomysłem, Można mieć spore wątpliwości, czy tamta drużyna była zbudowana celowo. Bo czy możliwe jest, by artysta w chwilę stał się bardzo przeciętnej klasy rzemieślnikiem?

O tym pisałem wielokrotnie - Vuko sam zdemolował swoje dzieło, postawił na piłkę prymitywną, prostacką, polegającą - w dużym skrócie - na tym, żeby zagrać na skrzydło i ze skrzydła wrzucić na wysokiego napastnika - trafić go w głowę.

ZOBACZ WIDEO: Kluby PKO Ekstraklasy zabezpieczone finansowo? "Łącznie wypłaciliśmy prawie 170 milionów złotych"

Jesienią 2019 roku na Legię chciało się chodzić, latem oglądanie jej sprawiało fizyczny ból. I to tyle na temat usprawiedliwień Vuko, który sam jest sobie winny. A jednak obwinianie samego trenera za klęskę klubu z Warszawy byłoby nieporozumieniem. Katastrofa Legii to dzieło zbiorowe, dlatego w sumie każdy ma trochę racji, przerzucając odpowiedzialność na drugiego.

Przede wszystkim niewiele mówi się o odpowiedzialności dyrektora sportowego. Radosław Kucharski, ulubieniec prezesa Dariusza Mioduskiego, jest głównym architektem potworka. Ciekawe, że on sam długo pozostawał w cieniu, udawało się unikać odpowiedzialności. Jeszcze kilka dni temu w wywiadzie dla "Przeglądu Sportowego" próbował odsuwać od siebie winę. A przecież to dyrektor sportowy odpowiada za konstrukcję drużyny, całą koncepcję.

Spójrzmy jak to wygląda. Kucharski chwali się, że na transfery wydał tylko 150 tysięcy euro. A przecież każdy, kto siedzi w piłce, wie, że nie istnieją darmowe transfery. Jeśli zawodnik nic nie kosztuje, to znaczy, że dostanie pieniądze do ręki, płaci się prowizje agentom itd. Zwłaszcza przy ściąganiu głośnych nazwisk. Zresztą co to za argument: "Ok, może produkt, który kupiłem, nie działa, ale za to był tani". Czy to w ogóle poważne? Zobaczmy jednak na konstrukcję kadry, bo ona ma też niebagatelny wpływ na to, jak gra Legia.

Po pierwsze, Legia chciała grać przez posiadanie piłki. Tymczasem zarówno Artur Boruc jak i środkowi obrońcy: Artur Jędrzejczyk, Igor Lewczuk czy Mateusz Wieteska nie są zbyt mocni w rozgrywaniu. Są dobrzy przy stałych fragmentach gry, zwłaszcza Wieteska, który ma świetny "tajminig", ale nie w wyprowadzaniu piłki. Co też ważne, wszyscy są raczej wolni. 33-letni Jędrzejczyk i 35-letni Lewczuk z racji wieku, Wieteska szybki nie był nigdy. A co to oznacza? Że Legia nie może grać wysoko, ponieważ jest wówczas narażona na kontry. A więc co innego robimy, co innego mówimy. Widać, że tę kadrę konstruował ktoś, kto raczej jest zwolennikiem prostej piłki.

We wcześniejszej fazie można było grać wysoko, ponieważ świetnie współpracował trójkąt w pomocy: Domagoj Antolić - Andre Martins - Luquinhas (z czasem poszedł na skrzydło a zastąpił go Gwilia), zaś boczni obrońcy - Michał Karbownik i Marko Vesović - grali bardzo wysoko i ofensywnie. To Legia cały czas była w natarciu, w posiadaniu piłki, kontrolowała sytuację na połowie rywala. Zmiany, których dokonano, spowodowały cofnięcie drużyny w rozwoju. Wprowadzając Bartosza Slisza do pomocy, Legia zyskała świetnego defensywnego pomocnika, ale straciła dominację w środku. Zmieniając formę ataku (dośrodkowanie na wieżowca, zamiast ataku dwójkami na skrzydłach), zmarginalizowano to co było główną bronią Legii. Bez dwóch zdań jest to efekt błędnej polityki transferowej. Kolejnym przykładem jest dobór napastników. Pekhart jest wolny i słaby technicznie, Kante szybszy, ale również techniką nie grzeszy. To są wszystko napastnicy na polską ligę, nie na europejskie puchary. Zostaje jeszcze trzeci napastnik, Rafa Lopes. Jaki jest sens ściągania 29-latka jako zawodnika trzeciego wyboru? Zresztą coś dużo tych "ławkowych" w zaawansowanym wieku. Każdy dyrektor sportowy wie, że jeśli masz zawodników mających 24 lata i więcej i nie są oni piłkarzami podstawowego składu, to trzeba ich sprzedać, bo generują koszty. Tu są proste zasady. Jeśli dalszy rezerwowy zawodnik zarabia powiedzmy 40-50 tysięcy złotych miesięcznie, a młody 10-12 tysięcy, to lepiej postawić na młodego. A zaoszczędzone pieniądze przeznaczyć na piłkarzy decydujących o obliczu drużyny. Jeśli masz kilku takich zawodników (25-30 lat) na ławce, to znaczy, że przepalasz ogromne środki w piecu.

