W tym artykule dowiesz się o:
[b]
Szwajcaria – Polska 2:4[/b] 5.05.1971, Lozanna
Pierwszy oficjalny mecz reprezentacji Polski pod wodzą Kazimierza Górskiego. Do przerwy drużyna remisowała 1:1, więc w szatni selekcjoner powiedział słowa, które w doskonały sposób oddają jego charakter i wizerunek.
"Wydaje mi się, że nie dotrzymujemy, koledzy, słowa nie wykonując tego, co wspólnie ustaliliśmy. Czy mam się powtarzać?"
W swojej autobiografii trener pisze, że był to mecz bardzo ważny, bo sprawił, że złapał więź z zespołem.
Szwajcarski "Sport" napisał: "Polska drużyna to prawdziwy tajfun, dosłownie rozniosła naszych i to w okresie, gdy tak wiele sobie po nich obiecywaliśmy". Dla Górskiego ten debiut oznaczał ulgę. Przecież pół roku wcześniej, po nominacji na selekcjonera, pisano o nim w tonie niemalże lekceważącym.
Polska – Bułgaria 3:0 7.05.1972, Warszawa
Mecz, który dał Polsce awans na Igrzyska Olimpijskie w Monachium. Ale nie sposób mówić o nim w oderwaniu od pierwszego spotkania z Bułgarami. Wtedy przegraliśmy 1:3 w Starej Zagorze, a negatywnym bohaterem polskiej prasy na lata stał się rumuński sędzia Victor Padureanu, który pomagał gospodarzom jak mógł. Na szczęście pozostałe mecze nie ułożyły się dla Bułgarów, zaś w maju Polacy wygrali 3:0 i pojechali do Monachium (dodatkowym warunkiem, spełnionym, był remis lub wygrana Hiszpanów z Bułgarią kilka tygodni później. Mecz w Burgas zakończył się wynikiem 1:1).
Fantastyczny mecz zagrał Jan Banaś, który strzelił dwie bramki, dwa razy obijał słupek. Na Igrzyska jednak nie pojechał, bo wcześniej uciekł z kraju do RFN. Przez to nie ma dziś renty olimpijskiej, choć zasłużył na nią bardziej niż wielu medalistów.
Polska – ZSRR 2:1 5.09.1972, Monachium
Cóż bardziej cieszy Polaka niż zwycięstwo z reprezentacją Związku Radzieckiego? A jeszcze w meczu o stawkę?
Rzadko za czasów Górskiego Polacy bywali w tak głębokiej defensywie jak w tym meczu, którego stawką był przecież awans do finału Igrzysk Olimpijskich. Po strzale Olega Błochina rywale prowadzili 1:0 a nasi obrońcy popełniali żałosne błędy. A jednak, Biało-Czerwonym dopisało szczęście. Na 12 minut przed końcem Włodzimierz Lubański był faulowany w polu karnym, a Kazimierz Deyna dość szczęśliwie pokonał radzieckiego bramkarza Jewhena Rudakowa. W końcówce Robert Gadocha zagrał do Lubańskiego, ten oszukał obrońców i wystawił piłkę Zygfrydowi Szołtysikowi, a zawodnik Górnik Zabrze pokonał zasłoniętego golkipera.
Szołtysik w tym meczu miał nie zagrać. Górski na zmianę za Zbigniewa Guta szykował Andrzeja Jarosika. - Andrzej, szykuje się do wyjścia - powiedział Górski. - Co? Teraz? Na kilka minut to ja nie wchodzę - odparował Jarosik. - Wobec tego ty, "Mały", zastąpisz Guta - rozłożył bezradnie ręce selekcjoner. "Mały" to właśnie Szołtysik. Przygoda Jarosika z kadrą była zakończona.
Polska – Węgry 2:1 10.09.1972, Monachium
Finał igrzysk olimpijskich w Monachium to fantastyczny koncert Kazimierza Deyny. Polacy do przerwy przegrywali 0:1, co gorsza dali sobie strzelić bramkę, gdy osiągnęli przewagę. Ale nastroje w szatni były dość bojowe. Zwłaszcza Deyna miał coś do udowodnienia. Zespół miał do niego pretensję, "Kaka" odpuścił przy golu. Dopiero Lubański wkroczył energicznie i przeciął dyskusję. Zaraz po przerwie Deyna "zamieszał" obrońcami węgierskimi i strzałem z dystansu zrehabilitował się za błąd z pierwszej połowy. A w 68. minucie dołożył drugą bramkę.
Jan Ciszewski skomentował to tak: "Mój Boże, co ja mam państwu powiedzieć. Dwadzieścia lat czekałem na taki moment, ponad pięćdziesiąt lat czekało polskie piłkarstwo, sport najbardziej lubiany przez nas w kraju. Wspaniały widok, proszę państwa, wspaniały widok...". Co więcej można dodać?
