Paweł Prochowski: Na początek opowiedz, jak rozpoczęła się twoja kariera?
Marcin Schodowski: Moja kariera zaczęła się bardzo wcześnie, bo już w szkole podstawowej. Pewnego dnia wybrałem się na trening właściwie tylko dlatego, że mój tato kiedyś trenował piłkę ręczna. Chciałem po prostu zobaczyć, na czym polega ta gra, bo niewiele o niej wiedziałem. Poszedłem raz na trening, a potem drugi, trzeci, czwarty i tak się zaczęło. Później zacząłem trenować już na normalnych warunkach i bardzo spodobał mi się ten sport. Tak już zostało do dzisiaj.
Nie myślałeś o spróbowaniu czegoś innego? Wychowywałeś się we Wrocławiu, zatem konkurencja była duża: koszykówka, piłka nożna, siatkówka...
- Tak naprawdę to od początku trenowałem wszystkie ten sporty, a dopiero nieco w późniejszym etapie, około szóstej klasy szkoły podstawowej, zdecydowałem się na piłkę ręczna. Do to tego czasu reprezentowałem szkołę praktycznie na zawodach we wszystkich dyscyplinach, jakie były tylko możliwe.
Zostałeś przy ręcznej, a dlaczego akurat pozycja bramkarza?
- To też tak ewoluowało. Na początku grałem na pozycji rozgrywającego, później przeniosłem się na koło, gdzie próbowałem sił jako kołowy, a potem wylądowałem na bramce. Myślę, że to też mogło wynikać z mojej mniejszej chęci do biegania (śmiech). Ale poważnie mówiąc, to najlepiej czułem się właśnie jako golkiper i tak to już zostało. Zaczęło mi to wychodzić i tego się trzymam.
Czyli w obecnej trudnej sytuacji kadrowej Śląska, grając w polu byłbyś sporym wzmocnieniem?
- (śmiech) Mam nadzieję, że tak... Zresztą już w tym sezonie byłem przebrany jako zawodnik z pola. W Zabrzu na meczu z Powenem przygotowany byłem jako kołowy, bo kontuzji doznał Bartek Haczkiewicz i nieco z przymusu na kole zagrał Adrian Marciniak. I w wypadku na przykład czerwonej kartki czy kontuzji to ja miałem go zastąpić.
No właśnie, kontuzje. Te was nie omijają w tym sezonie...
- Wybitnie nie mamy szczęścia w tym sezonie. Kontuzja za kontuzją. Jest trzech, a nawet czterech zawodników, którzy doznali urazów wykluczających ich na trochę dłużej. To zdecydowanie przysparza nam problemów, bo nasza kadra nie jest zbyt szeroka. Dysponujemy dość wąskim składem, ale nie tracimy ducha.
Doszło nawet do tego, że klub zmuszony był wycofać się z Pucharu Polski. Jednak wam ta sytuacja wyszła chyba na dobre?
- Faktycznie, dla nas to nawet było lepiej. Takie pojedynki to możliwość złapania kolejnych kontuzji, a dla nas najważniejsza jest w tym momencie liga. Bo nie oszukujmy się, jest nas mało, w ataku tylko dziewięciu zawodników do grania, choć po przerwie styczniowej mam nadzieję to się zmieni. Trener ma bardzo małe pole do manewru. Niektórzy "ciągnęli" całe zawody, od pierwszej do ostatniej minuty. To wszystko potem wychodzi. Przez to wycofanie mieliśmy nieco więcej świeżości w meczach z Kielcami i Gdańskiem.
Nie myśleliście przed meczem z Vive, że lepiej zagrać z mistrzem Polski na "pół gwizdka", aby móc wyjść przeciwko Gdańskowi w pełni sił?
- Być może jakieś tam podobne myśli się pojawiały, ale szybko je odpędzaliśmy. Każdy z nas trenuje po to, by zagrać z każdym przeciwnikiem, bez znaczenia na markę. Owszem, to był pojedynek Dawida z Goliatem, ale wszystkim się marzy żeby wystąpić przeciwko takim wielkim zawodnikom, których się widzi na co dzień w telewizji. Takim przykładem jest Mariusz Jurasik, którego każdy znał głównie z transmisji meczów reprezentacji, a teraz wrócił do polskiej ligi. Wiadomo, że każdy chciał zagrać najlepiej jak potrafi i w jakiś sposób pokazać się trenerowi kadry, Bogdanowi Wencie.
