Kocham kibiców. Startuję czasem gdzieś na końcu świata, idę w stronę koła i widzę biało-czerwone flagi, ktoś krzyczy moje imię. Myślę wtedy: "Skoro tu przyjechaliście, skoro tyle poświęciliście, nie mogę was rozczarować, muszę wygrać".
PRZYPOMINAMY SYLWETKĘ ANITY WŁODARCZYK Z OKAZJI WYWALCZENIA PRZEZ POLKI ZŁOTEGO MEDALU IGRZYSK OLIMPIJSKICH W TOKIO.
Na igrzyskach w Rio de Janeiro konkurs finałowy ze względu na transmisje telewizyjne zaczął się o 10.30 rano. Było 50 stopni w słońcu, upał niemiłosierny. Nie miałam siły na przebieżki, na skipy pomiędzy rzutami. Stadion nie był pełny, ale jeden sektor zajmowało kilkudziesięciu kibiców ubranych na biało-czerwono. Wśród nich moi rodzice. Czułam, że to będzie mój dzień.
Że zdobędę złoto, byłam pewna od jakiegoś czasu. Forma była niesamowita. Krótko przed startem rzucałam 75 metrów 5-kilogramowym młotem. A to znaczy, że lżejszym o kilogram mogę rzucić nawet 10 metrów dalej.
Tego dnia na śniadanie zjadłam kilka jajek na twardo. Tak musi być, tak jest zawsze od Berlina. Wtedy w 2009 roku zjadłam 5 jajek, zdobyłam mistrzostwo świata i pobiłam rekord świata. Od piłkarzy ręcznych dostałam dobrą kawę. Muszę też zawsze pomalować paznokcie. Na jednej dłoni w polskich barwach, na drugiej w barwach kraju, w którym startuję. I oczywiście kopniak od trenera na powodzenie.
Kiedyś, wchodząc do koła, starałam się odciąć od świata, wyciszyć, wyłączyć zewnętrzne bodźce. Przed kołem ustawione są aparaty, w momencie, gdy zaczynasz robić obroty, zaczynają strzelać jak chór cykad. Pamiętam, że w Pekinie bardzo mnie to rozpraszało. Ale nauczyłam się z tym żyć.
Już od drugiego rzutu, gdy przekroczyłam 80 metrów, było jasne, że tego dnia nikt mi tego nie odbierze. W trzecim rzucie było 82,29. Wszystko poszło idealnie. Każdy detal był dopracowany. Złoto, rekord świata. Fenomenalne uczucie. Miałam 6 metrów przewagi i tak naprawdę mogłam już kończyć konkurs. Oddałam jeszcze dwa rzuty, również w okolicach 80 metrów. Jest złoto, o którym tak marzyłam. W tym czasie pierwsze. O tym, że jednak drugie, dowiem się kilka miesięcy później.Dzieciństwo łobuza
Pod skórą na łokciu i na kolanie mam jeszcze trochę żużlu, choć już kilkanaście lat minęło, od kiedy jeździłam na speedrowerze. Człowiek był młody i nie pomyślał, żeby założyć ochraniacze. W Rawiczu istnieje klub żużlowy Kolejarz Rawicz, niedaleko jest Unia Leszno. Wielu żużlowców zaczynało na speedrowerze. To podobne do żużla, ale jeździsz na znacznie mniejszym torze. Zaczynaliśmy na rowerach Wigry 3, zmieniało się tylko zębatki. Z czasem zmieniliśmy rower na takie "angielskie kozy", z większym kołem i wygiętą kierownicą. I to były rowery bez hamulca.
Na początku byłam maskotką w klubie Pavart Rawicz. Jak była prezentacja, to zasuwałam na małym rowerku BMX z flagą klubową. Prowadziłam całą grupę. Mój brat, Karol, starszy o 6 lat, ścigał się, tata był prezesem w klubie, mama sekretarką. Ten klub to było nasze życie. Brat chodził na treningi, a ja je oglądałam. Zawsze chciałam się ścigać.
To była wielka przygoda, jeździliśmy na zawody po kraju całą rodziną. Rodzice, ja, brat, który też był świetnym zawodnikiem, i nasz pies Śliniak, półjamnik.
