Kilka dni temu głośno było o pięknym geście reprezentanta Polski, Kamila Glika, i jego żony Marty, którzy pokryli większość kosztów zakupu karetki dla ukraińskich potrzebujących. Glikowie mają "swojego" kierowcę. To Kryspin Dzwonek, pomysłodawca całej akcji. Na co dzień pracuje jako kierowca karetki w jednym z pomorskich szpitali. Jest też aktywnym sportowcem - startuje w motocyklowym Pucharze Polski. Pewnego dnia stwierdził, że rusza do Ukrainy, by pomóc chorym dzieciom. Na łamach WP SportoweFakty opowiada o swoich działaniach.
Dariusz Faron, WP SportoweFakty: Jak to się stało, że został pan kierowcą karetki Kamila i Marty Glików?
Kryspin Dzwonek, kierowca karetki: Pierwszy wyjazd był spontaniczny. Zadzwoniłem do kumpla, który ma firmę z transportem medycznym. "Jedziemy do Ukrainy, pomożemy tym ludziom!". Niestety po pierwszym kursie musiał wrócić do pracy w Polsce. Powiedziałem siostrze: "kurczę, gdybym miał karetkę, jeździłbym tam regularnie". Dzwoniliśmy po wypożyczalniach, ale nikt nie chciał udostępnić samochodu. Siostra napisała do grupy znajomych na WhatsApp. Marta Glik od razu odpisała: "pogadam z mężem, może uda się pomóc".
Szczerze mówiąc, początkowo nie wierzyłem w taki scenariusz. Pojechałem akurat na narty, nagle dzwoni siostra: "Kamil i Marta kupili tę karetkę, możesz ruszać w przyszłym tygodniu". Wydukałem tylko: "OK, spoko". Nie wiedziałem, co powiedzieć. Do zakupu dołożyła się też społeczność British International School z Gdańska. Pieniądze przekazano fundacji Sentio, która nabyła karetkę. Natomiast moje kursy do Ukrainy to oddolna inicjatywa. Kamil powiedział fundacji, że ma już kierowcę.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: naprawdę tak chciał czy... mu zeszło?!
Słyszałem, że jest pan sportowcem.
Ścigam się na motocyklach, dwa razy startowałem w Pucharze Polski. To nasza wspólna pasja z dziewczyną. Natomiast na co dzień jestem kierowcą karetki w szpitalu. Udzielam się też w straży pożarnej i Sopockim Wodnym Ochotniczym Pogotowiu Ratunkowym. Mam więc duże doświadczenie. W szpitalu trochę kombinuję z grafikiem, by jak najczęściej nieść pomoc w Ukrainie. Na szczęście mam bardzo wyrozumiałą oddziałową.
Proszę opowiedzieć, jak działa pan po drugiej stronie.
Nawiązałem kontakt z ukraińskim Czerwonym Krzyżem. Pierwsi pacjenci: trzydniowe bliźniaczki. Chorwacka rodzina przyjechała do Lwowa trzy miesiące temu, nie mieli jak się wydostać z miasta. A stanie na granicy kilkanaście godzin z takimi dziećmi nie wchodziło w grę. Zawieźliśmy ich do Warszawy, następnego dnia pojechali na lotnisko i wrócili do kraju.
Mówi pan w liczbie mnogiej. Kto wchodzi w skład zespołu?
Muszę mieć ratownika medycznego albo pielęgniarkę. Kogoś, kto poda leki. Ogłaszam się na Facebooku, pisze sporo osób. Cieszę się, że nowa karetka jest bardzo dobrze wyposażona. Mamy respirator, defibrylator, pompy... Wszystko, czego potrzebujemy do specjalistycznego transportu.
Komu jeszcze pomogliście?
Przetransportowaliśmy do Polski około dziesięciu osób. Przed drugim wyjazdem zgłosiła się pani pomagająca w Ukrainie małym pacjentom onkologicznym. Wcześniej transportowałem dorosłych, a tu wieziesz dzieciaka w ciężkim stanie, cały czas masz z nim kontakt. Nie zapomnę, jak przyjechaliśmy do lwowskiego szpitala na dziecięcy OIOM. Osiem łóżek, wszystkie zajęte. Z drobnych ciał wychodzą rury, dzieci oddychają z pomocą respiratorów. Nogi się ugięły, bo nigdy nie byłem na takim oddziale.
Co pan czuł?
Ogromny smutek i bezsilność. Żal, że nie mogę ich wyleczyć. Zabraliśmy dwunastolatkę chorą na raka, w dodatku z porażeniem mózgowym. Stan ciężki, ale stabilny. Jeśli zachodzi prawdopodobieństwo, że może się nagle pogorszyć, jedzie z nami także lekarz.
Mieliście więcej takich przypadków?
Tak, na przykład półtorarocznego chłopczyka w ciężkim stanie. Rodzice podpisali oświadczenie, że transport odbywa się na ich odpowiedzialność, bo syn może umrzeć. Bardzo się denerwowałem. Powiem brutalnie, że dziecko wiezie się inaczej niż starszego pana. To są bardzo ciężkie widoki.