Zatem rozumiem, ze jednym z twoich marzeń jest gra w reprezentacji?
- Gra w kadrze... to cel chyba każdego sportowca. Nie każdy musi to marzenie jednak zrealizować, nie każdemu będzie o to dane. Dla mnie to sprawa otwarta. Przede mną jeszcze dużo czasu i nie mniej pracy, ale na razie o tym nie myślę.
Załóżmy, że Śląsk po rundzie zasadniczej zajmie miejsce wyższe niż siódme. Czy w takim przypadku stać was na sprawienie niespodzianki, nawet w postaci medalu?
- Jeżeli wszyscy kontuzjowani zawodnicy dojdą do siebie, to jesteśmy jak najbardziej w stanie. Rok temu pokazał to Gdańsk. Z szóstej pozycji awansował do półfinałów i o mały włos nie zdobył brązowego medalu. Jak zajmiemy siódme-ósme miejsce, to faktycznie, będzie ciężko, bo najpewniej trafiamy na Vive Kielce albo Wisłę Płock. Wtedy będzie bardzo trudno o sprawienie niespodzianki, ale z szóstej lokaty można już "atakować" i przynajmniej próbować awansować do półfinałów.
Ale wciąż głównym celem pozostaje utrzymanie się w lidze?
- Tak, to jest według mnie cel który po prostu musimy osiągnąć. Po ostatnim zwycięstwie jest już nieco lepiej, ale zostało jeszcze sześć kolejek. Wiadomo jak to jest z beniaminkami. Zdarza się tak, że zespoły awansują z pierwszej ligi i po roku spadają. Różnice miedzy pierwsza liga a ekstraklasa są bardzo duże. Pokazuje to tez nasz przykład, jak zderzyliśmy się z ekstraklasa - pięć pierwszych spotkań bez zdobyczy punktowej. Teraz się ogrywamy i powoli łapiemy swój rytm.
W roli gospodarza występujecie w tym sezonie w hali Orbita, jednak był też epizod w Dzierżoniowie. Czy między tymi halami jest znacząca różnica?
- W meczu z Nielbą aż tak bardzo nie odczuliśmy zmiany. Faktycznie, lepiej znamy Halę Orbita, niż tą w Dzierżoniowie, ale i tam graliśmy tam kilka razy w memoriale Jerzego Klempela. Dlatego nie była nam tak obca, że jedziemy na całkowicie nowy teren, w ogóle nie znamy sali, nie wiemy jak ona wygląda i dopiero widzimy ją pierwszy raz przed meczem. Jednak bez wątpienia Orbita jest naszym atutem. Znamy ją, a niektórzy zawodnicy mają bardzo dobre wspomnienia, jak na przykład Artur Banisz czy Grzesiu Garbacz. Na pewno lepiej nam gra się w Hali Orbita.
Mecz w Dzierżoniowie zdominowali kibice gości, czuliście się tam jak na wyjeździe?
- To był taki "pół-wyjazd", z przewagą wyjazdu. Była spora ekipa fanów z Wągrowca, która żywiołowo dopingowała, a my w Dzierżoniowie nie mamy żadnego fan clubu czy innych grup kibiców. Na szczęście na ostatnie mecze w Orbicie, z Kielcami i Gdańskiem, przybyło już więcej widzów, wzmógł się przez to doping, szczególnie w spotkaniu a AZS AWFiS, który nam bardzo pomógł.
Jednym z mankamentów Śląska są początki meczów. W czterech ostatnich ligowych spotkaniach pierwsze minuty w waszym wykonaniu nie były imponujące. Z czego to wynika?
- Naprawdę nie wiem czym jest to spowodowane. Cały czas to analizujemy, rozmawiamy na ten temat i już w ostatnim meczu z Gdańskiem było widać pierwsze efekty. W poprzednich spotkaniach było tak, że wychodzimy i od razu dostajemy 4 bramki "w plecy". To nie działa dobrze na drużynę, ale grając z rywalem na naszym poziomie, potrafiliśmy się z tego podnieść. Jednak już w meczu z Wisła czy Vive była to istotna strata, którą ciężko było odrobić.