18 czerwca, sobota. Michał Warchoł, ratownik Mazurskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego jest w Hotelu Gołębiewskim w Mikołajkach. Opowiada dzieciom o bezpieczeństwie nad wodą. Bo to nie tylko sport, ale przede wszystkim rekreacja i odpowiedzialność. Uczy prostych zachowań, które mogą uratować życie. Z kolegami zorganizował konkursy dla kilkulatków.
Zajęcia wypadły rewelacyjnie. Świetna atmosfera udzieliła się samym ratownikom. Potrzebowali tego. Dziś rano interweniowali przy zderzeniu dwóch jednostek na Jeziorze Bełdany - jedna z poszkodowanych osób omal nie straciła życia.
Pusta sala. Moprowcy zbierają sprzęt. Nagle dzwonek telefonu Michała.
ZOBACZ WIDEO: "Z Pierwszej Piłki". Czerwona kartka dla agenta Macieja Rybusa. "To było żenujące"
Wezwanie. Jezioro Tałty. Łódka poszła na dno. Na pokładzie było siedem osób - cztery dorosłe i trójka dzieci.
Ratownicy działają natychmiast. Szybkim krokiem idą do łódki. Odpalają silnik.
Warchoł płynie na miejsce z dwoma ratownikami. Pełni funkcję sternika.
Przychodzą kolejne informacje - dwie osoby z łódki są pod wodą. Od momentu wypadku nadal nie wypłynęły.
Mija zaledwie kilka minut. Są na miejscu.
Michał już wcześniej zaplanował przekazanie obowiązków sternika koledze. Sam zejdzie pod wodę. Jest wykwalifikowanym nurkiem z olbrzymim doświadczeniem. Reszta ratowników pomoże poszkodowanym na powierzchni.
Pajęczyna łódek. Liczba turystów utrudnia akcję. Ale kilku z nich wskazuje ratownikom miejsce zatonięcia jednostki. Jedna osoba, która zaczęła tonąć, wypłynęła w końcu o własnych siłach. Pod wodą wciąż jest ośmioletnia dziewczynka.
Michał schodzi pod powierzchnię. Ciemno i zimno. Widoczność sięga najwyżej dwóch metrów. Nie szuka ciała. Szuka łódki. Doświadczenie podpowiada mu, że dziewczynka może znajdować się wewnątrz niej.
Schodzi na głębokość 32 metrów. Zakłada 75 metrów poręczówki. To nylonowa lina o szerokości 2-3 mm wskazująca trasę, którą przemierza nurek. Michał ma nadzieję, że zaczepi nią o łódkę, dzięki czemu szybko ustali miejsce na dnie, w którym osiadła jednostka.
Ratownik MOPR-u wykonuje pełne szerokie koło. Komputer pokazuje mu wejście w czas dekompresyjny, czyli usuwania azotu z organizmu. Niebawem zabraknie powietrza w butli. Kolega z łódki, umówionym sygnałem (przeciągłym dźwiękiem silnika), daje mu znać, że na miejsce dotarli nurkowie ze straży pożarnej.
Michał się wynurza. Przekazuje wszystkie informacje kolegom-nurkom, a sam z ratownikami przeczesuje dno z łodzi przy użyciu sonara. Jeden z nich zauważa plamę paliwa i bąbelki unoszące się w wodzie. Miejsce poszukiwań zmienia się kilkakrotnie, ale dziewczynki nadal nie udaje się odnaleźć.
Aż do wieczora. Wtedy łódkę na dnie znajduje grupa sonarowa strażaków z Olsztyna. Tak jak sądził Michał, ciało dziewczynki znajdowało się w kabinie pod pokładem.
Na ratunek nie było szans.
Uprawnienia
Prokuratura Rejonowa w Mrągowie wszczęła śledztwo w poniedziałek po tragedii. Wydarzenie jest badane w kierunku spowodowania wypadku w ruchu wodnym. Na wstępie ustalono, że łódź była wypożyczona, a jej 41-letni sternik był trzeźwy, ale nie posiadał uprawnień. Tak samo, jak pozostali uczestnicy rejsu, nie miał na sobie kamizelki ratunkowej.
