Otylia Jędrzejczak: W wodzie nie widać łez

- Duszpasterz sportowców powiedział mi, że dostajemy od życia tyle, ile jesteśmy w stanie znieść. Gdy patrzyłam na pewne rzeczy, które mnie spotkały, zastanawiałam się, ile jestem w stanie wytrzymać - mówi mistrzyni olimpijska Otylia Jędrzejczak.

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
PAP/EPA / Patrick B. Kraemer

WP SportoweFakty: Podobno do rozmów z samym sobą najlepszy jest basen.

Otylia Jędrzejczak:
25 lat byłam sama ze sobą.

I jak?

- Można było przemyśleć całe życie. Zanurzasz uszy i wtedy słyszysz każdy swój oddech. Niektórzy pewnie dlatego pływania nienawidzą, bo nie lubią bić się z własnymi myślami. Mnie basen uspokajał, wszystko segregował. Tam tworzyłam historie, napisałam wiele tomów Harlequinów, uczyłam się do testów, śpiewałam piosenki. Woda dawała poczucie bezpieczeństwa. To było miejsce, gdzie nie zagrażał mi świat. Wiedziałam, że to mój czas, że nikt nie zadzwoni, nie przerwie, nie zaprowadzi w inne miejsce. Każdy ma swój dom i czuje spokój, kiedy zamknie drzwi od środka. Ja miałam wodę.

Mówi pani o przemyśleniach w ciszy, a ja słyszałem, że bywało głośno.

- Potrafiłam wrzasnąć. Mam swoje emocje, nie byłam oazą spokoju. Czasem dałam się wyprowadzić z równowagi. Czasem wchodziłam do wody zła i musiałam tę złość rozpływać. Wrzeszczałam, krzyczałam, płakałam i wychodziłam spokojniejsza. W wodzie nie widać łez. Starałam się nie wyżywać na innych, ale czasami ktoś dostawał rykoszetem. Jak jakiś młody trafiał mi w nogi podczas treningu, to radziłam mu, żeby nie pływał zbyt blisko mnie, skoro jeszcze nie umie. Oczywiście zawsze później się uśmiechnęłam. Atmosfera w drużynie była ważna w treningu. Dla zabawy można było młodym pokazać miejsce w szeregu, zaznaczyć, kto tu rządzi. Większość emocji tłumiłam jednak w sobie.

ZOBACZ WIDEO To dlatego Maja Włoszczowska odniosła życiowy sukces na igrzyskach

To pomagało czy przeszkadzało w osiąganiu sukcesów?

- Pomagało analizować starty: zwycięstwa i porażki. Potrzebowałam czasu. Układałam wszystko w głowie kawałek po kawałku. Czasami wystarczała mi rozmowa z kolegą, trenerem, współpracującym z nami psychologiem, albo przeczytanie książki. Moje podejście do życia dojrzewało. 10 milionów ludzi mogło mi mówić, że się do czegoś nadaję, ale dopóki sama sobie tego nie powiedziałam, to nie wierzyłam. Trener Paweł Słomiński opowiadał, że gdy w przygotowaniach zapalała mi się czerwona lampka, było wiadomo, że nic mnie nie zatrzyma. Wcześniej bywały małe wymówki, czasem opuszczałam trening w złym samopoczuciu, a czasem po prostu dużo gadałam.

Szybko zrozumiała pani, że potrzebuje pomocy psychologa?

- Nikt mi tego nie uświadomił, dlatego do pierwszego trafiłam dopiero w 2002 roku. Nasze spotkania polegały jednak na poznawaniu metod relaksacji i treningu mentalnym, wyobrażaniu sobie startu. Chyba zwyczajnie uczyłam się wypoczywać. Dopiero później, już z inną specjalistką, dołożyłyśmy trening autogenny, rozmowę. Wiem, że potrzebowałam kogoś z boku, z kim mogłam porozmawiać na różne tematy. Doskonale rozumiałam się z psychologiem, z którym współpracowałam, ale obie wiedziałyśmy, że najważniejsze jest to, żebym miała swoją pewność do wykonanej pracy. Czasem, gdy przebywasz 257 dni na zgrupowaniu, potrzebujesz, poza ćwiczeniami, porozmawiać o wszystkim i o niczym.

Dlatego teraz w swojej fundacji pracę z psychologiem oferuje pani dzieciom od razu w pakiecie z nauką pływania?

