Szczypiorniści z Mazowsza pokonali Śląsk Wrocław różnicą czternastu trafień. Takiego pogromu przed meczem nie spodziewał się nikt. - Jestem zadowolony z mojej drużyny, choć w pierwszej połowie nie zagraliśmy najlepiej - przyznaje ze spokojem Lis w rozmowie ze SportoweFakty.pl.
[ad=rectangle]
Początek meczu był wyrównany. - Po moich zawodnikach widać było respekt przed superligowcem. To było niepotrzebne, paraliżowało nam ruchy. Po przerwie obawy puściły. Okazało się, że wrocławianie to normalni zawodnicy, jak my, i różnica bramkowa szybko urosła - przyznaje szkoleniowiec KPR-u.
Legionowianie z tonu spuścili dopiero w ostatnich minutach. Przy zachowaniu odrobinę większej koncentracji pierwszoligowcy mogli wbić Śląskowi nawet czterdzieści goli. - Nie miałem o to do zespołu pretensji. Było spokojnie. Bałem się jedynie, żebyśmy nie odnieśli jakiejś kontuzji. To jest w takich momentach najgorsze. Wysoko prowadzimy, gramy, gramy i nagle wyskakuje jakaś głupota. Na szczęście do niczego złego nie doszło - mówi Lis.
KPR miał w środę ułatwione zadanie, wrocławianie do meczu przystąpili bowiem poważnie osłabieni. - Nie chcę mówić o przeciwniku. To problem Piotrka Przybeckiego i Śląska - podkreśla nasz rozmówca. - My chcieliśmy awansować i dalej sprawdzać się na tle zespołów z Superligi. Walczyliśmy na sto procent, bez odpuszczania i kalkulacji. Pokazaliśmy, że potrafimy grać bardzo przyzwoicie.