Marcin Górczyński: Mecz, który przeszedł ludzkie pojęcie [OPINIA]

To, co działo się w Płocku, przechodziło ludzkie pojęcie. Jeśli zakochać się w piłce ręcznej, to właśnie po tym spotkaniu o mistrzostwo Polski.

Marcin Górczyński
Marcin Górczyński
szczypiorniści Łomża VIVE Kielce PAP / Szymon Łabiński / Na zdjęciu: szczypiorniści Łomża VIVE Kielce
Gdyby ktoś przed meczem próbował wykreować obraz najbardziej szalonego, spektakularnego i dramatycznego starcia między Orlenem Wisłą Płock a Łomżą Vive Kielce, to nie miał nawet szans przewidzieć tego, do czego dojdzie w Orlen Arenie. Ludzki umysł nie byłby w stanie objąć wszystkich wydarzeń z Płocka i nadal trudno pojąć, czego byliśmy świadkami.

Śledzę ligową piłkę ręczną ponad dekadę, a musiałbym głęboko sięgać do pamięci, by znaleźć kogoś, kto wyleciał z boiska w 1. minucie. Potem działy się już rzeczy zupełnie niebywałe. Czerwień dla Przemysława Krajewskiego za rzut w głowę Andreasa Wolffa, kolejne wykluczenia za ataki na twarz dla Miguela Sancheza-Migallona, Leona Susnji i Tomasza Gębali... Chorwaccy sędziowie chyba za punkt honoru wyznaczyli sobie wygaszenie napięć, ale właściwie nie można przyczepić się do którejkolwiek z tych decyzji. Może dlatego udało się wyłapać punkty zapalne i uniknąć wiszącej w powietrzu bijatyki.

Przede wszystkim mecz obronił się sportowo. Ligowe potęgi stworzyły największe widowisko w najnowszej historii Superligi, rozsławiły rozgrywki na cały kontynent, bo w Europie nie mówi się teraz o niczym innym. Andreas Wolff dokonywał cudów w bramce i powinien być noszony przez kolegów na rękach, bo bez jego popisów Orlen Wisła poszłaby za ciosem i zapewne nie wypuściłaby tytułu. Przecież Łomżę Vive dopadła taka niemoc, że Nafciarze prowadzili 16:11 i na trybunach zaczynała się mała fiesta.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Justyna Kowalczyk-Tekieli wyglądała zjawiskowo. A to był zwykły spacer

Można narzekać, że Xavier Sabate znowu nie umiał postawić stempla na tytule. Do tej pory ci mniej przychylni wypominają mu, że sześć lat temu "roztrwonił" dziewięć bramek przewagi w finale Ligi Mistrzów i dał życie ówczesnemu Vive. Teraz nastąpił drugi akt jego trenerskiego dramatu, choć mógł odegrać się za tamtą - jakby nie patrzeć - zniewagę.

Tyle suche fakty. Do mistrzostwa znowu zabrakło, ale przed Hiszpanem czapki z głów. Wykonał nieprawdopodobną pracę przez cztery lata w Płocku. Przeobraził średniaka w drużynę z europejskiego topu, stworzoną na swoją modłę. Gdyby Wisła odebrała tytuł, to o jego planie taktycznym powstałyby legendy. Łomża Vive, strasząca całą Europę swoją siłą ognia, była momentami zupełnie stłamszona przez obronę. Kielczanie oddali zaledwie 29 rzutów przy prawie 40 rywali! I to pomimo straty trzech podstawowych obrońców. Cokolwiek miał w zanadrzu Sabate - po pierwszej połowie mógł wyrzucić rozpiski do kosza.

Pewnie długo będą trwały dyskusje, co by było gdyby... No właśnie, punktów zaczepienia jest tak dużo, że nie wiadomo, od czego zacząć. Przecież każda z nieprawdopodobnej liczby pięciu czerwonych kartek mogła zmienić losy meczu. Dla przykładu brak Przemysława Krajewskiego wymusił powrót na prawe skrzydło Michała Daszka i wstawienie na prawe rozegrania Davida Fernandeza. Hiszpan przez cały sezon dłużej leczył się niż grał i bardziej przeszkodził niż pomógł Wiśle.

Idźmy dalej. Niewykorzystana kontra Lovro Mihicia przy wyniku 15:11, która mogła pogrążyć Łomżę Vive czy te feralne, seryjnie marnowane karne przez Wisłę. Wolff wyłapał aż cztery z nich, a jak na złość - w końcówce - Siergiej Kosorotow dwa razy obił słupek.

Wszystko, co najgorsze dla Wisły, zaczęło się chyba od kontuzji Niko Mindegii. Wisła grała tak, jak akurat zarządził jej hiszpański dyrygent. Nagle, na kwadrans przed końcem, Nafciarzom wyrwano serce. Pompa przestała tłoczyć krew i wszystko siadło. Może także psychika, bo obrazek Mindegii znoszonego z parkietu z (prawdopodobnie) poważną kontuzją kolana mógł wryć się w pamięć. Dobre kilka minut zajęło zanim Wisła w ogóle otrząsnęła się ze stanu oszołomienia. Dima Żytnikow, choć starał się, to nie zastąpił Hiszpana w skali 1:1.

Chwała kielczanom, że wyszli z takich opresji, długimi fragmentami grając przeciętnie czy słabo jak na ich możliwości. Nad Wolffem można piać z zachwytu, Niemiec trzymał poziom przez 60 minut, ale co by było gdyby nie akrobata Dylan Nahi? Francuz przy stanie 18:15 uratował beznadziejną piłkę tak jakby akurat ktoś żywo wyjął go z popisów grupy Cirque de Soleil. Jakby tego mało, to jeszcze odegrał dokładnie do Arkadiusza Moryty i kielczanie złapali kontakt bramkowy.

Za nami najlepsza reklama polskiej ligowej piłki, jaką ktokolwiek mógłby sobie wyobrazić. Tutaj było wszystko, i jeszcze więcej. Tak czy inaczej, Wiśle przeszła obok nosa największa szansa na tytuł od 11 lat i nie wiadomo, kiedy Nafciarze będą równie blisko. W końcu za rok w Kielcach kolejny napływ gwiazd europejskiej piłki.

ZOBACZ:
Znamy laureatów Gladiatorów
Kielczanie odjechali w tabeli wszech czasów

Czy uważasz, że Wisła wypuściła mistrzostwo z rąk?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×