Anita Włodarczyk. Żadnych skoków w bok

Newspix / MAREK BICZYK PZLA / Na zdjęciu: Anita Włodarczyk
Newspix / MAREK BICZYK PZLA / Na zdjęciu: Anita Włodarczyk

Uchodzi za osobę o trudnym charakterze, choć sama woli nazywać się perfekcjonistką. Dzięki temu ma na koncie dwa złote medale olimpijskie, a do Tokio poleci po trzeci.

Gdy podczas igrzysk w Rio zdobyła złoto, pokonała rywalki o 5,5 metra i pobiła rekord świata, wydawało się, że nic nie da się już zrobić. Ale rekord przetrwał tylko 13 dni. Przebiła go podczas memoriału Kamili Skolimowskiej, do granicy 83 metrów zabrało zaledwie dwóch centymetrów. 82,98 m to wynik z innej galaktyki. Dla rzutu młotem Anita Włodarczyk stała się tym, kim dla koszykówki był Michael Jordan, dla pływania Michael Phelps, a dla piłki nożnej Leo Messi i Cristiano Ronaldo razem wzięci. Zdominowała dyscyplinę, zmieniła zasady gry.

Mówią o niej, że ma ciężki charakter, ale ona - choć tego nie neguje - woli określenie, że jest perfekcjonistką. Nawet na własną studniówkę nie poszła, bo wybrała obóz sportowy. Dlatego uprawia sport indywidualny. Bo tu wszystko zależy tylko od niej. Nie musi irytować się, że ktoś nie przykłada się do treningu. Jak zepsuje, sama będzie wiedziała co i jak.

Ultimatum Anity

Konflikt, do którego doszło w 2017 roku, po wydarzeniach w ośrodku Chula Vista w Kalifornii, nie przysporzył jej przyjaciół w środowisku. Polskich sportowców wyrzucono z ośrodka, po tym, jak w hotelu znaleziono butelki z piwem. Może śmieszne, ale obowiązuje tam całkowity zakaz spożywania alkoholu.

ZOBACZ WIDEO F1. Dobra zmiana Roberta Kubicy. "Widać same plusy"

Anita Włodarczyk poinformowała wówczas: "Oświadczam, iż ja i mój sztab szkoleniowy nie mamy nic wspólnego z incydentem, którego konsekwencją było wydalenie polskiej ekipy z ośrodka. Jako reprezentantka naszego kraju, staram się zawsze godnie reprezentować Polskę na całym świecie".

Wynikało to z jej charakteru, podejścia do sportu. Trener Krzysztof Kaliszewski mówił w rozmowie z "Forum Trenera": - Wielu sportowców trenuje, bo nie mają pomysłu na inne życie. A tak się nie da. By potem cieszyć się ze zwycięstwa, najpierw trzeba dawać z siebie wszystko na zajęciach. Ona do pracy podchodzi bardzo poważnie. Nie ma skoków w bok. Ja ją podziwiam, bo niejeden na pewno poszedłby w tango.

Ale dla kolegów z kadry takie zachowanie było jak zdrada. Postawiła się ponad resztą. Nie darowali jej tego. Rok później Konrad Bukowiecki zamieścił na Instagramie zdjęcie reklamujące memoriał Kamili Skolimowskiej. Na zdjęciu był on, Piotr Małachowski i Paweł Fajdek. Czwarta osoba, Anita Włodarczyk, została zasłonięta napisem: "Już w niedzielę w @cos.opo w Cetniewie!!!".

Włodarczyk tak to zirytowało, że ojcu Skolimowskiej postawiła ultimatum: albo Bukowiecki albo ona. Pan Robert uznał, że nie wykluczy Bukowieckiego. Włodarczyk pogniewała się i zrezygnowała z udziału w zawodach. Pan Robert wysłał jej obraźliwego sms-a.

To wszystko tym smutniejsze, że przecież w Londynie Włodarczyk oddała hołd Kamili, startując w jej rękawicy i butach. - Z żoną oglądaliśmy ten konkurs tak, jakby rzucała nasza córka. Tak samo skakaliśmy, krzyczeliśmy, a na koniec wypiliśmy szampana - powiedział Robert Skolimowski w rozmowie z "Forum Trenera". W tym czasie byli bardzo blisko. Anita przychodziła do nich, dzieliła się problemami, prosiła o wsparcie. Gdy przed igrzyskami w Rio de Janeiro rękawica Kamili była już w takim stanie, że nie nadawała się do użytku, Anita oddała ją do kaletnika. Nie wyobrażała sobie bez niej startów. Rękawica Kamili, dużo jajek na śniadanie i obowiązkowy kopniak w tyłek tuż przed zawodami. To są jej przesądy.