Jak podaje TVN24, ze wstępnych ustaleń policji wynika, że łódź płynęła szybko i mogła zostać uderzona boczną falą innej łodzi.
- Z naszych ustaleń wynika, że łódź została wypożyczona z wypożyczalni. Sternikiem był 41-letni mężczyzna, który nie posiadał uprawnień do prowadzenia tego typu łodzi. Był trzeźwy. Tak jak zresztą i pasażerowie - mówi w rozmowie z portalem tvn24.pl Bogusława Pidsudko-Kaliszuk, szefowa mrągowskiej prokuratury. - Właściciel łodzi powiedział podczas przesłuchania, że zapytał dwóch mężczyzn, którzy do niego przyszli, czy mają uprawnienia. Stwierdził, że ci zapewniali go, iż mają.
- Istnieje duże prawdopodobieństwo, że gdyby wszyscy członkowie załogi mieli założone kamizelki ratunkowe, uniknęliby ofiary śmiertelnej. To tylko domysły, bo nie wiadomo, jak dokładnie wyglądał moment zatonięcia. Jednak z mojego doświadczenia wynika, że brak kapoków jest częstą przyczyną śmierci pod wodą. A rzadko który wczasowicz decyduje się go założyć - zaznacza Michał Warchoł w rozmowie z WP SportoweFakty.
I dodaje, że nadchodzące wakacje będą niezwykle trudne dla ratowników wodnych. Już wypływają informacje o planowanych strajkach kontrolerów lotów i kolejnych wzrostach cen. Wakacje w Polsce wciąż będą tańsze niż za granicą, a w tych czasach Polacy liczą się z każdym groszem. Ponadto sytuacja polityczna na świecie nie nastraja do dalekiego podróżowania.
- O ile majówka na Mazurach była względnie spokojna, o tyle podczas długiego weekendu czerwcowego czuliśmy się, jakbyśmy pracowali podczas wakacji. Obłożenie było gigantyczne - przyznaje Warchoł.
Od 16 do 19 czerwca MOPR interweniował 14 razy i udzielił pomocy 28 osobom. Zanotowano 20 interwencji karetek wodnych, podczas których zespoły pomogły 22 poszkodowanym. Było sześć akcji technicznych. Osiem osób trafiło do szpitala. Odnotowano jeden zgon.
Beztroska
- Wybierając się na wakacje, turyści często zapominają spakować swój rozum. Niestety dotyczy to także rodziców. Według polskiego prawa dziecko w wieku do siedmiu lat musi być pod opieką osoby pełnoletniej. Tymczasem rodzice o tym zapominają. Wyluzowują się tak, że ich żywiołowe pociechy znikają im z oczu. Do tego alkohol, telefony. Potem taki ojciec czy matka biegną do nas i zdziwieni alarmują, że ich dziecko się zgubiło - tłumaczy Radosław Wiśniewski, ratownik MOPR w książce "WOPR. Życiu na ratunek".
Rodzice przekraczają wszelkie granice nieodpowiedzialności. Przede wszystkim w stosunku do swoich dzieci.
– Dziecko bardzo szybko się gubi, szczególnie małe. Ale dla turystów często priorytetem na plaży są słońce, dobre miejsce, telefon, czasem książka. Rodzic rzuca hasło: "Nie odchodź za daleko" i po kłopocie. "Mama będzie patrzyła, a ty nie wchodź do wody". Tyle że wcale nie patrzą - łapią za telefon lub odwracają się w kierunku słońca. Przecież trzeba wrócić do pracy z opalenizną. Na ogół po zniknięciu dziecka matka przez kwadrans szuka go sama, a dopiero potem powiadamia ratowników. Kiedy podejrzewamy wejście do wody, angażujemy kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu ratowników. Jeśli korzystamy z uprzejmości plażowiczów, to w wodzie, w łańcuchu, mamy nawet kilkaset ludzi. Bierzemy osoby z brzegu i zaczynamy akcję poszukiwawczą. Pamiętam, jak w Sopocie o godzinie jedenastej przyprowadzono do nas błąkające się dziecko. Przygarnęliśmy je na chwilę w nadziei, że zaraz ktoś się po nie zgłosi. Ale minęła godzina siedemnasta i dalej nikogo nie było. O osiemnastej maluchem zajęła się policja. Mniej więcej wtedy zadzwoniła pani i spytała, czy czasem nie widzieliśmy jej dziecka. Po siedmiu godzinach! - opowiada z kolei Maciej Dziubich, prezes Sopockiego WOPR. Do dziś jest wstrząśnięty beztroską matki.
