Jakub Szczęsny: Urodziłeś się w Gdyni, lecz swoje pierwsze sportowe kroki stawiałeś w Gdańsku. Jak do tego doszło?
Mateusz Jachlewski: Moi rodzice, dziadkowie i wujostwo pochodziło z Gdyni, lecz mama i tata podjęli decyzję o przeprowadzce. Nigdy ich nie pytałem, dlaczego podjęli taką decyzję. W mojej pierwszej szkole na zajęciach WF trenowano koszykówkę, piłkę nożną, siatkówkę, ale, jak w większości polskich szkół, brakowało piłki ręcznej. Rodzice chcieli żebym zająć się dyscypliną, którą lubię, więc przenieśli mnie do szkoły nr 92, znajdującej się na Gdańskiej Zaspie. Trafiłem do 4 klasy o profilu piłki ręcznej, która była wiodącą dyscypliną na zajęciach. Tata zaprowadził mnie do swojego znajomego Jana Prześlakiewicza, który jako pierwszy zaraził mnie piłką ręczną.
Twoja mama trenowała koszykówkę, zaś tata piłkę ręczną. Ty próbowałeś swoich sił w tenisie stołowym oraz piłce nożnej, lecz ostatecznie poszedłeś w ślady ojca. Przeszłość twojego taty miała duży wpływ na twoją decyzję?
- Myślę, że nie do końca miała wpływ na moją decyzję. Na początku nie wiedziałem zbyt wiele o piłce ręcznej. Dopiero podczas zajęć czułem się dobrze w sporcie, który bardzo mi się spodobał i podjąłem decyzję, że zostaję przy "szczypiorniaku". Później dowiedziałem się, że mój tata również uprawiał tą dyscyplinę, ale tylko na poziomie podstawowym. Jestem wdzięczny tacie, że zaprowadził mnie do trenera Prześlakiewicza. Na koszykówkę byłem za niski i ewentualny sukces był wątpliwy. W piłkę nożną lubię pograć wyłącznie towarzysko.
Zaczynałeś w Szkole Mistrzostwa Sportowego w Gdańsku, następnie trafiłeś do AZS - u. Nigdy nie wystąpiłeś w firmowej drużynie z Trójmiasta - Wybrzeżu, które zawiesiło swoją działalność w latach 2003 - 10. Odczuwasz z tego powodu jakiś niedosyt?
- Moi koledzy ze szkoły mieli kluby. Byli oczywiście zawodnicy z Wybrzeża, którzy, podobnie jak reszta, jeździli na Mistrzostwa Polski juniorów. Mój klub MKS Gdańsk nie miał sekcji juniorskiej, więc byłem w grupie 2 - 3 osób, które zostawały i miały lekcje. Oczywiście, że chciałem zagrać w barwach Wybrzeża Gdańsk. Jednak nie było mi to pisane, gdyż klub się rozpadł. Jego miejsce przejął AZS, w którym występowałem.
Trudno to sobie wyobrazić, ale występował również na środku rozegrania. Jak wspominasz okres gry w drugiej linii?
- W Gdańsku byłem od samego początku lewym skrzydłowym. Wszystko ze względu na mój wzrost. Nie byłem wielkoludem i trafiłem na skrzydło. W AZS - ie byłem nawet prawo skrzydłowym, bo musiało być miejsce dla innych zawodników. Przeważnie grałem w obronie z popularną 1, gdyż w ataku zmieniałem się z bardziej doświadczonymi ode mnie Marcinem Pirógiem i Marcinem Markuszewskim. W moim trzecim, ostatnim sezonie w Gdańsku z braku ludzi trafiłem na środek rozegrania. Wspominam to bardzo dobrze, gdyż zostałem królem strzelców. Walczyliśmy o utrzymanie, a ciężar gry spadał na 3 - 4 graczy. Łatwe bramki czyli karne oraz kontry przypadały zazwyczaj wiodącym zawodnikom, dlatego paradoksalnie zdobyłem tutaj więcej bramek niż w Kielcach.
Mateusz Jachlewski rozpoczął swoją karierę w Gdańsku
Do Kielc sprowadził Cię Zbigniew Tłuczyński, który zrobił z Ciebie skrzydłowego. Jak wspominasz swoje początki w klubie, którym występujesz?
- W Kielcach sprowadzano mnie na lewe skrzydło, także trener Tłuczyński przywrócił mnie na dawną pozycję. Trafiłem do dużo lepszego klubu, w którym byli lepsi rozgrywający ode mnie. Zbigniew Tłuczyński jako były rozgrywający przykuwał uwagę do współpracy drugiej linii ze skrzydłowymi, także treningi były bardzo ciekawe.
Ojciec Tomasza Tłuczyńskiego chyba nieświadomie zaszkodził swojemu synowi. Z Vive trafiłeś w 2006 roku do reprezentacji i posadziłeś na ławce popularnego "Tłuczka". Rozmawialiście kiedyś na ten temat zarówno z seniorem rodu jak i twoim rywalem z kadry?
