Spędził 10 lat w disnejowskim raju, przeżył potężny huragan. Mariusza Siembidy wspomnienia z Bahamów
- Przeżyć huragan to jedno, a zobaczyć, jakie zrobił spustoszenie to drugie. Gdyby przez Polskę przeszedł taki żywioł, jak Irma, to Polski by nie było - mówi nam Mariusz Siembida, olimpijczyk, który 10 lat spędził na wyspie Castaway Cay na Bahamach.
Grzegorz Wojnarowski, WP SportoweFakty: W jaki sposób dwukrotny olimpijczyk trafił na prywatną wyspę Walt Disney Company i został na niej prawie 10 lat?
Mariusz Siembida, były pływak, specjalista stylu grzbietowego. Wicemistrz świata i dwukrotny mistrz świata na krótkim basenie, uczestnik igrzysk olimpijskich w Atlancie (1996) i Sydney (2000): W tamtym momencie w mojego życia byłem gotowy wyjechać do pracy gdzieś daleko. Kolega zapytał mnie, czy nie chciałbym się zatrudnić jako ratownik na statkach Disneya. "Ratownik na statkach Disneya? Niemożliwe" - myślałem sobie. Ale sprawdziłem i okazało się, że rzeczywiście, na większych statkach pasażerskich są baseny, które wymagają obecności ratownika.
Wiem, że ze względu na popularność w USA takiej formy wypoczynku, jak rejsy statkami pasażerskimi, w planach było wykupienie kolejnej wyspy. Na razie Castaway Cay, której oryginalna nazwa to Gorda Cay, jest jedyna. Walt Disney Company wydzierżawił ją od rządu Bahamów na 99 lat, ale na konkretnych warunkach. Mogliśmy korzystać z jakichś 10-20 procent jej powierzchni, cała reszta miała pozostać nienaruszona.
ZOBACZ WIDEO Co z tym chłopakiem? Maria Andrejczyk wyjawia tajemnicęJakie były pana pierwsze wrażenia po zobaczeniu wyspy? Nazwa Castaway może sugerować, że jest ona podobna do miejsca, w którym rozgrywała się akcja filmu z Tomem Hanksem o podobnym tytule.
Przyznaję, że miejsce zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Nigdy nie spotkałem się z tego rodzaju kurortem. Piękna wysepka na środku oceanu, przepięknie usytuowana, z cudowną laguną, do tego czyściutkie plaże. Wszystko jak z disnejowskiej bajki. Z jednej strony oaza spokoju, z drugiej trochę odludzie. Kiedy zaczynałem tam pracę, w telewizji mieliśmy trzy kanały, a dostęp do internetu był tam jeszcze ograniczony. Z czasem to się poprawiało, komunikacja była coraz lepsza, ale przez długi czas z rodzicami rozmawiałem średnio raz na miesiąc. Raz na dwa tygodnie to już był luksus. A zdarzało się też, że w ogóle nie mieliśmy kontaktu ze światem zewnętrznym, chyba że przypływał statek, bo tam były telefony satelitarne.Na początku tylko dwa razy w tygodniu, ale z czasem coraz częściej. Wyspa była bardzo atrakcyjna, wiele osób chciało tam przypłynąć na odpoczynek. Pod koniec mojego pobytu codziennie przypływały wszystkie cztery statki z pasażerami z całego świata. Odwiedzali nas nie tylko Amerykanie, ale i ludzie z Europy, a nawet z Australii.
W czasie pracy na Castaway Cay kilkukrotnie pan awansował.
Zaczynałem od najniższego szczebla, jako ratownik, i nie żałuję, bo dzięki temu bardzo dobrze poznałem miejsce i organizację całej pracy na wyspie. Potem, kiedy zostałem koordynatorem ratowników, łatwiej mi było nimi zarządzać. W ostatnich latach dostałem awans i zostałem menadżerem rekreacji. Miałem pod sobą około osiemdziesięciu osób - ratowników, obsługę rekreacji, obsługę sprzętów sportowych. Duża odpowiedzialność i duża intensywność. Kontrakty opiewały na 4-8 miesięcy, w tym czasie nie miałem możliwości dłuższej przerwy czy wyjazdu do domu. Jako menadżer pracowałem praktycznie non stop, od 70 do 90 godzin tygodniowo. Praca była ciężka, ale świetna, bardzo wdzięczna.
Zatrudnieni byli tam ludzie z różnych miejsc - z Australii, Kanady, z Europy czy ze Sri Lanki. Amerykanów było stosunkowo mało, dla nich to zajęcie nie było chyba aż tak atrakcyjne. Ja sam zatrudniłem kilku Polaków i bardzo się cieszyłem, że dzięki temu mogłem porozmawiać po polsku, bo zdarzało się, że cały kontrakt spędzałem w ogóle nie mówiąc w ojczystym języku i jak potem przyjeżdżałem do domu, miałem akcent jak z Republiki Południowej Afryki czy innego egzotycznego miejsca.