Konflikt był więc absurdalny, niezrozumiały. Coś się wypaliło, coś narastało i w końcu eksplodowało. Tomasz Majewski powiedział nawet, że to wszystko tak dziecinne, że szkoda komentować. Ale może właśnie tak musiało być. Kto nie ma trudnego charakteru, nie poradzi sobie w sporcie na światowym poziomie.

Więcej niż talent

Na lekcjach WF Anita była zawsze co najmniej dobra. A właściwie dobra była tylko dwa razy. W staniu na rekach i skoku do wody. Poza tym, na około 100 ocen, miała noty jedynie bardzo dobre bądź celujące. Trenowała wszystko. Grała w drużynie szkolnej w koszykówkę, doszła nawet do regionalnych finałów, na 60 metrów biegała w czasie 8,7 sekundy, na 600 metrów - 2:22 min., w skoku w dal - 4,02 m. Biorąc pod uwagę sport, jaki wybrała, wyniki to bardzo dobre albo i fenomenalne. Przecież jej rezultat na 60 metrów robił wrażenie nawet wśród najszybszych chłopców. Nie trzeba więc było wybitnego znawcy, by stwierdzić, że dziewczyna ma do sportu więcej niż talent.

Zresztą, w tamtym okresie nie było nawet mowy o rzucie młotem. - Anitka od dziecka była mocno zbudowana, ale nigdy nie spodziewaliśmy się, że będzie uprawiać taką konkurencję - mówił w rozmowie z "Super Expressem" jej ojciec Andrzej. Kochała sport, rywalizację. Od najmłodszych lat nie chciała bawić się typowymi zabawkami dla dziewczynek, a wózek, który ojciec przywiózł z Niemiec, powędrował w kąt.

Wolała grać z chłopakami w piłkę, kochała sport. Jeszcze na początku szkoły podstawowej przywiozła medal mistrzostw dawnego województwa leszczyńskiego w czwórboju lekkoatletycznym.

Z czasem przesiadła się na rower. Właściwie speedrower, czyli żużel bez silnika. Spodobało jej się, bo wtedy jeździła z rodzicami do Leszna na mecze żużlowców Unii.
- A ja jak coś zobaczę, to chcę spróbować - opowiadała potem w rozmowie z "Gazetą Wyborczą". Spróbowała mając 12 lat, a już rok później, razem z drużyną, zdobyła mistrzostwo Europy juniorów. I to wszystko rywalizując z chłopakami. W tym czasie była bowiem jedyną dziewczyną w kraju uprawiającą tę rzadką i nieznaną szerzej dyscyplinę sportu. Do tego, zdecydowana większość jej konkurentów była kilka lat starsza. W rozmowie z magazynem "Forum Trenera" zaznaczyła, że właśnie dzięki tej dyscyplinie bardzo wzmocniła nogi, co z czasem okazało się kluczowe dla jej przyszłości.

Maria Stanek, jej nauczycielka Wychowania Fizycznego z I Liceum Ogólnokształcącego w Rawiczu przypomniała podczas spotkania z uczniami, że "Anita to była osoba, dla której nie było rzeczy niemożliwych. Nawet jeśli nie od razu coś jej wychodziło, to po prostu lubiła pracować, by się poprawić".

To wszystko pokazuje, że była po prostu wszechstronnie uzdolniona sportowo, brała się za wiele rzeczy i odnosiła sukcesy. W klubie Kadet Rawicz, gdzie prezesem był jej ojciec, uprawiała różne dyscypliny. Trener Bogusław Jusiak zaczął ją ukierunkowywać. Najpierw spróbowała kuli, ale nie podobało się. Potem był dysk, który z czasem zamieniła na młot. Bo obrót w dysku za bardzo przypominał balet, a ona lubi siłę i szybkość. Z "baletu" zostało jej choćby to, że potrafi zrobić jaskółkę stojąc na piłce gimnastycznej.

Dogonić Kamilę

Miała wtedy 17 lat. Ktoś powie, że późno, ale w lekkiej atletyce wczesna specjalizacja nie jest wskazana. Dwa lata później podczas mityngu w Poznaniu trener Czesław Cybulski zaproponował jej wspólne treningi. Włodarczyk przeniosła się na poznański AWF. Trenowała jeden przystanek tramwajowy drogi od akademika, ale tylko przez dwa lata. Wkrótce zaczęła rzucać na tyle daleko, że stwarzała niebezpieczeństwo dla poruszających się po bieżni średniodystansowców. Dlatego wyniosła się pod most św. Rocha, choć i tam musiała uważać na przechodniów i studentów.

Mogła się skoncentrować na treningach, bo w sumie nie było za co zaszaleć. W tym czasie zarabiała ledwie 300 złotych z uczelnianego stypendium plus to, co przysłali rodzice. Koledzy, którzy jeździli na zagraniczne turnieje mieli lepiej, ale ona na zaproszenia nie mogła liczyć, bo nie była wystarczająco mocna.