Anglia – Polska 1:1 [b]17.10.1973, Londyn[/b]
To pierwszy mecz z Anglią, wygrany w Chorzowie 2:0, był meczem lepszym dla naszej drużyny. A jednak dla wielu to mecz w Londynie jest i zawsze będzie najważniejszym w historii reprezentacji Polski, choć tak naprawdę było to niemal 90 minut totalnej angielskiej dominacji.
- Gdybyśmy zapomnieli, to co roku puszczają ten mecz w telewizji. Oglądam go i myślę, że powinniśmy wygrać siedmioma albo ośmioma bramkami - mówił Tony Currie, angielski pomocnik, z którym rozmawialiśmy w Sheffield. A Allan Clarke, strzelec bramki dla Anglików, zapewniał że jego drużyna zdobyłaby tytuł mistrza świata, gdyby nie interwencje Jana Tomaszewskiego. Trzy z nich, faktycznie, były najwyższej klasy światowej.
Chyba nie ma lepszego symbolicznego miejsca do narodzin drużyny niż Stadion Wembley w Londynie, jedno z najbardziej magicznych miejsc świata futbolu.
Sam Górski końcówki meczu nie widział, bo bał się zawału i zszedł do szatni. "Nie wytrzymałem nerwowo, przyznaję się i powstawszy z ławki, ruszyłem wolno w stronę głównego wyjścia, odwracając głowę i zaciskając ze wszystkich sił pięści. Nie usłyszałem końcowego gwizdka. Zobaczyłem dopiero zawodników skaczących w górę i Tomaszewskiego jak gnał przed siebie. Nie wstydzę się łez, które spłynęły mi po policzkach".
Polska- Argentyna 3:2 15.6.1974, Stuttgart
Ależ to było ryzyko. Kazimierz Górski w pierwszym meczu Polaków na mundialu z Argentyną wystawił Władysława Żmudę, który jeszcze kilka miesięcy wcześniej był ochrzczony przez prasę "wielką nieruchawą szafą". Ale udało się. Nie tylko ze Żmudą. Polacy złapali pewność siebie. Jeszcze podczas zgrupowania przed turniejem w RFN Polacy byli tak słabi, że niektórzy dziennikarze odsyłali ich do domu. Tak na wszelki wypadek, by nie przynieśli wstydu. A jednak z Argentyną światu objawiła się drużyna grająca fantastyczny widowiskowy futbol. I czyhająca z całą bezwzględnością na błędy rywala. Trzeba przyznać, że wszystkie bramki Polaków, dwie Grzegorza Laty i jedna Andrzeja Szarmacha (jechał na turniej mając ledwie 5 spotkań w kadrze) padły po żałosnych błędach Argentyńczyków.
Z kolei Roman Hurkowski, słynny dziennikarz sportowy, za najlepszy mecz w historii naszej drużyny, uznał spotkanie z Włochami, ostatnie w grupie. My wybraliśmy mecz z Argentyną, ze względu na jego historyczne znaczenie. Z Włochami, wicemistrzami świata, choć graliśmy cudownie, to jednak mecz ten nie decydował o naszym awansie, który był już zapewniony.
Polska - RFN 0:1 3.07.1974, Frankfurt
Tak jak Wembley '73 stało się symbolem wielkiego triumfu w polskim stylu, a więc desperackiej "obrony Częstochowy" przerywanej symbolicznymi bohaterskimi szaleńczymi szarżami, tak Frankfurt '74 jest symbolem utraconej szansy. Mistrzostwa świata, którego nigdy nie zdobyliśmy.
Co by było gdyby? Przecież w pierwszej połowie Polska miała przewagę, więc gdyby Lato i Gadocha mogli się rozpędzić... a przecież byli najszybszymi zawodnikami swoich czasów. To oni stracili najwięcej.
"Po pierwsze dla zespołu, który musi atakować, wygrać, przeszkody terenowe są groźniejsze niż dla drużyny zadowalającej się remisem. Po drugie styl gry Polaków oparty na szybkości, na stałym ataku, na długich przerzutach wymagających precyzji potrzebuje boiska suchego i dobrze przygotowanego" - analizował korespondent "Sportowca", Maciej Biega.
I chyba z tą argumentacją można się zgodzić. Mecz rozegrany 3 lipca 1974 roku we Frankfurcie nie miał prawa zostać rozegrany. Nie tego dnia.
Na krótko przed meczem zza chmur wyjrzało słońce i Jan Ciszewski, komentator TVP, wyraził nadzieję, że po pół godzinie sytuacja może się poprawi. O ile oczywiście drenaż jest coś wart. Tyle że drenaż tego dnia w ogóle chyba nie działał, bo na 45 minut przed rozpoczęciem spotkania jeszcze padało, a murawa nie przyjmowała już wody.
