Do ceremonii otwarcia igrzysk w Pjongczangu pozostało kilkadziesiąt godzin, a w wiosce olimpijskiej pojawiają się już sportowcy z całego świata. Choć wydawało się, że największym problemem dla zawodników będzie zetknięcie się z niskimi temperaturami (poniżej -20 stopni Celsjusza), pojawił się inny, o wiele poważniejszy kłopot.
Otóż organizatorzy imprezy poinformowali, że aż 1200 pracowników służb porządkowych zaatakował norowirus grypy żołądkowej. Przewodniczący komitetu organizacyjnego Lee Hee-Beom zapowiedział, że robione jest wszystko, aby chorobą nie zarazili się sportowcy.
Norowirus jest wysoce zaraźliwy i atakuje do 48 godzin po dostaniu się do organizmu. Powoduje wymioty oraz ból brzucha. To najpoważniejsze dolegliwości odczuwane przez dotkniętych chorobą. - Każdy z pracowników jest teraz przez nas szczegółowo badany. Wiemy też co robić, aby norowirusem nie zarazili się sportowcy. Jako przewodniczący komitetu mogę tylko przeprosić za zaistniały problem - oświadczył Lee Hee-Beom.
Z powodu tak wielu chorych pracowników organizatorzy byli zmuszeni poprosić o pomoc służby militarne. Do obsługi igrzysk zostało skierowanych 900 nowych osób, którzy będą teraz odpowiadać za porządek w czasie imprezy.
O niebezpieczeństwie związanym z zarażeniem się chorobą mówił przed wylotem do Pjongczangu Adam Małysz. Dyrektor Polskiego Związku Narciarskiego przekonywał, że w Korei polscy skoczkowie muszą zwrócić szczególną uwagę na higienę i mycie rąk.
Przypomnijmy, że wirus grypy żołądkowej zaatakował sportowców w trakcie ubiegłorocznych mistrzostw świata w lekkoatletyce w Londynie. Wówczas udało się jednak ograniczyć jego rozprzestrzenianie.
ZOBACZ WIDEO Oceniamy medalowe szanse polskich skoczków na IO. "Największe są w drużynówce"