- Z Tomkiem w podobnym momencie pojawiliśmy się w reprezentacji. Być może na Mistrzostwach w Niemczech ja zaczynałem mecze, ale zazwyczaj graliśmy po połowie. Potrafiliśmy się zmieniać nawet bez wiedzy Bogdana Wenty. Trener dopiero po czasie to zauważył i trochę nam się oberwało.(śmiech) Gdy jeden był zmęczony, natychmiast wchodził drugi i dlatego nasza współpraca wyglądała dobrze.
Twój ulubiony film to "Miś", więc gdy Bertus Servas wziął Cię do budowanej na potęgę drużyny mogłeś chyba zanucić słynne "Łubu dubu niech nam żyje prezes klubu". Jak na przestrzeni kilku lat spędzonych w Vive postrzegasz holenderskiego działacza?
- Prezes Servas jest wyjątkową osobą. Mało jest osób, które od samego początku, wierzą w to co robią. Jego zaangażowanie w sprawy klubu, którego potęgę stworzył, zarówno finansowe jak i emocjonalne jest imponujące. Holender sprowadził mnie do Kielc, za co jestem mu bardzo wdzięczny. Trener i zawodnicy odbierają go bardzo pozytywnie.
Po zaledwie roku gry w Kielcach i udanych MŚ w Niemczech pojawiły się oferty z Bundesligi. Po czasie nie uważasz, że przespałeś życiową szansę?
- Myślę, że nie. Nie czuję się staro. Mam 27 lat, więc jeszcze wiele przede mną. Nie jest powiedziane, że całe życie będę występował w Vive. Przed obecnym sezonem kończył mi się kontrakt. Rozmawiałem z innymi klubami, również z Bundesligi, lecz postanowiłem grać dalej w Kielcach. Tutaj urodził się mój syn, odpowiada mi klub, w którym występuje, znam miasto i jestem z tego powodu szczęśliwy.
Tegorocznego dwumeczu z Füchse Berlin nie będziesz chyba wspominał najlepiej. W Berlinie grałeś bardzo dobrze, lecz doznałeś kontuzji. Na rewanż w Kielcach wróciłeś, lecz to twój kolega Bartłomiej Tomczak doznał urazu. Czułeś w zagraniach Niemców jakąś złośliwość?
- Na pewno nie. Bartek doznał urazu w nietypowy sposób, bo spadł przypadkowo na rękę. Ja skręciłem kostkę w Berlinie, ale nie wierzę, że Alexander Petersson, który mnie gonił, chciał mojej kontuzji. Taki jest sport. Nie byłem zadowolony, że złapałem kontuzję, ale nie miałem do nikogo pretensji.
W Vive zdobyłeś wszystko na krajowym podwórku, lecz straciłeś trochę czasu na kontuzję oraz powrót do gry. Czujesz się spełniony jako zawodnik klubowy?
- Mam nadzieję, że najlepsze momenty jeszcze przede mną. Mam kilka medali, lecz odczuwam niedosyt. Co roku walczymy o tytuł mistrza Polski, bo w takim celu uprawia się sport.
W Świętokrzyskim wybierano Cię już najpopularniejszym sportowcem regionu. To dla Ciebie większe wyróżnienie niż zdobywane z łatwością bramki w PGNIG Superlidze dla Vive?
- W sporcie wszystko jest ważne. Twoje bramki, gra w obronie są zadaniami czysto sportowymi. Jeżeli ktoś dostrzega twoje mecze, postawę na parkiecie to bardzo cieszy i daje satysfakcję. Najpopularniejszym sportowcem zostałem w 2007 roku czyli bardzo dawno, ale głosy kibiców bardzo mnie ucieszyły.
"Siwy" jest znaną postacią w Świętokrzyskim
W reprezentacji Polski pojawiasz się i znikasz. Po MŚ i Superpucharze w 2007, zagrałeś jeszcze na ME w Norwegii. To twój najlepszy okres w karierze?
- Myślę, że to był dobry okres. Srebro w Niemczech było wielkim wydarzeniem. Zdobycie Superpucharu również znaczy bardzo dużo, także jestem zadowolony z tego okresu.
Na igrzyska do Pekinu pojechałeś jako najmłodszy z całej ekipy, choć twoje miejsce w turnieju kwalifikacyjnym zajął Rafał Gliński. Podkreślasz, że wizyta w Chinach to spełnienie twoich marzeń. Jak wspominasz ponad 2 tygodnie spędzone w Azji?
- Pod względem sportowym pozostał wielki żal, że nie zdobyliśmy medalu. Pojechaliśmy do Pekinu w takim celu, lecz nie udało się. Turniej układał się różnie. Mecz z Islandią zamknął nam drogę do upragnionego medalu olimpijskiego. Cały pobyt wspominam dobrze. Pekin był bardzo ciekawym miejscem do zwiedzania.
