Warszawa od lat jest na mapie polskiego szczypiorniaka pustynią. Kibice najwyższą klasę rozgrywkową po raz ostatni widzieli tu wiosną 2009 roku. Panie z Akademii Wychowania Fizycznego walkę o ligowy byt przegrały wówczas z kretesem. Po 25 porażkach, mając ponad 900 goli po stronie strat. Panów w elicie nie ma od dekady. Dla milionowego miasta to wstyd.
[ad=rectangle]
Święto
Trybuny pękają w szwach. Lada moment walkę o Puchar Polski rozpoczną dwie najlepsze polskie drużyny ostatniego dziesięciolecia. Uzbrojone w gwiazdy, dopingowane przez setki gardeł. Kibice przyjechali na ten mecz z całego kraju. Dominują Płock i Kielce, są Puławy oraz Zabrze. Nie brakuje warszawiaków. Organizatorzy szacują, że na trybunach zasiadło około trzech tysięcy mieszkańców stolicy.
- Z roku na rok widzów jest coraz więcej - cieszy się były reprezentant Polski, Mariusz Jurasik. - Ten turniej był świetną promocją piłki ręcznej. Pokazaliśmy się w stolicy szerszemu gronu widzów. Ci dopisali. Oby formuła turnieju dalej się rozwijała - dodaje inny eks-kadrowicz, a obecnie czołowy skrzydłowy PGNiG Superligi, Bartłomiej Tomczak. Nowicjusze mogli się tego dnia w piłce ręcznej zakochać.
Dzień powszedni
Cztery dni później sezon kończą zawodnicy Warszawianki. Podopieczni Tomasza Porzezińskiego mierzą się na własnym parkiecie z Realem Astromal Leszno. Stawką piąte miejsce w tabeli. Jak na beniaminka, który ledwo wiąże koniec z końcem, to wynik niebotyczny. - Przed sezonem zakładaliśmy walkę o utrzymanie - przyznaje bez wstydu szkoleniowiec stołecznej drużyny.
Na parkiecie warszawiacy. Łączą pracę z grą, po boisku biegają za darmo. Z wysokości trybun zabytku przy Piaseczyńskiej ich walkę śledzi stu trzydziestu widzów. Doping jest głośny, dba o niego klub kibica. Kilku widzów wychyla się za barierkę. Na trybunach są miejsca, z których wzrokiem nie sposób objąć całe boisko. Z sufitu kapie woda. Na parkiecie wytarte reklamy TOP-2000. Firmy, która wspierała zespół jeszcze w ekstraklasie. Inny świat.
- Na takie wydarzenia, jak Puchar Polski, ludzie idą z myślą, że fajnie spędzą czas i zobaczą jakąś ciekawostkę. Na naszych meczach nie ma osób przypadkowych. To wszystko są ludzie z tym miejscem emocjonalnie związani - wyjaśnia Porzeziński. Jest jednak przekonany, że ci, którzy przychodzą, nie mogą czuć się zawiedzeni. - Piłka ręczna to przecież fajna, dynamiczna i często dramatyczna gra. A w trakcie spotkań atmosfera zawsze jest gorąca - mówi.
Przeszłość
Kibice w stolicy nigdy nie szaleli za piłką ręczną. - Kiedy zdobywaliśmy srebrny medal, nasze mecze oglądali głównie rodzina i przyjaciele. Większą liczbę widzów gromadziły tylko spotkania z Wisłą Płock - wspomina Paweł Albin, który barw Warszawianki bronił półtorej dekady temu. - Na trybunach zwykle było kilku znajomych i dwie żony - dodaje z uśmiechem Michał Matysik. Dziś telewizyjny ekspert, wówczas czołowy gracz zespołu z Piaseczyńskiej.
W 2001 roku, gdy Warszawę odwiedzili płocczanie, na trybunach doszło do burd. Jeden z kibiców spadł na parkiet. Pojawiły się pogotowie i policja, mecz przerwano. Gospodarze prowadzili 15:13, a do końca spotkania brakowało 12 minut. Wynik zweryfikowano jako walkower na korzyść rywali, a klub został ukarany grzywną w wysokości 5 tysięcy złotych. Na mecie sezonu drużynie Jarosława Cieślikowskiego do mistrzostwa Polski zabrakło punktu.
To był zespół gwiazd. Wschodzących i świecących. Obok Albina i Matysika przy Piaseczyńskiej grali Grzegorz Tkaczyk, Sławomir Szmal, Marcin Wichary, Piotr Obrusiewicz i Rafał Kuptel. - Mieliśmy mocny skład, ale w Wiśle też grali wówczas świetni zawodnicy - przypomina te ostatni w rozmowie ze SportoweFakty.pl. - Byliśmy jednością. Świetnie rozumieliśmy się zarówno na boisku, jak i poza nim. To był klucz do sukcesu - dodaje Albin.
Kontrakty miesięcznie sięgały siedmiu tysięcy złotych. W tamtych czasach były to przyzwoite pieniądze. Eldorado nie trwało jednak wiecznie. Budżet pękł, gdy ze wspierania zespołu wycofał się główny sponsor. Dwa lata po srebrze Warszawianka stała się bankrutem.