Same Bahamy są specyficznym miejscem ze specyficzną kulturą. Mi najbardziej rzucało się w oczy ich wyluzowane podejście do pracy. Bahamczycy na wszystko mają czas. Powoli, spokojnie, bez pośpiechu, ze wszystkim zdążą. Mówili: "Mariusz, spokojnie, zrobimy co trzeba, nie ma się o co martwić". Jak ktoś się spóźniał, mówiliśmy, że ma teraz "czas Bahama". Jak spóźnił się pięć minut, mówiliśmy, że przyszedł na czas. A jak przyszedł pół godziny po ustalonej godzinie, że miał swój "Bahama time".To była praca, która wymagała dyscypliny i poświęcenia. Trzeba było się bardzo starać i pilnować, żeby zapewnić obsługę klienta na najwyższym poziomie. Jest określona etykieta i określone zasady, które mają zapewnić spokojną, rodzinną atmosferę. Statki pasażerskie Disneya są jedynymi, które nie mają na pokładzie kasyn, nie sprzedają czystego alkoholu. Można napić się drinka, ale na przykład czystej wódki już się nie dostanie. Tak samo jest na wyspie. Firma dba o więzi rodzinne, o komfort wypoczynku rodzin, stara się, żeby nic go nie zakłóciło.
Wymagania są takie, że jeśli przepracuje się dla niego kilka lat, nie ma potem problemu ze znalezieniem zatrudnienia w innej firmie obsługującej rejsy wycieczkowe. Poziom wyszkolenia pracowników i obsługi klienta jest u Disneya z najwyższej półki. To jeden z powodów, dla których te rejsy są bardzo drogie. Ale są też najbezpieczniejsze. To Disney wprowadził ratowników na statkach. A kiedy na lagunie mieliśmy budować zjeżdżalnię, czekaliśmy na pozwolenie około pięciu lat. Najpierw sprawdzano ją gdzie indziej i dopiero kiedy okazało się, że nie ma żadnych wypadków i konstrukcja jest absolutnie bezpieczna, podjęto decyzję o budowie na wyspie. To firma, która nie może sobie pozwolić na jakiekolwiek błędy, bo te błędy kosztują miliony. Amerykanie domagają się odszkodowań z różnych powodów. Ktoś się potknie o kamień na plaży, przewróci się, potłucze, ma pretensje o to, że kamień leżał nie tam, gdzie powinien i idzie do sądu.
Pan w czasie pracy na wyspie miał jakieś tego typu sytuacje?
Na szczęście nie. Były różne nieprzyjemne zdarzenia, ale nie takie, w których zawinili pracownicy wyspy. Zdarzali się goście, którzy myśleli, że wszystko im wolno, przesadzali z alkoholem, wdawali się w bójki, ale ochrona szybko reagowała i nie dopuszczała do żadnych przykrych zdarzeń. W ciągu dziesięciu lat mojego pobytu miał miejsce jeden przypadek śmiertelny - pan, który wypłynął na lagunę, miał zawał serca, a że pływał w takiej specjalnej tubie, ratownik go nie widział i mężczyzna niestety zmarł.
Rekiny nie atakowały.
A skąd! Cała laguna, wielkości około pięćdziesięciu basenów olimpijskich, była zabezpieczona specjalnymi siatkami. Żadna większa ryba nie miała szansy tam wpłynąć. Rekiny, delfiny, jakiekolwiek zwierzęta, które mogłyby zagrozić bezpieczeństwu turystów, nie miały szans. A kiedy my mieliśmy choćby najmniejszy sygnał, że siatka może się gdzieś przerwać, przed wpuszczeniem gości wpływali w to miejsce nasi ratownicy, sprawdzali siatkę i wyglądali, czy coś potencjalnie groźnego w lagunie nie pływa. Delfiny czasem do nas przypływały, ale w miejscu cumowania statków.
A na samej wyspie mieszkały jakieś ciekawe stworzenia?
Mieliśmy kota (śmiech). Nie wiadomo, skąd się wziął, pewnie przywiózł go tam jeden z bahamskich pracowników. Nazwali go chyba TipTop, a goście założyli mu nawet profil na Facebooku. Jeśli chodzi o inne zwierzęta, widywaliśmy w lagunie płaszczki i żółwie, a na wyspie jaszczurki. Typowa dzika fauna dla odległej od lądu niewielkiej wyspy.