Na MŚ do Chorwacji pojechał Gliński, a ty pojawiłeś się dopiero na ME w Austrii. Role się odwróciły i tym razem to Tłuczyński być podstawowym zawodnikiem. Po ponad 2 latach przerwy znów zagrałeś dość dobrze, choć zabrakło medalu. Jak Ci się grało po kolejnej przerwie w reprezentacji?
- Turniej w Austrii był dobry w naszym wykonaniu. Wygrywaliśmy mecz za meczem i wyglądało to dobrze. W półfinale przegraliśmy z Chorwacją i w meczu o 3 miejsce znów czekała na nas Islandia. W meczach towarzyskich zawsze ich ogrywaliśmy, zaś na turniejach mamy z nimi problemy. Mam nadzieję, że w Austrii wygrali z nami po raz ostatni. Zajęliśmy 4 miejsce, najgorsze dla sportowca bo medal był bardzo blisko.
Na każdej wielkiej imprezie, w której brałeś udział występowałeś w charakterystycznych blond włosach. Farbowanie włosów przynosiło Ci szczęście?
- Od dłuższego czasu nie farbuję włosów. Nie pamiętam daty kiedy z tym skończyłem. Mam 27 lat, jestem ojcem, także zostawiłem swoje naturalne włosy. Już mi nie wypada bawić się w takie rzeczy. Z wiekiem zmieniają się gusta i przestało mi się to podobać.
Miałeś wielu rywali do miejsca w składzie Vive. Od MŚ w Szwecji w kadrze pojawił się Bartłomiej Tomczak, z którym walczysz o miejsce w składzie. Jak wspominasz wszystkich swoich rywali?
- Każdy z zawodników, który był w Vive miał swoje atuty. Rywalizacja w zespole jest podstawową do dawania z siebie wszystkiego na treningach. Na przestrzeni tych kilku lat rywalizowałem z Michałem Chodarą, Wojciechem Zydroniem, Damianem Kostrzewą czy Rafałem Glińskim i Vitalijem Natem. Teraz jest Bartłomiej Tomczak, który jest bardzo dobrym zawodnikiem.
Twoja bramka z Portugalią w eliminacjach ME dała wyjazdowy remis. Niestety nie znalazłeś się w kadrze, która pojedzie do Serbii. Pomimo tego czujesz, że dołożyłeś cegiełkę do awansu?
- Cieszę się, że pomogłem reprezentacji. Do końca walczyłem o miejsce w kadrze, która zagra w ME, ale trener podjął inną decyzję i nie mam do niego pretensji. Zdobyłem parę bramek w eliminacjach, także uważam, że dołożyłem coś od siebie.
Wychowanek SMS Gdańsk zaczynał jako środkowy rozgrywający
Kiedyś próbowałeś ze swoimi rozgrywającymi tzw. wrzutki do skrzydłowego. Ćwiczysz jeszcze taki wariant czy skupiasz się na standardowych rozwiązaniach?
- Z Michałem Jureckim próbujemy niekonwencjonalnych rozwiązań. Mamy 3 - 4 zagrania, które mogą zaskoczyć przeciwnika. Sytuacja w meczu weryfikuje czy można na tego typu zagrania sobie pozwolić.
Jesteś fanem play - station, ale jeżeli chodzi o piłkę ręczną na konsoli nie ma praktycznie żadnego wyboru. Preferujesz gry sportowe czy być może twoja ulubiona gra to jakaś inna tematyka?
- Moja ulubiona gra to "Call of Duty". Cały poprzedni rok graliśmy w klubie na konsoli. Lubię gry sportowe oraz samochodowe. Z nowościami jestem na bieżąco, lecz brakuje mi ostatnio czasu na grę w play - station.
Skaczesz bardzo wysoko, a motto igrzysk brzmi - wyżej, mocniej, dalej. Historia się powtórzy i Polska z Mateuszem Jachlewskim w składzie zakwalifikuje się na IO do Londynu?
- Jeżeli chłopacy wywalczą awans to oczywiście chciałbym bardzo pojechać na kolejne igrzyska. Zrobiłbym wszystko za jeszcze jedną szansę gry o medal olimpijski. Przed ME w Serbii nie wiem z jakim nastawieniem wyjdzie reprezentacja Polski. Jeżeli nie będzie kontuzji w trakcie turnieju to Polska jest w stanie nawiązać walkę z każdym. O wyniku może zadecydować forma dnia. Kluczowy będzie mecz otwarcia z Serbią. Gospodarze będą mieli za sobą publiczność, ale wierzę w swoich kolegów. Wracając do IO w Londynie i ewentualnego występu to jak najbardziej życzyłbym sobie takiego scenariusza.
Mateusz Jachlewski jest olimpijczykiem z Pekinu