Z jednej strony u dyrektora Kucharskiego była tu jakaś koncepcja (bardzo ogólna), ale ostatecznie okazała się błędna. Zresztą realizacja też pozostawiała wiele do życzenia. Łatwo można zauważyć, że jego pomysłem było tworzenie lokalnej potęgi na podstawie zawodników, którzy wyróżniali się w lidze teraz lub wcześniej. Ma być to więc tworzenie "polskiego Bayernu". Błąd tej koncepcji polega na tym, że najlepsi zawodnicy z naszej ligi wyjeżdżają na Zachód i południe Europy. Gdyby Legia była w stanie zaoferować 3-5 milionów za zawodnika z ligi, mogłaby być konkurencyjna. Tymczasem na Łazienkowską trafiają zawodnicy z drugiego szeregu. Zamiast Wielkiego Bayernu, mamy więc wielki bajer.

Chaos w kompletowaniu kadry doprowadził do dziwacznej sytuacji. Mamy dziś w Legii aż 16 zawodników, których umowy wygasają wraz z końcem sezonu. To pokazuje brak stabilizacji i pewności.

Widzimy, że drużyna jest ciągłym placem budowy, gdzie koncepcja zmienia się w zależności od tego, z której strony zawieje wiatr. Ostatnie kilka lat to 3 dyrektorów sportowych i iluś trenerów. Spójrzmy: Besnik Hasi - Jacek Magiera - Romeo Jozak -Dean Klafurić - Ricardo Sa Pinto - Aleksandar Vuković - Czesław Michniewicz. Legia przeszła drogę od ofensywnego Hasiego do ultradefensywnego Michniewicza przy okazji będąc poligonem doświadczalnym dla początkujących trenerów. Poza Ricardo Sa Pinto i MIchniewiczem wszyscy ci trenerzy uczyli się zawodu. Wszyscy się jakoś bronili, bo przecież Legia ze swoim budżetem ma taką przewagę indywidualną, że punkty będzie zdobywała zawsze.

Ale wróćmy do konstrukcji zespołu. Dariusz Mioduski zarzucał poprzedniemu prezesowi, Bogusławowi Leśnodorskiemu, że ten zostawił mu drużynę pełną emerytów. Tymczasem aż 14 zawodników w kadrze zbliża się do trzydziestki, lub dawno ją przekroczyło. Brakuje w drużynie świeżej krwi. Średnia wieku w ostatnim meczu ligowym wynosiła 28,3. W całej kolejce tylko Śląsk Wrocław miał starszy skład. Przy czym warto zauważyć, że w Legii średnią zaniżał Michał Karbownik, który już został sprzedany do Anglii. W kadrze, również szerokiej, poza Bartoszem Sliszem brakuje zawodników, którzy mieliby realną wartość finansową dla klubu. Są chłopcy z rezerw, ale raczej szans nie dostają, albo sporadycznie. Czyli za pięknymi słowami o maszynie produkującej piłkarzy kryje się zwykły kit. Papierek złoty, a w środku wyrób czekoladopodobny.

Przy okazji sytuacja wymusiła sprzedanie Karbownika po niezbyt wygórowanej cenie a w dość trudnym momencie dla drużyny. Zawodnik, który jesienią był objawieniem, został sprzedany w czasie kryzysu, rzucanie go po pozycjach i brak stabilizacji tuż przed transferem też na pewno nie poprawiły pozycji negocjacyjnej klubu.

