Publikujemy fragmenty trzech rozdziałów książki "Operacja mundial" - o pewnym spotkaniu na najwyższym szczeblu, które dało nadzieję Katarowi na organizację mistrzostw, wbrew wszelkim znakom na niebie i ziemi; o zakazanym słowie "Solidarność", które jednak w meczu Polaków z Sowietami mógł zobaczyć cały świat, a także o nieprawdopodobnym scenariuszu przy okazji legendarnej rywalizacji Argentyńczyków z Anglikami - narodów wrogich po wojnie o Falklandy (Malwiny).
Prawdziwa gra toczy się poza boiskiem
[...] Rządząca Katarem rodzina zyskała niewyobrażalne bogactwo, to jej jednak nie zadowalało. Wieść gminna głosi, iż poprzedniego emira Hamada podczas pobytu w Londynie w latach dziewięćdziesiątych niezwykle ubodła uwaga jednego z rozmówców, który zadał prześmiewcze pytanie, gdzie w zasadzie leży ten Katar. I to jest być może klucz do zrozumienia wielu jego późniejszych działań.
Wykształcony w Wielkiej Brytanii, obejmujący władzę w 1995 roku Hamad nie wyrzekł się islamskich wartości, ale zarazem miał świadomość, że społeczności Zachodu nimi nie uwiedzie. Stąd pomysł, by wejść na pole kultury i sztuki. I przede wszystkim sportu.
Nadzieje na wzrost znaczenia Kataru w świecie futbolu, najpopularniejszej sportowej rozrywki na świecie, dawała osoba Bin Hammama, od 1996 roku członka Komitetu Wykonawczego FIFA, którego ambicje sięgały wtedy fotela prezydenta Azjatyckiej Federacji Piłkarskiej.
Hamad, widząc w tym pewne korzyści dla kraju, nie tylko mu kibicował, ale i umocnił jego pozycję, umieszczając go w swojej 35-osobowej radzie doradczej, Madżlis Al-Szurze. Prawdziwa gra rozpoczęła się pod koniec lat dziewięćdziesiątych, w chwili gdy nadzieje Bin Hammama zbiegły się z celami Seppa Blattera, wieloletniego sekretarza generalnego światowej federacji, który zamarzył o zastąpieniu ustępującego prezydenta João Havelange’a.
Sojusz obu mężczyzn okazał się bardzo owocny. Bin Hammam zaangażował całą swoją energię i kontakty do wsparcia kandydatury niewysokiego, ujmującego w sposobie bycia Szwajcara. Podczas kongresu FIFA w Paryżu świadkowie utrzymywali, że delegaci z Afryki znajdowali w swoich hotelowych apartamentach koperty. Czym wypchane? Oficjalnie każdy z nich otrzymywał po prostu należny mu zwrot kosztów. Faktem pozostaje, że w 1998 roku Blatter wygrał głosowanie i to w głównej mierze właśnie dzięki poparciu płynącemu z afrykańskiego kontynentu.
Cztery lata szybko upłynęły i sytuacja powtórzyła się, z tą różnicą, że tym razem miejscem akcji był Seul w przededniu mistrzostw świata na boiskach Korei Południowej i Japonii. Centrum dowodzenia znajdowało się w penthousie Bin Hammama w Grand Hiltonie, do którego kolejno zaglądali zgromadzeni w hotelowym lobby przedstawiciele afrykańskich federacji. Efekt ten sam: koronacja urzędującego prezydenta FIFA na nową kadencję.
Układ działał, obaj mężczyźni pozostawali w znakomitej komitywie. Rzecz w tym, że wkrótce potem ich drogi zaczęły się rozchodzić. Katarczyk, który właśnie został szefem azjatyckiej federacji, nie wspierał Szwajcara za darmo. Miał świadomość, że Blatter ma już swoje lata, a zapoczątkowana w 2002 roku kadencja, zgodnie z zapowiedziami samego prezydenta, będzie dla niego ostatnią
W rozmowach padały sugestie, że jego następcą - w zamian za wieloletnią lojalność - powinien zostać właśnie Bin Hammam. Im bliżej jednak było do kolejnych wyborów, tym mniej Blatterowi się spieszyło na emeryturę. Wkrótce stało się jasne, że wcale nie ma zamiaru ustępować. Szwajcar najpierw wystąpił o przedłużenie swojej władzy o rok, a następnie wygrał wybory na kongresie w roku 2007. Bin Hammam poczuł się oszukany.