Mając lat 13, startowałam w drużynowych mistrzostwach Europy juniorów do lat 18. Nie dość, że byłam jedyną dziewczyną, to jeszcze byłam 5 lat młodsza. W Polsce byłam jedyną dziewczyną, która ścigała się z chłopakami, więc gdy wygrywałam, dla nich nie były to fajne momenty. Zdarzało się, że ścigałam się też z seniorami, chłopakami po 23-24 lata. Pamiętam, jak ścigaliśmy się z Wirażem Ostrów. Dwa razy wygrała z jednym zawodnikiem i ich trener wychodził z siebie. Leciały bluzgi, "przegrałeś z dziewczyną, to hańba, wracasz na piechotę do Ostrowa". Szczerze mówiąc, wcale mu się nie dziwię.Z drugiej strony zawsze byłam wysportowana, byłam bardzo sprawna i czego się nie chwyciłam, łatwo mi przychodziło. Biegałam, skakałam, wygrywałam na zawodach. Nigdy nie lubiłam biegów długodystansowych, 600, 800, 1000 metrów. Ale startowałam, bo mnie potrzebowali. Nie myślałam wtedy o tym, żeby trenować lekką atletykę, po prostu spędzałam czas uprawiając sport.
Rodzice nigdy mnie do niczego nie zmuszali, nie wywierali presji, że muszę być najlepsza, zdobywać medale. To przychodziło samo z siebie. A w weekendy zawsze jeździliśmy na wycieczki rowerowe albo na żużel do Leszna. Gdy grała kadra w piłce nożnej, siedzieliśmy i kibicowaliśmy. Nasze życie toczyło się wokół sportu. Inne rzeczy mnie nie interesowały.
Tata dorabiał w Niemczech, więc przywiózł mi kiedyś wózek i lalkę Barbie z Niemiec. Miałam 7 lat. Wózek poszedł w kąt. Lalką też specjalnie się nie bawiłam. Ale mam ten wózek do dziś, mama schowała go na pamiątkę w piwnicy. Dostaliśmy też walkie-talkie z bratem. Kosztowało bardzo dużo pieniędzy. Po kilku godzinach zabawy to rozwaliliśmy. Tata miał pod ręką parasol i tak strzaskał tyłek bratu, że parasol nie przetrwał.
Nie powiem, że mieli ze mną łatwo. Rodzice wychowywali tak, żebyśmy byli grzeczni i kulturalni. Z bratem, Karolem, to się udało. Jest uosobieniem kultury. Ze mną już tak łatwo nie poszło. Zawsze byłam łobuzem. Byłam młodsza o 6 lat, walczyłam o swoje, tłukliśmy się nieustannie. Kto ma posprzątać, kto ma wynieść śmieci. Fizycznie nie miałam z nim szans, więc kopałam go albo - wstyd się przyznać - opluwałam i uciekałam do łazienki, zamykałam się tam i czekałam, aż mu przejdzie.
Jak brat był w siódmej klasie, wpadałam do niego do pokoju i potrafiłam jednym ruchem zrzucić mu wszystko na ziemię. Ciężko miał z młodszą siostrą. Ale mieliśmy i zawsze mamy fantastyczny kontakt. Nie mogłabym sobie wymyślić lepszego brata.
Żyliśmy w 70-metrowym mieszkaniu, czteropiętrowym bloku, przesiadywaliśmy godzinami na dworze. Bawiliśmy się w berka, w "szukano", jak nazywaliśmy chowanego. Czas spędzałam bardziej z kolegami niż koleżankami. Jak nie rower, to cokolwiek, graliśmy w palanta, choć nie mieliśmy kija, więc mieliśmy sztachety i nimi tłukliśmy. Chłopcy nigdy nie dawali mi taryfy ulgowej. Mieliśmy równouprawnienie, zanim to było modne. W bloku obok na trzecim piętrze na balkonie sąsiad miał trzy szklane szyby. Pewnego pięknego dnia za moją sprawą zostały mu dwie. Zwialiśmy, ale ostatecznie zwyciężyła uczciwość. Zrobiliśmy zrzutkę, szkody zostały pokryte, ale zdobyłam uznanie kolegów. Piłka palantowa poleciała na 40 metrów, to był świetny wynik.Lekką atletykę trenuję od 16. roku życia. Trochę późno, ale wielu zaczynało wcześnie, odnosili sukcesy w kategoriach dziecięcych i młodzieżowych, potem znikali. W młodości musisz uprawiać różne sporty, kształtować sprawność.
Ale nadszedł moment, gdy trzeba było postawić poważniej na jedną dyscyplinę. Speedrower był bardziej dla zabawy, szukałam czegoś poważniejszego. Stanęłam przed wyborem: lekka atletyka albo pływanie. Patrzyłam jednak na tych pływaków, oni wstawali o 5 rano, szli na trening, potem szkoła i znowu trening. No nie, ja jednak lubiłam się wyspać. Pływanie nie jest dla wszystkich. Wybrałam lekką atletykę także ze względu na warunki fizyczne, które odziedziczyłam po ojcu. Od razu spróbowałam konkurencji rzutowych.