[nextpage]Dziś
Obecnej stołecznemu klubowi do lat chwały daleko. Dużych nazwisk w składzie szukać próżno. Ostatni sezon udało się przeżyć za dwieście tysięcy złotych. W porównaniu do czołówki pierwszej ligi to kwota skromna. Najlepsi mają ponad dwa razy więcej.
Hala, w której gra zespół, jest obiektem z innej epoki. - To staruszka. Oczywiście, chcielibyśmy grać nasze spotkanie w ładniejszej i większej hali, przy pełnych trybunach. Jeździmy po Polsce. Widzimy, gdzie rywalizują zespoły z Elbląga czy Legionowa. Może my też się kiedyś doczekamy. W Warszawie ze sportem zawsze było jednak pod górkę. To przykre, że tak duże miasto nie może dochować się zespołu na miarę ekstraklasy - mówi Porzeziński.
Doświadczony szkoleniowiec nie załamuje rąk. Wierzy, że coś drgnie i klub ruszy do przodu. - Coraz więcej ludzi zaczyna się nami interesować. A my chcemy iść do przodu, krok po kroku. Nie pełną łychą, ale spokojnie, powoli, łyżeczką - mówi. To nie futbol ani siatkówka. Sukces w piłce ręcznej nie wymaga fortuny.
Akademickie marzenia
Dzień przed starciem Warszawianki z Realem swój ostatni mecz w sezonie grają Akademicy z Banacha. Zespół Uniwersytetu Warszawskiego przed rokiem opuścił szeregi pierwszej ligi i tej wiosny miał walczyć o powrót na zaplecze elity. Celu osiągnąć się nie udało, o niepowodzeniu przesądziły punkty stracone w konfrontacjach z zespołami dolnej części tabeli.
- Czujemy niedosyt. Mamy jednak fajny zespół, a na trybunach pojawia się coraz więcej ludzi. Jesienią na pewno znów podejmiemy walkę o awans - podkreśla trener, Robert Bliszczyk. Poprzedni rozgrywki Akademicy przeżyli za sto czterdzieści tysięcy złotych. Ostatnie podliczone jeszcze nie zostały, ale kwota na pewno była niższa. - Nie zaliczamy się do drugoligowych krezusów - przyznaje kierownik zespołu, Krzysztof Szczyciński.
Trzy lata temu AZS UW grał barażach o awans do PGNiG Superligi. Budżet klubu - wspieranego przez firmę Zepter - sięgał czterystu tysięcy złotych. W przypadku awansu miał być przynajmniej podwojony, a trener Witold Rzepka snuł marzenia o meczach z Vive Tauronem Kielce czy Orlen Wisłą Płock Arenie Ursynów. Plany legły w gruzach, gdy ze wspierania klubu zrezygnował tytularny sponsor.
AZS UW i tak był wówczas oazą na pustyni. Latem 2011 roku zlikwidowana została męska sekcja Politechniki Warszawskiej. Inżynierowie mogli zagrać w barażach o awans do elity, ale wówczas dla klubu ważniejsze były Akademickie Mistrzostwa Polski. Później współpracę ze szczypiornistami zakończyli dwaj sponsorzy, a ludzki błąd w postaci proceduralnego niedopatrzenia sprawił, że sekcja nie dostała dofinansowania z ratusza.
Pasjonaci
Dziś piłkę ręczną w stolicy oglądać można jeszcze przy Marymonckiej. Tam swoje mecze rozgrywają panie z Akademii Wychowania Fizycznego. Historia bliźniacza. To drużyna pasjonatek, które sport łączą ze studiami i pracą. Po parkiecie biegają za darmo. Przy okazji spotkań domowych frekwencyjnych problemów nie ma, skład na mecze wyjazdowe jest już jednak uzależniony od tego, której z dziewczyn uda się dostać wolne w pracy.
Sznurki trzymają Daniel Lewandowski i Paweł Kapuściński. Trenerzy, kierownicy, organizatorzy. Wszystko spoczywa na ich barkach. Od przeprowadzenia zajęć, przez zorganizowanie meczu po ustawienie ławek rezerwowych i zakup wody mineralnej. Nic nie zmienia się od lat.
Trenerzy ostatnie pieniądze podjęli z klubu w marcu ubiegłego roku. Dziś drużyna żyje na kredyt, finansowana z prywatnych pieniędzy. Uczelnia pomaga skromnie, o środki finansowe z piłką ręczną walczą dziesiątki innych sekcji. Miasto głównie obiecuje. AWF, który wychował całe zastępy znakomitych wyczynowców, nie jest pierwszy do grantów nawet we własnej dzielnicy. - Sytuacja w Warszawie jest taka, że gdybyśmy się nazywali Legia, mielibyśmy pieniądze z miasta - przytomnie zauważa Lewandowski.