Beztroska to zresztą słowo klucz. Także w podejściu do pływania.
Światowa Organizacja Zdrowia podjęła rezolucję, która ma wspomóc państwa członkowskie Organizacji Narodów Zjednoczonych w zapobieganiu utonięciom, stając się bronią do walki z beztroską i brakiem świadomości. Na jej podstawie WOPR chce stworzyć wytyczne dla Polski. Powołano zespół, w którego skład wchodzą specjaliści w zakresie prewencji. Polacy bowiem nie potrafią pływać.
- Próbujemy nakłonić Ministerstwo Edukacji do wprowadzenia obowiązkowej nauki pływania w szkołach podstawowych. Dzieciaki albo nauczą się pływać, albo przynajmniej nabiorą szacunku do wody. Gdy zniesiono obowiązkową naukę pływania w szkołach, ukształtowało się pokolenie beztroskie w stosunku do wody. Teraz to pokolenie ma dzieci, którym nie przekazuje podstawowych zasad i stąd się biorą problemy z pływaniem. Chcemy, żeby obowiązek wrócił z możliwością zakończenia tej nauki certyfikatem takim jak karta pływacka. Walczymy też w Międzynarodowej Federacji Ratownictwa Wodnego (ILS) o to, aby międzynarodowa karta pływacka była uznawana na całym świecie. W wielu krajach bowiem jest tak, iż wystarczy, że dziecko utrzymuje się na wodzie. Tymczasem ono powinno umieć się przemieszczać, czyli dopłynąć do pierwszego bezpiecznego miejsca; chociaż tyle. Bo są miejsca, gdzie pomoc nie dotrze tak szybko, aby je uratować - wyjaśnia Paweł Błasiak, prezes Zarządu Głównego WOPR cytowany w książce "WOPR. Życiu na ratunek".
- Drugim elementem tego programu jest zapobieganie, a więc programy udzielania pierwszej pomocy na lądzie. Mamy projekt laboratorium z pięćdziesięcioma fantomami - w ciągu trzech godzin dzieci uczyłyby się schematów postępowania w wodzie w rytm muzyki. Należałoby powtarzać to co rok lub co dwa lata. Aż wreszcie się utrwali. Chodzi o mobilny rescue lab, który jeździłby po całej Polsce, a ratownicy prowadziliby szkolenia - kontynuuje.
Trzecim obszarem działań ma być promocja bezpiecznego korzystania z akwenów. Większość rodziców nie potrafi nawet poprawnie założyć kamizelki asekuracyjnej swoim dzieciom, przez co pociechy wypadają z nich w wodzie. Szczęście w nieszczęściu, jeśli rodzice są blisko. Powodzenie programu zależy jednak od tego, jakim wsparciem obejmie go rząd. WOPR zgłosiło się do odpowiednich ministerstw. Jego przedstawiciele chcą, żeby program był interdyscyplinarny i niepolityczny. Błasiak wierzy, że tak się stanie, bo przez dwadzieścia lat był członkiem formacji będącej blisko najważniejszych osób w państwie. Jako dyrektor Sztabu Działań Ochronnych stanowił wręcz o jej funkcjonowaniu. Chodzi o BOR, gdzie pracował niezależnie od opcji politycznej, która wchodziła na salony. Dało się.
Ważne, aby politycy przypominali sobie o konieczności wspierania ratowników wodnych i mówienia o ich pracy nie tylko podczas sezonu wakacyjnego.
Dawid Góra, WP SportoweFakty
Dziecko płakało, a ojciec czekał aż wyparują promile. "Dramat" >>
Czarna seria. Polska tonie! >>