Ich relacje ochłodziły się do tego stopnia, że o mało nie doszło do otwartej wojny. Katarczycy, bez konsultacji z FIFA, uruchomili program Aspire, dzięki któremu zaczęły od nich płynąć pieniądze na rozwój futbolu w krajach Afryki. Stawało się oczywiste, że pozycja Azjaty, który podczas głosowania mógł liczyć na wdzięczność obdarowanych federacji, robi się niebezpiecznie mocna.
Blatter w jednym z wywiadów otwarcie skrytykował projekt, dając do zrozumienia, że Afryka jest jego podwórkiem i nie pozwoli, by ktokolwiek bawił się na nim bez jego zgody. Szwajcar miał jednak świadomość, że taki konflikt w żaden sposób mu nie służy. Ba, prestiżowa porażka w starciu z Katarczykami mogłaby uniemożliwić mu kolejną reelekcję, myślami był już wszak przy wyborach roku 2011.
Ale księciu Hamadowi, słynącemu w świecie polityki z talentów mediacyjnych, wojna z szefem FIFA też nie była w smak. Bin Hammam znalazł wyjście z impasu, inicjując zaproszenie Blattera do Ad-Dauhy na prywatny obiad u emira. Takiej propozycji Szwajcar nie mógł odrzucić. Jednak to, co nastąpiło później, przerosło wszelkie oczekiwania Katarczyków [...].
Mamuśka uliczkę zna w Barcelonie
[...] To był więcej niż mecz. Bo stan wojenny, bo najbardziej znienawidzony przeciwnik, bo stawka ogromna - awans do strefy medalowej mistrzostw świata. I jeszcze ten niesamowity Włodzimierz Smolarek, który zaczął się droczyć z radzieckimi piłkarzami. Gdy do końcowego gwizdka brakowało już niewiele, a na tablicy wyników Camp Nou w Barcelonie utrzymywał się bezbramkowy remis, oznaczający zarazem awans Polaków do półfinału hiszpańskiego mundialu, przejmował piłkę, biegł z nią do narożnika i tam nie pozwalał jej sobie odebrać. Raz, drugi, trzeci.
W takim spotkaniu jak ze Związkiem Radzieckim można to było odczytywać symbolicznie. Tak jakby polski piłkarz bawił się z przeciwnikiem w kotka i myszkę. I jakby postanowił wygrać nie siłą, lecz sprytem. "Kiedy było już coraz bliżej końca, pomyślałem sobie: czy teraz nie pograć trochę na czas, na utrzymanie wyniku, przy okazji tak, aby trochę wkurzyć rywala – opowiadał nieżyjący już polski napastnik w swojej biografii "Smolar, piłkarz z charakterem".
- Wtedy znów zastosowałem to, o co prosił mnie Deyna w ligowym meczu z Zagłębiem Sosnowiec. Postarać się jak najdłużej potrzymać piłkę w narożniku boiska. Udało się! Umiałem się zastawić, mocno trzymałem się na nogach i rzeczywiście wybiłem przeciwników z rytmu gry. (...) Od tego czasu, kiedy ktoś w meczu zachowywał się podobnie jak ja, to wszystkim od razu nasuwało się skojarzenie i porównanie ze mną".
Charakteru w tym najważniejszym meczu na hiszpańskim mundialu polskiej drużynie na pewno nie zabrakło. O ile jednak akcje Smolarka były widowiskowe i mogły wzbudzać entuzjazm kibiców, szczególnie w ponurym czasie stanu wojennego, o tyle jeszcze bardziej spektakularna akcja została przeprowadzona na trybunach. Okazja była wprost wymarzona – dopiero potem wyszło na jaw, że pojawiła się dość nieoczekiwanie - a polski realizator transmisji wyczyniał cuda, byle tylko nie pokazywać miejsc na stadionie, w których zawisły transparenty z napisem "Solidarność". Nie zawsze mu się udawało, co dobrze widać również na archiwalnych nagraniach. Przekaz poszedł w świat, dotarł też do polskich domów. I to było najistotniejsze.
Na - zdawałoby się - banalnie prosty pomysł, ale jakże skuteczny, wpadł Pascal Rossi-Grześkowiak, Francuz polskiego pochodzenia. Pseudonim "Mamuśka". To nie była jego pierwsza akcja. Lubił się wyróżniać. Widać to było choćby po jego ubiorze. Rozpięta niedbale koszula, na nogach glany, na głowie bujna fryzura. Zwracał na siebie uwagę. Zawsze lubił zabłysnąć i zrobić coś niezwykłego. Gdy w lutym 1982 roku przyszedł z mamą do paryskiego biura Komitetu Koordynacyjnego Solidarności, miał 27 lat. Teresa Grześkowiak powiedziała wtedy, że oddaje to, co ma najcenniejszego - swojego syna.