Chłopczyk leży z tyłu. Na silnych lekach, bez kontaktu. Znowu pełno rur wychodzących z drobnego ciała. Tuż przy granicy nagle akcja serca przyspiesza do 220. Co robić? Pielęgniarka nie chce stresować mamy chłopca, więc pisze mi na Messengerze: jedź szybciej, jest problem z sercem. Mamy go przewieźć do Lublina, zostało ponad 150 kilometrów. Zamykam szybę oddzielającą przestrzeń medyczną od miejsca kierowcy. Dzwonię do pani koordynującej wyjazd: "możemy nie dojechać, potrzebujemy wsparcia". Odpowiedziała, że nie ma problemu. Niedługo później przyleciał po chłopczyka śmigłowiec LPR. W tamtej chwili nasz kontakt się urwał. Nie wiem, czy przeżył.
Co zrobiliście, gdy śmigłowiec zabrał chłopca?
Ruszyliśmy po kolejnego pacjenta. Matka z dzieckiem cukrzycowym z pompą insulinową. To już lekki transport, nie było wielkiego niebezpieczeństwa. Potem pomogliśmy w ewakuacji szpitala onkologicznego. Jakaś polska fundacja podstawiła autobusy dla dzieci. Nie jechaliśmy w konwoju, żeby szybciej dotrzeć do celu.
Jak z pana perspektywy wygląda wojna?
W porównaniu do innych terenów, we Lwowie jest raczej spokojnie. Raz przekraczając granicę dostaliśmy informację, że Rosjanie ostrzelali lotnisko niedaleko dworca. Jeździmy tamtą trasą. Gdy przybyliśmy na miejsce, zobaczyliśmy tylko dym i zastępy straży pożarnej. Co jakiś czas mijamy posterunki z żołnierzami, którzy przyzwyczaili się już do widoku polskich karetek. Bez problemu nas przepuszczają, nie ma szczegółowej kontroli.
Jak zareagowała rodzina, gdy powiedział pan, że rusza do Ukrainy?
Bliscy nie są szczęśliwi, bardzo się o mnie martwią. Choć dziewczyna, która siedzi obok, uśmiecha się i mówi, że jest ze mnie dumna. Nie myślę o czarnych scenariuszach. To dziwne uczucie, gdy podjeżdżasz pod szpital onkologiczny i zaczynają wyć syreny. Zdarzyło nam się już to trzykrotnie. Jak najszybciej przejmowaliśmy pacjenta, ruszaliśmy w drogę. Między innymi z dziewczynką w ciężkim stanie podłączoną pod tlen. Po polskiej stronie przekazaliśmy ją innemu zespołowi karetki. Trafiła do Lublina.
Transportujecie tylko dzieci?
Nie. Ostatnio wieźliśmy panią, która podczas ostrzału bloku mieszkalnego w Kijowie wyskoczyła z pierwszego piętra. Połamała kręgosłup i miednicę. Zabezpieczono ją do transportu, przyjechała pociągiem sanitarnym do Lwowa. Czekała na mnie w dworcowej poczekalni, leżąc na ziemi. Zabrano jej nawet specjalistyczny materac próżniowy, bo był pożyczony ze szpitala w Kijowie wyłącznie na czas transportu. Nie mogłem przyjechać wcześniej ze względu na godzinę policyjną. Na granicy w Medyce wybuchła awantura ze strażą graniczną.
Z jakiego powodu?
W kolejce dwanaście samochodów. Chcemy wjechać jako pierwsi, a celnik mocno się obrusza, że niby dlaczego?! Tłumaczę: "pani ma poważne obrażenia, a podróżuje już bardzo długo". Kazał wracać na koniec kolejki, więc podchodziłem do każdego samochodu, pytając, czy możemy przejechać pierwsi. Nikt nie robił problemu. Strażnik się odwrócił, potem łaskawie nas przepuścił.
Często tak to wygląda?
W Hrebennem przejeżdża się najszybciej. Mamy numer do dowódcy zmiany. Gdy jedziemy z cięższym pacjentem, dzwonimy i przejeżdżamy pasem dyplomatycznym. W Medyce zależy, którą nogą wstanie dowódca i pogranicznik przy szlabanie. Nieraz trzeba ugryźć się w język, żeby nie stać pół dnia.
Kto pokrywa koszty wypraw?
Pierwsze dwa wyjazdy sfinansowaliśmy ze znajomymi z własnej kieszeni. Później pomogła placówka British International School w Gdańsku. Mówimy o sporych kwotach. Dla przykładu: drugi wyjazd kosztował osiem tysięcy złotych, zrobiliśmy cztery tysiące kilometrów.
Kiedy kolejna wyprawa?
W poniedziałek o siódmej rano, zaraz po dyżurze w szpitalu. Tym razem kierunek: Winnica, później Kijów. Trzynastoletni chłopczyk z problemami neurologicznymi, po operacji mózgu. Jedziemy z nim na lotnisko w Mołdawii, stamtąd trafi samolotem medycznym do Polski. Tu akurat mieliśmy zgłoszenie przez fundację, ale niektórzy zwracają się bezpośrednio do mnie. Niestety zdarzają się oszuści. Dwa razy kontakt się urwał, gdy poprosiłem o dokumentację medyczną. Ktoś wpadł na pomysł, że wymyśli chorobę i dzięki temu szybciej wydostanie się z kraju. Nie udało się, przynajmniej nie ze mną.
Zobacz także:
Niepokojące wieści. Lewandowski opuścił boisko
Rosjanie ciągle liczą na CAS