W umysłach polskich kibiców pozostał obrazek skazanych na syzyfową pracę osobników w zielonych dresach pchających przed sobą maszyny do osuszania. Obok strażacy próbują odpompować wodę. Wszystko to wygląda na desperacką próbę ratowania tego, co się da. O doprowadzeniu boiska do stanu używalności nie było mowy.
Jak napisała jedna z niemieckich gazet, "żadne zawody Bundesligi nie miałyby prawa odbyć się przy takiej pogodzie". Faktycznie niewiele ten mecz miał wspólnego z tytułem polskiego hitu mundialu Maryli Rodowicz "Futbol, futbol".
Andrzej Strejlau (w książce "Mundial '74. Dogrywka" Karoliny Apiecionek): "Ciężko czasem było przesunąć piłkę o pół metra, bo stawała na wodzie. Musiała być podawana górą, nie można było grać dołem, a jednocześnie ciężko było ją z tej wody wydobyć".
Andrzej Szarmach, który tego dnia pauzował z powodu urazu, w tej samej książce: "Robert Gadocha uciekł po skrzydle, wypuścił sobie piłkę i na pełnym gazie próbował ją dogonić. Piłka stanęła w kałuży a on przeleciał".
Polacy po pierwszej części, w której uzyskali znaczną przewagę, byli chyba zbyt wycieńczeni. Tak można to sobie dziś tłumaczyć. Bo nie byliśmy w tym meczu gorsi.
Nam została legenda, a to Niemcy po zmianie stron znaleźli kawałek może nie suchej, ale jeszcze nie aż tak bagnistej ziemi. Malutki korytarz po lewej stronie boiska, który stał się ich przyczółkiem.
To właśnie stąd przeprowadzili decydującą akcję. Franz Beckenbauer zagrał długą piłkę do Bernda Holzenbeina, ten świetnym podaniem uruchomił Rainera Bonhoffa, który oddał piłkę do Gerda Muellera. A "Der Bomber" nie marnował takich sytuacji. Działo się to 76. minucie. Wcześniej Jan Tomaszewski bronił rzut karny wykonywany przez Uliego Hoenessa.
Polska – Brazylia 1:0 6.07.1974, Monachium
To jedna z najsłynniejszych scen polskiego futbolu. Szaleńczy bieg po lewym skrzydle Grzegorza Laty zakończony bramką w 79. minucie spotkania. Największy sukces naszego futbolu stał się faktem.
Bramka Laty jest w pewnym sensie kwintesencją polskiego futbolu. Sam Górski, pytany na pomeczowej konferencji prasowe o charakterystykę polskiego stylu, odpowiedział: "Kluczem jest opanowanie do perfekcji błyskawicznego przechodzenia z ofensywy do defensywy i odwrotnie". Musimy pamiętać, że Polska uchodziła wtedy za grającą najefektowniej, obok Holandii, drużynę mistrzostw.
W dzisiejszych realiach ta wygrana nie przyszłaby tak łatwo. Choćby Henryk Kasperczak powinien dostać ewidentną czerwona kartkę za faul taktyczny przy stanie 0:0. Skończyło się na żółtej.
Polska – Holandia 4:1 10.09.1975, Chorzów
To, według wielu specjalistów, najlepszy mecz w historii reprezentacji Polski. W encyklopedii piłkarskiej Fuji czytamy: "najdoskonalszy pod względem urody gry, dramatyzmu, myśli taktycznej i poziomu - występ biało-czerwonych w historii".
Kazimierz Górski pisał: "Po raz ostatni tkwiłem w samy środku szalejących po każdym golu i wiwatujących tłumów, powiewających biało-czerwonymi flagami".
Trzecia drużyna świata zdominowała całkowicie drugą. "Przegląd Sportowy" napisał wielkimi literami na pierwszej stronie: "Piłkarski świat oniemiał", zaś "Piłka Nożna" zaskoczyła tytułem "Nie pomogły Johany na zwiędłe tulipany". W rewanżu Polacy przegrali 0:3 i to nasi rywale zagrali w 1/4 EURO 76 (zwycięzcy awansowali do turnieju finałowego, ostatniego, w którym udział brały cztery zespoły). Brak awansu na pewno klęską nie był, bo Holendrzy awansowali dzięki lepszej różnicy bramek. Ale też trzeba pamiętać, że to była chyba jedna z najtrudniejszych grup eliminacyjnych w historii turnieju o mistrzostwo kontynentu. Byli w niej też bardzo mocni Włosi i biedni Finowie, którzy zdobyli tylko 1 punkt. Oczekiwania w społeczeństwie były jednak ogromne. Kilka miesięcy później Polska przegrała w Montrealu finał Igrzysk Olimpijskich z NRD (1:3) i Kazimierz Górski pożegnał się ze stanowiskiem.