- Trudno się było za takie pieniądze utrzymać. Do pracy nie mogłam pójść, bo treningi zajmowały mi pół dnia. Rodzice pomagali mi finansowo. Męczyłam się, ale wytrzymałam. Dzięki nim - opowiadała w rozmowie z magazynem "Na Żywo".

Przełomem był 2008 rok, gdy przekroczyła próg 70 metrów. Wcześniejsze wyniki były dalekie od dobrych. Wynik Kamili Skolimowskiej, która rzuciła prawie 72 metry i wygrała mistrzostwa Polski w 2007 roku, wydawał się tak bardo odległy, jakby nigdy nie dało się go przerzucić. Ale kilka miesięcy później Włodarczyk już zaczęła gonić swoją przyjaciółkę, idolkę i rywalkę. W marcu podczas mityngu w Splicie nie tylko wygrała, ale też ustanowiła swój rekord życiowy - 71,84 m. Tylko do czerwca pobiła go jeszcze kilka razy. Na igrzyska do Pekinu, tak naprawdę swoje pierwsze wielkie zawody, jechała z wynikiem 72,80. W Chinach zajęła 6. miejsce, bardzo dobre. Choć ostatecznie – po dyskwalifikacji dwóch rywalek za doping - w archiwach ma wpisane 4. Włodarczyk była na fali wznoszącej i już rok później pobiła rekord Polski należący do Skolimowskiej. Kamila, mistrzyni olimpijska z Sydney, go nie doczekała, zmarła pół roku wcześniej, w wieku zaledwie 26 lat, z powodu zakrzepicy. O ile jednak Skolimowska była jedną z najlepszych na świecie, to Włodarczyk wyszła daleko ponad to. Gdy już wysunęła się na prowadzenie w światowych rankingach, całkowicie zdominowała dyscyplinę.

ZOBACZ: Powrót Anity Włodarczyk jest zagadką

W tym czasie trenowała już pod okiem Krzysztofa Kaliszewskego, który pomógł jej wejść na poziom jeszcze niedawno nieosiągalny. Ale to wymagało wielkich poświęceń. - Wyczynowy sport to zakon o surowej regule. tam człowiek poddaje się pewnym zasadom i wywiązuje się z pewnych przykazań. Dokładnie tak samo jest w sporcie, a nawet gorzej, bo trzeba mieć znacznie większą samodyscyplinę wobec tego, co się dzieje wokół - tłumaczył trener w rozmowie z PAP. Włodarczyk doskonale to rozumiała, zgodziła się na jego warunki. Zmienili sposób treningu, bo przecież sport to nie tylko zdrowie ale i kalectwo. Wcześniej Anita miała trzy kontuzje kręgosłupa.

Historyczna szansa

Jako pierwsza i jedyna do tej pory przekroczyła 80 metrów. Przez 7 lat przesunęła granicę rekordu świata o 5 metrów. Dla fanów było oczywiste, że nie wygra, jedynie gdy nie przyjedzie. Rywalki na zawody przyjeżdżały jedynie po to, by walczyć o drugie miejsce. Od 2009 roku Włodarczyk wygrała cztery z sześciu możliwych do wygrania mistrzostw świata (w 2011 była 5., zaś w 2019 nie wystartowała) i cztery z pięciu tytułów mistrza Europy. Bilans "psuje" jedynie brąz w 2010 roku. Na igrzyskach dwukrotnie była pierwsza, choć jedno złoto, z Londynu uzyskała dopiero 5 lat po zawodach wskutek dyskwalifikacji Tatiany Łysenko. Podejrzewała, że rywala nie jest czysta, ale nie mówiła głośno, bo się nie godzi. Polka trzykrotnie wygrywała prestiżową nagrodę zawodniczki roku magazynu "Track & Field". Więcej razy, cztery, triumfowała jedynie Marita Koch, zawodniczka z NRD. Jak się później okazało, wspomagana przez państwowy przemysł dopingowy.

ZOBACZ: Wybrano polskich lekkoatletów stulecia

Te wyliczanki można ciągnąć w nieskończoność, bo Anita kolekcjonuje medale i zwycięstwa jak znaczki. Wszystko - można pomyśleć - przychodzi jej z łatwością, choć to oczywiście złudne, bo w rzeczywistości to sukcesy okupione morderczym treningiem, wyrzeczeniami.

Wydaje się, że nie ma już nikomu nic do udowodnienia. Ale trzecie złoto na igrzyskach Olimpijskich to było by coś. Przed nią, w rzucie młotem, dokonał tego tylko Amerykanin John Flanagan. Ponad 100 lat temu.

Źródło artykułu: