Maciej Wojs: Po tym niesamowitym ćwierćfinale emocje już w Tobie opadły? Doszło do Ciebie, że awansowaliście do półfinału mistrzostw świata?
- Doszło, doszło. To jednak była ciężka noc, bo w środę zmęczenie było tak wielkie, że podczas kolacji nie mogłem operować widelcem. Kolacja trwała więc trochę dłużej, emocje i zmęczenie powoli z nas schodziły. Później z kolei miałem problem z zaśnięciem, bo ten poziom emocji cały czas był nieziemski. Nie przespałem tej nocy zbyt dobrze, ale ten dzień, nie licząc oczywiście konferencji, spędzę całkowicie w łóżku. Wybiorę się potem na masaż, będzie też trochę ćwiczeń rozciągających żeby jak najlepiej przygotować się do meczu półfinałowego. Najważniejszy będzie jednak odpoczynek.
[ad=rectangle]
No właśnie - jak z waszymi siłami? Rozegraliście tutaj już siedem meczów, z czego aż sześć to były prawdziwe batalie fizyczne, niekiedy niekoniecznie przypominające zwykły mecz piłki ręcznej.
- Wiesz, my ogólnie nie prezentujemy jakiejś pięknej piłki ręcznej. Po prostu nie jesteśmy wirtuozami. Nie gramy super akcji, gramy za to sercem i te dwa ostatnie mecze wygraliśmy wolą walki. Dodatkowo powiedzieliśmy sobie, że jest szansa, by ugrać tutaj coś więcej. Na początku oczywiście planem minimum był awans do ósemki, bo to dawało nam udział w turnieju kwalifikacyjnym do igrzysk. Teraz jednak jesteśmy w półfinale, niewiele brakuje i turniej kwalifikacyjny odbędzie się u nas w kraju, więc mimo że jest zmęczenie, to w tych dwóch meczach, które zostały, wszyscy dadzą z siebie wszystko.
Powiedz szczerze - czy po tym, jak poznaliście grupowych rywali myślałeś, że będziecie w stanie awansować do półfinału?
- O czwórce w ogóle nie myślałem. Moim głównym celem było wejść do ósemki, bo...
(w oddali słychać Piotra Grabarczyka zapewniającego katarskich dziennikarzy, że Michał Jurecki mówi po angielsku)
- Grabar, no chyba Ty! (śmiech) Wracając do pytania - chcieliśmy wejść do ósemki, bo to sprawiało, że nasze marzenie o występie na olimpiadzie może się ziścić. Kiedy więc weszliśmy do ósemki, to tak naprawdę wszystko było możliwe. Przed nami byli Chorwaci, ale na parkiecie każdy oddał serce i mimo tych wielu niepowodzeń, bo przecież przegraliśmy początek drugiej połowy 1:6, do końca wierzyliśmy w nasze zwycięstwo. A potem była już wielka radość i na parkiecie i w szatni.
Miałem takie wrażenie, że dla Ciebie, Bartka (Jureckiego), Mariusza Jurkiewicza, Sławka Szmala czy Karola Bieleckiego mecz z Chorwacją był niczym finał. Tyle razy ulegliście Chorwatom, że w środę za wszelką cenę chcieliście wygrać. To była sytuacja z gatunku "teraz albo nigdy".
- Nie będę ukrywał, że w dniu meczu siedziałem w hotelu i myślałem o tych wszystkich porażkach z Chorwatami na poprzednich imprezach. Ostatnie zwycięstwo na wielkiej imprezie odnieśliśmy nad nimi na igrzyskach w Pekinie i to w dodatku było w fazie grupowej. Naprawdę mocno wierzyłem, że ta klątwa zostanie w środę przerwana.
Przed meczem, podobnie jak i przed spotkaniem ze Szwecją, w naszej szatni w powietrzu krążyła gdzieś pozytywna energia, było widać ogromne skupienie. Można powiedzieć, że każdy ładował się nawzajem. Mówiliśmy sobie, że musimy walczyć do samego końca, że nawet jak nie będzie nam szło, to musimy stanąć jeszcze mocniej w obronie. To było widać na boisku i to przyniosło wygraną.
{"id":"","title":""}
Źródło: PGNiG/x-news
Oprócz tego skupienia widać było wielkie braterstwo, bo kiedy przykładowo Igor Vori chamsko sfaulował Kamila Syprzaka, wszyscy natychmiast stanęliście w jego obronie.
- Wiedzieliśmy o tym, że Chorwaci grają niesportowo, często udają faule i starają się oszukać sędziów pokazując, że byli brutalnie potraktowani. W tych wcześniejszych meczach zachowywali się właśnie w ten sposób i w środę próbowali to powtórzyć. My byliśmy jednak na to przygotowani i sami ich prowokowaliśmy. To była taka wymiana, z której to my wyszliśmy zwycięsko.
Od czasu poprzedniego występu reprezentacji Polski w półfinale mistrzostw świata mija sześć lat. Ty byłeś członkiem srebrnej ekipy z 2007 roku i brązowej z 2009. Patrząc Twoim okiem - co zmieniło się w polskiej reprezentacji?
- Przede wszystkim skład, bo to nie jest już ta sama kadra, która za czasów trenera Wenty zaczynała od wielkich sukcesów w 2007 roku. Kilku graczy odeszło, kilku młodych i utalentowanych przyszło. Po tych meczach ze Szwedami i z Chorwatami widać jednak, że te dwie kadry mają jedną wspólną rzecz - walczą, są drużyną, zawodnicy wzajemnie się wspierają, dają z siebie wszystko. To cechy, które przynoszą sukcesy.
Przed wami mecz z Katarem. Przypuszczam, że parę lat temu przed starciem z takim zespołem wszelkie opinie byłyby wielce optymistyczne. Teraz zaś czeka was równie trudne zadanie jak ze Szwecją czy z Chorwacją.
- No właśnie, z gospodarzami turniejów zawsze gra się ciężko. Słyszałem, że na ćwierćfinałowym meczu Katarczyków z Niemcami w hali był komplet 15 tysięcy widzów. W spotkaniu z nami hala też na pewno ich poniesie. My okazję do tego, by przekonać się jak to jest być gospodarzem będziemy mieć za rok, ale teraz musimy jeszcze sprostać zadaniu. Patrząc jednak wstecz, na większości imprez graliśmy z gospodarzami, więc nie będzie to dla nas nic nowego. Rywale będą mieć za sobą publikę, ale my wyjdziemy na parkiet naładowani jak na dwa poprzednie mecze.
Mówisz, że rywale będą mieć za sobą publikę, a co z sędziami? Gospodarzom ściany zawsze pomagają.
- Na ten temat nie chcę się kompletnie wypowiadać.
Przed wami najważniejszy mecz mistrzostw. Jak zachęcisz kibiców do wsparcia was w piątkowe popołudnie?
- Po tych ostatnich meczach i emocjach chyba nikogo specjalnie zachęcać nie muszę. Każdy, kto oglądał nasze wcześniejsze występy wie, że jest pełno emocji i walki. Horrory to dobre określenie, ja tu nic wielkiego nie wymyślę. Trzymajcie za nas kciuki, wierzcie w nas do końca, bo my wierzymy w nasze zwycięstwo do ostatniej sekundy każdego meczu.
Z Ad Dauhy dla SportoweFakty.pl,
Maciej Wojs