Żaden z opozycjonistów nie zdawał sobie jeszcze sprawy, na co go stać, ale szybko się przekonali. Trzeba przyznać, że Pascalowi nie brakowało pomysłowości. Powiedzieć, że "Mamuśkę" cechowała odrobina szaleństwa, byłoby za mało [...].
"Senatorowie chcą, aby Argentyna wycofała się z mundialu"
[...] Tuż przed meczem do bazy w Clubie America zaczęły przychodzić telegramy, niektóre od byłych żołnierzy, z jasnym przekazem: "Pokażcie, czym jest Argentyna". Podobne nastroje panowały wśród niektórych polityków znad La Platy. Zaczęło się od wniosku deputowanego Miguela Angela Alteracha, który w telegramie do szefa rodzimej federacji piłkarskiej Julio Grondony domagał się, aby drużyna narodowa przed pierwszym gwizdkiem uczciła pamięć poległych na wojnie minutą ciszy. Zaraz potem inni przedstawiciele Kongresu wysunęli propozycję zamieszczenia na koszulkach mapy Malwinów.
Najdalej posunęli się jednak senatorowie z bloku opozycyjnego wobec rządu Raula Alfonsina. Na dwa dni przed spotkaniem ośmiu z nich chciało przekonać prezydenta, żeby reprezentacja... w ogóle zrezygnowała z gry przeciwko Anglikom. Dziennik "Cronica" podawał: "Senatorowie chcą, aby Argentyna wycofała się z mundialu".
Przeciwnicy jakichkolwiek kontaktów z Brytyjczykami mieli argument, powołując się na precedens w rugby i przypominając, że drużyna narodowa Los Pumas dostała od rządu zakaz gry z RPA, co było reakcją na politykę apartheidu w Południowej Afryce. Prezydent Alfonsín podjął jednak jedyną możliwą decyzję: odrzucił żądania polityków. Wycofanie z mundialu ekipy zmierzającej po mistrzostwo świata byłoby bowiem kompletnie niezrozumiałe i nikt poważnie o tym nie myślał.
- Atmosfera zgęstniała jednak tak bardzo, że znany dziennikarz radiowy José María Muñoz dzień przed meczem poprosił Bobby’ego Charltona, aby przejechał do argentyńskiej bazy w geście pojednania; żeby obniżyć napięcie - mówi Sergio Levinsky.
W tle toczyły się również inne zabiegi dyplomatyczne. Jak pisał w "The Times" John Carlin, ambasadorowie - brytyjski i argentyński - zwrócili się w Meksyku do lokalnej policji, aby przygotowała specjalne środki mające zapobiec ewentualnym rozróbom. Obyło się bez zamieszek.
Tamtej gorącej niedzieli wyjątkowe było wszystko: echo odbijające się daleko poza stadion Azteca, niezapomniane słowa Víctora Hugo Moralesa, urugwajskiego komentatora, który relacjonował mecze Argentyńczyków (przy pierwszym golu nie mógł uwierzyć, że sędzia go uznał, przy drugim nazwał Maradonę w legendarnym opisie barrilete cosmico, kosmicznym latawcem), a nawet stroje, w których Albicelestes zmierzyli się z Anglikami: jakkolwiek trudno to sobie dzisiaj wyobrazić, kupowane w ostatniej chwili w jednym ze sklepów w stolicy Meksyku i naprędce przygotowywane w Clubie America, gdzie stacjonowała drużyna.
Jeszcze na długo przed mundialem trener Bilardo, zdając sobie z sprawę trudów gry w przenikliwym słońcu, zamówił u - jak byśmy dzisiaj powiedzieli - sponsora technicznego, firmy Le Coq Sportif, koszulki, które miały pozwolić jego zawodnikom na lepsze znoszenie upału, takie ze specjalnymi wypustkami. Stroje zostały wykonane w technologii air-tech i dostarczone ekipie.
Maradona i jego koledzy czuli się w nich znakomicie, problem w tym, że specjalnej technologii użyto jedynie w zestawach z tradycyjnymi wzorami, w biało-błękitne pasy. Czy naprawdę nikt nie przewidział, iż Argentyńczycy mogą być zmuszeni do gry w rezerwowych koszulkach, czy po prostu zabrakło już czasu na przygotowanie tych w barwach jednolicie niebieskich?
Trudno to dziś ustalić, faktem pozostaje, że w meczu z Urugwajem na rozpoczęcie fazy pucharowej trzeba było wyjść właśnie w strojach rezerwowych i okazało się, że różnica dla piłkarzy jest ogromna. Na dodatek deszcz, który się wówczas rozpadał, spotęgował uczucie ciężkości.
Zawodnicy początkowo żartowali, że koszulki są jak przemoknięte swetry, ale nikomu nie było do śmiechu. Tym bardziej że na spotkanie z Anglią przewidziano taki sam zestaw kolorystyczny, bo i tym razem rywale mieli wystąpić na biało. Bilardo wiedział, jakie jest ryzyko, domagał się przysłania strojów z "oddychającymi" wypustkami, ale odpowiedź z siedziby Le Coq Sportif była jednoznaczna: nie da się zrealizować tego zamówienia w tak krótkim czasie.
Wtedy trener wpadł na pomysł, aby poszukać odpowiedniego sprzętu w sklepach sportowych meksykańskiej stolicy. Po czym wysłał w miasto dwuosobową ekipę. Wersje Rubena Moschelli i Tito Benrosa z argentyńskiego sztabu po latach nieco się różniły - jeden twierdził na przykład, że nietypowe zakupy odbyły się dwa dni przed meczem, drugi, że zaledwie dzień - niemniej misja zakończyła się sukcesem, choć początkowo niewiele na to wskazywało.
"Byliśmy w pięciu albo sześciu sklepach i nic. Żadne stroje nie pasowały" - mówił Moschella, a Benros dodawał: "Trafiliśmy dopiero do sklepiku, gdzie na manekinie wisiała niebieska koszulka, jakiej szukaliśmy". Gdy okazało się, że w magazynie będzie ich co najmniej 38, po dwie dla każdego zawodnika, odetchnęli z ulgą. Choć Moschella utrzymywał, że wzory były w dwóch tonacjach, jedna delikatnie jaśniejsza od drugiej. I z tych dwóch miał wybierać Bilardo.
Tak czy inaczej, wydawało się, że najważniejsza część misji jest wypełniona. Teraz nadszedł czas na kolejne. Ponieważ koszulki nie miały specjalnych naszywek argentyńskiej federacji, w ostatniej chwili zajęły się tym kobiety, które na co dzień pracowały w Clubie America. Dużo większy problem pojawił się z numerami. „Powinny być białe, tak jak na koszulkach w meczu z Urugwajem - zdradzał Benros. - Wyszliśmy jeszcze raz na miasto, ale wszystkie takie sklepy były już zamknięte. Uratował nas dopiero syn szefa Clubu America, który znał jedno miejsce, gdzie można było kupić odpowiedni materiał”.
Koloru białego jednak nie było, jedynie szarawy, przeznaczony tak naprawdę na stroje do futbolu amerykańskiego. "Te szare numery wyglądały strasznie" - przyznawali po latach Jorge Burruchaga i bramkarz Nery Pumpido. Jeśli się porówna nadruki z meczów z Urugwajem i Anglią, różnica od razu rzuca się w oczy. Bilardo też nie był przekonany, kręcił nosem. Sytuację rozładował dopiero Maradona, który zainteresował się naradą w sprawie niecodziennej koszulki. "Pokaż mi, Tito, zobaczymy" - miał powiedzieć do Benrosa. A kolejne słowa zabrzmiały wręcz jak proroctwo. "Jest brzydka, ale mi się podoba, właśnie w takich wygramy z Anglią" [...].
***
Książka "Operacja Mundial" ukazała się 12 października nakładem wydawnictwa Znak. Pokazuje, że prawdziwa gra toczy się często poza boiskiem. Krzysztof Kawa i Remigiusz Półtorak (dziennikarz Wirtualnej Polski) obszernie i szczegółowo opisali kulisy przyznawania praw do organizacji zbliżających się mistrzostw w piłce nożnej na Bliskim Wschodzie.
Jednak kontrowersje wokół Kataru oraz zupełnie nowa sytuacja geopolityczna po inwazji w Ukrainie i wykluczeniu Rosji stały się tylko punktem wyjścia do spojrzenia na historię futbolu w szerszym, społeczno-politycznym ujęciu.
Autorzy, którzy relacjonowali wszystkie turnieje mistrzostw świata od 1998 roku, przytaczają niepublikowane dotychczas w Polsce materiały o początkach mundialu, w tym fundamentalny spór o istotę zawodowstwa, z polityką w tle. Pokazują, jak politycy wykorzystywali i wykorzystują mundiale do własnych celów.