Problemy finansowe sprawiły, że w 2011 roku padła sekcja mężczyzn. Dziś w studenckim składzie rywalizuje ona w drugiej lidze. W cieniu uznanych firm swoje małe szczęście buduje Varsovia. Klub kilka lat temu postawił na szkolenie młodzieży i dziś legitymuje się kilkoma medalami mistrzostw Polski w niższych kategoriach wiekowych. Wiosną ekipa z Gwiaździstej wygrała łódzką grupę drugiej ligi, w pokonanym polu pozostawiając inne żeńskie drużyny ze stolicy: AZS UW, MKS Ochotę i WKPR Wesołą. Do spotkań barażowych ze względów sportowych zespół jednak nie przystąpił.
[nextpage]Miasto bez sportu
Akademickim drużynom trudno przebić się do lokalnej świadomości w mieście pełnym uciech. - Dzisiejszy kibic jest wymagający - zauważa Bogdan Kowalczyk. Wychowanek Warszawianki, były selekcjoner reprezentacji Polski. - Ma telewizję, kontakt z ekstraklasą i Ligą Mistrzów. Prawda jest taka, że na mecze pierwszej i drugiej ligi w dużych miastach chodzą tylko fanatycy - przyznaje.
[ad=rectangle]
Wybredny kibic wymaga dobrze opakowanego wydarzenia. Takiego, jak Puchar Polski. - Nawet, jeżeli będziemy mieli pomysł i ludzi zdolnych go zrealizować, to wciąż potrzeba do tego pieniędzy - podkreśla Matysik. W stolicy sponsorzy do piłki ręcznej się nie garną.
- Warszawa daje tak duże możliwości, że ci, którzy mogliby zainwestować w sport, stawiają na inne dziedziny - zauważa Kowalczyk. On sam swego czasu przy poszukiwaniu darczyńców zderzył się ze ścianę. - Byłem selekcjonerem reprezentacji. Szukałem dla kadry dodatkowego wsparcia. Dostałem się do firmy Damis, zarabiającej olbrzymie pieniądze na zarządzaniu Stadionem Dziesięciolecia. Tam pokazali mi cały plik próśb: z domów dziecka, ze szpitali... I zapytali: na kogo ja bym wyłożył pieniądze? - odpowiada nasz rozmówca.
Problemy ma nie tylko piłka ręczna. Sztandarowym przykładem sportowej niemocy stolicy jest zainaugurowany na początku dekady projekt AZS Politechnika Warszawska. Zakładał on, że w ciągu czterech lat zrzeszeni pod wspólną banderą siatkarze, siatkarki, koszykarze oraz szczypiorniści występować będą w najwyższych klasach rozgrywkowych. Wielka plany spaliły na panewce. Dziś w elicie grają tylko siatkarze.
Obiecany dom
Wsparcie miasta dla profesjonalnego sportu opiera się na cyklicznie organizowanych konkursach. Tam tort dzielony jest na wiele kawałków. W ostatnim - którego wyniki ogłoszono kilka tygodni temu - piętnaście milionów złotych trafiło do blisko dwustu podmiotów. - Kiedyś było prościej. W zależności od ligi, w której występował zespół, klub otrzymywał konkretne pieniądze. Dzięki temu mieliśmy pewność, w jakich warunkach finansowych przyjdzie nam funkcjonować. Dziś jest to niewiadomą - żali się Lewandowski.
- Przygotowujemy system wsparcia profesjonalnych drużyn sportowych - deklaruje wiceprezydent Warszawy, Jarosław Jóźwiak. - Mam nadzieję, że już niebawem będziemy mogli przekazać szczegóły. Na razie nie chcę mówić o konkretnych kwotach. Staramy się, aby nakłady, które przeznaczamy na dofinansowanie sportu, rosły. Liczę, że pomożemy też klubom w aktywnym poszukiwaniu sponsorów prywatnych.
Sporty halowe, na czele z piłką ręczną, potrzebują w Warszawie planu. Zarówno finansowego, jak i marketingowego. Akcje promocyjne, obecność w sieci, mediach społecznościowych... Aspekty te w większości klubów leżą odłogiem. Brakuje funduszy. To zamknięte koło. Sytuację mogłaby poprawić nowa hala. Nie jest naturalną sytuacja, w której miasto rodzi dwa piłkarskie stadiony, a potrzeby koszykarzy, siatkarzy oraz szczypiornistów są ignorowane. Oni także potrzebują domu.
Obietnic nie brakuje. - Powołujemy wspólni z ministerstwem sportu specjalny zespół, który będzie pracował nad zagospodarowaniem błoń wokół Stadionu Narodowego. W ramach jego prac ma być także przygotowane postępowanie dotyczące budowy hali sportowej. Mam nadzieję, że w ciągu kilku lat taki nowoczesny obiekt powstanie - zapowiada wiceprezydent Jóźwik.
Sportowcy na razie muszą karmić się nadzieją i myśleć o tym, jak dotrwać do końca sezonu. - W historii Warszawianki były może dwa, trzy krótkie okresy, kiedy pojawił się sponsor i za tym szły wyniki. Sam jako zawodnik, aby się rozwijać, musiałem wyjechać do Wrocławia - przypomina Kowalczyk. - Ten problem jest aktualny od lat. Nic się nie zmienia. Szkoda, bo piłka ręczna przeżywa obecnie świetny okres. Lepszego czasu na inwestycje nie będzie.