Wisła Płock po raz drugi w ostatnich trzech meczach w Blaszak Arena przegrała z Vive Kielce. Nie jest to na pewno powód do dumy dla tego klubu, jednak jak zauważają kibice, środowa porażka "tylko" czterema bramkami została potraktowana jako umiarkowany sukces. Ale czy mając w pamięci wynik z pierwszego meczu jest się czemu dziwić?
Vive Targi Kielce przystępowały do tego pojedynku jako zdecydowany faworyt, co było nowością chyba od 1995 roku. Wisła natomiast była bardzo zdeterminowana, żeby powtórzyć sukces sprzed piętnastu lat. Oczywiście ranga obu pojedynków była diametralnie różna, ale koncentrację zawodników widać było gołym okiem, zarówno u "Starej Gwardii", jak i stranieri, którzy w klęsce w Hali Legionów nie brali udziału. Jednak Nafciarzom wspieranym przez jak zawsze żywiołową grupę kibiców wyraźnie zabrakło argumentów czysto sportowych. Przede wszystkim brak wsparcia w rozgrywaniu piłki mógł odczuwać Vegard Samdahl, który z reżysera gry płocczan musiał zamienić się z głównego egzekutora. Zarówno Michał Zołoteńko jak i Adam Twardo oraz Alexej Peskov mieli olbrzymie problemy z oddawaniem skutecznych rzutów na bramkę Marcusa Cleverly. Widząc nieporadność swoich kolegów Norweg próbował indywidualnej współpracy z kołowymi. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby każda akcja nie była rozwiązywana właśnie w taki sposób. Wpychane już na siłę "no-look passy" do Dimy Kuzeleva lub Bartosza Wusztera kilkakrotnie padały łatwym łupem Kielczan, którzy potrafią wykorzystywać takie prezenty. Kiedy nie było możliwości dogrania, Samdahl decydował się na rzuty, które były jedynym realnym zagrożeniem Nafciarzy z drugiej linii.
Nowatorskim za to było rozwiązanie gry w przewadze, kiedy na parkiecie pojawiało się dwóch kołowych. Wtedy właśnie Kielczanie gubili się najbardziej i tutaj widać już w tym było pracę Thomasa Sivertssona. Szwed też starał się eksperymentować z obroną. Zmiany z 6-0 na 4-2 były dowodem na to, że były szkoleniowiec Koldingu faktycznie reaguje na wydarzenia na parkiecie. Ogólnie Wisła zagrała na raczej optymalnym jak na obecną chwilę poziomie. Oczywiście można się doczepić do przestrzelonych karnych i braku skuteczności przy rzutach z sześciu metrów, ale nie da się jednoznacznie powiedzieć, że to główne przyczyny porażki wicemistrzów Polski.
Vive natomiast cechował rzadko obserwowany w spotkaniach tej rangi spokój. Widać już było olbrzymie doświadczenie zebrane w Lidze Mistrzów. Kielczanie poczynali sobie bardzo mądrze, nawet grając praktycznie bez Mariusza Jurasika, który chyba postanowił nie wyrządzać krzywdy klubowi, z którego trafił do wielkiej europejskiej piłki. Automatycznie mniej niż zwykle piłek trafiało do Rastko Stojkovicia. Ciężko tę zasługę zapisać na konto obrony Nafciarzy, gdyż duet Jurasik-Stojković bezskutecznie próbowały już powstrzymywać nieporównywalnie silniejsze ekipy niż Płock. W związku z tym odpowiedzialność za zdobywanie bramek wzięli Henrik Knudsen i Tomasz Rosiński. I tutaj dochodzimy do największej przewagi Vive nad Wisłą. W zespole Bogdana Wenty znaleźli się ludzie, którzy nie bali się, i przede wszystkim potrafili przejąć pałeczkę lidera od Jurasika. W szeregach Nafciarzy zabrakło kogoś, kto byłby w stanie odciążyć nieco z tej roli Samdahla. Swoją drogą, jak na ligowe warunki kielczanie zaprezentowali po raz kolejny znakomitą obronę z mocno zagęszczonym środkiem, gdzie przedrzeć się było bardzo trudno. Gdy czerwoną kartkę obejrzał Piotr Grabarczyk Wenta natychmiast sięgnął po Kamila Krigiera, a obrona nadal funkcjonowała na wysokim poziomie.
Środowy mecz pokazał, że pozbycie Vive Targi Kielce kolejnego tytułu mistrzowskiego graniczy z cudem. Teoretyczni najsilniejsza Wisła nie dysponuje na chwilę obecną odpowiednią liczbą zawodników, których umiejętności indywidualne stałyby się kluczem do krajowego czempionatu. Można jednak zaryzykować stwierdzenie, że Thomas Sivertsson sprawdził się w boju jako trener i przedłużenie z nim wygasającej w czerwcu umowy nie powinno podlegać żadnej dyskusji.