- Na "Otylia Swim Tour" zajęcia z psychologiem mają rodzice dzieciaków. Chcemy wytłumaczyć im, jak ważna jest rozmowa: czasami do sukcesu potrzeba trochę mobilizacji z zewnątrz. Albo wręcz odwrotnie - czasami lepiej odkręcić korek i spuścić ciśnienie. Obecnie rodzice często mają większe ambicje od swoich dzieci. Pewność siebie - tak, ale w rozsądnej dawce, bo jakby wszyscy myśleli, że są najlepsi, nie chcieliby wykonywać ćwiczeń. Dzieci uczą się z psychologiem i nami m.in. umiejętności wyznaczania celów, szukania marzeń i pokonywania przeszkód czy radzenia sobie z porażkami. Do zajęć w wodzie i pracy z psychologiem dołożyliśmy jeszcze konsultacje z dietetykiem. 43 procent dzieci w Polsce ma problem z otyłością. Chcę wychować przede wszystkim "mistrzów życia", bo mistrz olimpijski rodzi się raz na kilka lat. Samo uprawianie sportu może jednak nauczyć tego co ważne: konsekwencji, determinacji i szacunku dla drugiego człowieka. Tego ostatniego w obecnych czasach brakuje najbardziej. Połączenie tych rzeczy i cech pozwala pozytywnie patrzeć w przyszłość - a dzieciaki i młodzież to przecież nasza przyszłość.

Mnie kryzysy miłosne nie dotykały specjalnie - większość dobrze wpływała na karierę, bo wracałam na basen tak wściekła, że wyżywałam się próbując pobić rekordy.

Jak pani znosiła porażki?

- Nienawidziłam przegrywać, zostało mi to do dzisiaj. Oczywiście, że był płacz, moja mina mówiła sama za siebie. Myślę, że trenerzy, którzy ze mną pracowali, wiedzieli, że po grubszej porażce nie warto do mnie podchodzić. Lepiej było mnie zostawić w spokoju, Weszłam do wody, rozpływałam się i było lepiej. Początek mojej współpracy ze Słomińskim to także trzy tygodnie milczenia po pierwszych nieudanych mistrzostwach świata… Ale myślę, że to dobra cecha dla sportowca - przecież gdyby porażki po mnie spływały, oznaczałoby, że sport nie ma dla mnie znaczenia. Poza tym zawsze jednak dość szybko przechodziłam ze złości do analizy tego, co poprawić, co zepsułam.

Ani razu nie pomyślała pani o sobie: "Jestem wielka"?

- Przez kolejne lata przygotowywałam się od startu do startu i dopiero później zorientowałam się, że podobnie traktowałam życie. Przygotowywałam się do niego, jak do zawodów. Nie doceniałam tego, co robię. Tak byłam wychowana, że zawsze musiałam walczyć o coś nowego. Nigdy nie powiedziałam sobie, ani nie usłyszałam od kogoś ważnego: "dużo osiągnęłaś, jesteś super". Było raczej pytanie: "A wiesz, że jak chcesz następnym razem wygrać, to musisz pracować?". Dopiero po zakończeniu kariery uświadomiłam sobie, ile sukcesów osiągnęłam dla polskiego pływania. Wcześniej wrzucałam medal do szafy i wracałam na basen. Jakiekolwiek próby odstępstwa od tych zasad traktowałam dziwnie.

To znaczy?

- Potrzebowałam czasu, żeby zrozumieć, że pochwała nie zawsze musi pochodzić od trenera, chociaż to jest bardzo ważny element przygotowań i oceny wykonanej pracy. Jednak bardzo ważne jest także to, by umieć samemu zobaczyć swoje wartości oraz wykonywaną pracę. W tym bardzo pomógł mi Bartosz Kizierowski, który jako pierwszy chyba do mnie dotarł. Zrozumiałam, że sama też muszę umieć powiedzieć sobie, że wykonałam dobrą pracę, a nie przechodzić obok tego. Pamiętam, gdy po okresie kilku tygodni naprawdę dobrego treningu Bartek pod koniec powiedział do mnie, że wykonałam kawał dobrej roboty. Zrobiłam tę swoją minę wiecznie niezadowolonej, mającej wątpliwość, i chociaż wiedziałam, że dałam z siebie wszystko, nie potrafiłam tego do siebie dopuścić. Bartek kazał mi wyjść z basenu, stanąć przed lustrem, poklepać się po ramieniu i powiedzieć, że wykonałam "dobrą robotę". Nie umiałam, bardzo rzadko siebie chwaliłam. Dzisiaj na szkoleniach motywacyjnych opowiadam tę historię, bo wiem, że im szybciej nauczysz się doceniać to, co już udało się zrobić, tym łatwiej przychodzić będzie pokonywanie kolejnych wyzwań i dochodzenie do celu. U mnie było inaczej: wiedziałam, że nikt mi niczego nie da za darmo, że wszystko muszę wyszarpać pazurami. Największą pochwałą, jaką sobie dawałam, było "ok".

A rodzice? Trener?

- Trudno powiedzieć. Myślę, że nawet gdy oni chcieli mnie pochwalić, ja to wymazywałam. Wylewni nie byli, ale ja też sprawiałam wrażenie silnej i nie potrzebującej pochwał. Nauczyłam się, że ciężka praca przynosi efekty, konsekwencja - a nie same pochwały. Zwyczajnie sama musiałam wiedzieć, gdzie jest cel i do niego dążyłam.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×