Warto zatrzymać się przy transferach, które pokazują, że w klubie działa serce, nie rozum. Na mecz z Karabachem wyszło kilku nowych zawodników. O ile Artur Boruc w bramce się broni, to Bartosz Kapustka czy Joel Valencia w poprzednim sezonie grali mniej niż sporadycznie. O ile Valencia jeszcze wychodził na końcówki spotkań, to Kapustka już niekoniecznie. Zresztą były zawodnik Cracovii miał być dla klubu inwestycją, miał być wprowadzany powoli. Tymczasem skończyło się na tym, że ma grać tu i teraz, szybko. A przecież nie był gotowy na to, żeby ciągnąć drużynę. Efekty są opłakane.

Tu rację ma Aleksandar Vuković, który mówi w wywiadzie Dariuszowi Tuzimkowi: "Tacy piłkarze jak Wszołek, Luquinhas, Gwilia, Karbownik przez rok pracowali, żeby grać ten najważniejszy mecz. A jak już ten decydujący mecz o Ligę Europy przyszedł, to musieli patrzeć z ławki i obserwować na boisku kolegów takich jak Valencia czy Juranović, którzy są w Warszawie tak krótko, że nawet Pałacu Kultury jeszcze nie widzieli. To jak oni mogli pomóc drużynie już w tamtym momencie, jak odbyli z nią raptem kilka treningów? Ja powoli tych zawodników wprowadzałem do zespołu, ale to jest proces. Oni potrzebowali czasu, kolejnych prób. Moim zdaniem, wystawienie do składu zawodnika niczym się nie wyróżniającego, po kilku treningach, kosztem lepszych, tych co już w klubie są, nie buduje zespołu".

Odstawienie od składu Pawła Wszołka i Luquinhasa było koszmarnym błędem trenera Michniewicza, wystawieniem się na strzał. Było to jak pójście na najważniejszy sprawdzian w roku bez przygotowania, z nadzieją, że trafi się pytanie. Mimo że szansa wynosi niespełna 10 procent. O co chodziło Michniewiczowi? Do tej pory chyba nikt nie wie. Jestem w stanie zrozumieć desperacki krok zatrudnienia tego szkoleniowca. Mioduski pomyślał pewnie: "Ok, mamy jedną szansę na 100, spróbujmy. Czesław Michniewicz gra ultra defensywnie, zamuruje bramkę, pójdzie kontra wygramy". No tak, ale w decydującym momencie trener Michniewicz nie zagrał ultradefensywnie, a zawodników, którzy mogliby wyprowadzać kontry (Wszołek, Luquinhas, Karbownik) posadził na ławce.

Zresztą samo zatrudnienie Michniewicza pokazuje, że właściciel klubu mota się w swoich poczynaniach. Oczywiście jest to dobry trener, nie mam co do tego wątpliwości. Ale też jest trenerem zadaniowym. Nie buduje trwałych konstrukcji, reaguje na zdarzenia, potrafi dobrze ustawić drużynę, reagować na ruchy rywala. I przede wszystkim jest trenerem ultradefensywnym. A to przecież zaprzeczenie wszystkiego o czym mówił Mioduski. Właściciel Legii przypomina mi w tym miejscu właściciela Lecha, Piotra Rutkowskiego, sprzed kilku lat. Pierwsze niepowodzenia sprawiały, że Rutkowski zmieniał koncepcję, zamiast trenera zgodnego ze swoją linią wstawiał zadaniowca. W końcu zrozumiał, że to było złe podejście i zmienił całkowicie myślenie, wrócił do korzeni. Dziś jest postrzegany jako człowiek sukcesu.

Od lat powtarzam, że Mioduski ma słuszną koncepcję budowy klubu. Ośrodek, akademia i tak dalej. W wielu kategoriach myśli dalej niż ktokolwiek w naszym futbolu. Ale klub piłkarski to też (a dla kibiców głównie) pierwsza drużyna i na tym odcinku w klubie ze stolicy zawala regularnie. Czwarty kolejny sezon bez pucharów to nie przypadek. I do tego katastrofa.

Na pytanie, które zadałem w tytule, a więc "Czy leci z nami pilot?", odpowiadam: może i leci, ale czy umie latać, to już nie jestem przekonany.

ZOBACZ Maciej Bałaziński: Kluby muszą grać, żeby przetrwać

ZOBACZ inne teksty autora

Czy Legia zdobędzie mistrzostwo Polski w sezonie 2020/21?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×