Najpierw było pchnięcie kulą, ale nie mogłam się wyżyć, wzięłam dysk do ręki. To było naprawdę świetne. Ale też byłam jedyną osobą w klubie, która rzucała dyskiem, pozostali rzucali młotem. Od czasu do czasu próbowałam rzutu młotem. Raz w tygodniu.
Powoli stawało się jasne, że będę musiała się przestawić, bo do dysku byłam za wolna. Miałam co prawda bardzo dobry wynik, 51,98 metra, i zabrakło mi jedynie dwóch centymetrów, żeby zakwalifikować się na mistrzostwa świata juniorów. Ale mój trener Bogusław Jusiak zawsze mówił, że będę rzucała młotem. Miał rację, to była moja dyscyplina. Szybko się uczyłam, przyswajałam technikę, choć do poważnych wyników było daleko. Na pierwszych mistrzostwach Polski seniorów w 2005 roku rzuciłam 57,86 metry, zajęłam 6. miejsce. Nie był to wynik, który zwiastował to, co miało nadejść w późniejszych latach.Dostać takim młotem to śmierć
W tamtych czasach nie mieliśmy za bardzo warunków do treningu, ćwiczyliśmy na terenie szpitala. Trener wylał betonowe koło. Nie było siatki, żadnej ochrony. A tam była stacja dializ i hospicjum, ludzie przechodzili, przez naszą rzutnię regularnie kursował ksiądz z komunią do osób chorych. Dziś aż boję się pomyśleć, co by było, gdyby zerwał się młot. Jednak dysk poniosło. Wypuściłam go z ręki i trafił w zaparkowanego tam opla corsę. Właściciel nie był zadowolony, gdy zobaczył konkretne wgniecenie na pięknej lazurowej powierzchni auta.
W 2004 roku wybrałam jako podstawową dyscyplinę rzut młotem. Po dwóch latach zdobyłam tytuł w Młodzieżowych Mistrzostwach Polski. Ale startowałam jeszcze w dysku - zdobyłam srebro, a w kuli byłam ósma.
Wtedy już wiedziałam, że chcę uprawiać sport poważniej. Wcześniej marzyłam o AWF w Poznaniu, chciałam zostać nauczycielką wuefu. Rzucałam 52 metry, wiele dziewczyn rzucało 10 metrów dalej. Gdzie mi do wielkiego sportu! To była przepaść. Ale to się zmieniło.
To, czego nie widziałam ja, zauważył trener Czesław Cybulski. Wtedy jeździliśmy często do Poznania na zawody i on zauważył, że mogę być zawodniczką. To było dla mnie wielkie wyróżnienie. On miał już wielkie sukcesy z Szymonem Ziółkowskim i Kamilą Skolimowską. Gdy zaproponował mi trening, to był zaszczyt.
Trenowaliśmy pod mostem nad Wartą. Rzutnia na AWF była zbyt krótka, a stadion Olimpii był na drugim końcu miasta. Ludzie spacerowali, a ja rzucałam. Oczywiście w bezpiecznej odległości. Czasem tylko gdy studenci z Politechniki wychodzili nad Wartę, prosiliśmy ich, żeby na wszelki wypadek przenieśli się nieco dalej. Dostać takim młotem to śmierć.
Warunki były sprawą drugorzędną, miałam cel. Gdy już kończyłam szkołę średnią, postanowiłam, że chcę uprawiać sport, chcę pojechać na igrzyska olimpijskie do Pekinu. To oznaczało 4 lata ciężkiej pracy. W 2007 roku rzucałam jeszcze 67 metrów, rok później przekroczyłam magiczną granicę 70 metrów. Zaczęto mnie zapraszać na mityngi. Z czasem pękały kolejne bariery: 75, 80 metrów. To ostatnie było najtrudniejsze, rolę odegrały detale. Nogę postawić centymetr dalej, rękę "wydłużyć", osiągnąć większą szybkość. Ale na razie do takich odległości było jeszcze daleko.
Zakwalifikowałam się na igrzyska. Marzyłam o tym, żeby w Chinach dostać się do finału. Zrobiłam dużo więcej, niż się spodziewałam. Szóste miejsce to był znakomity wynik (ostatecznie po dyskwalifikacji dwóch białoruskich zawodniczek Anita Włodarczyk jest sklasyfikowana na miejscu 4. - przyp. red).
Następny rok to był przełom. Zdobyłam mistrzostwo świata w Berlinie, pobiłam też rekord świata. Tak się cieszyłam, że biegłam w podskokach do trenera i... skręciłam staw skokowy. Tego dnia już nie mogłam startować. Nie powiem, denerwowałam się. Wtedy najgroźniejszą rywalką była Niemka Bety Heidler. Ponad 60 tysięcy Niemców na trybunach dawało jej dodatkowe metry. Miałam rzut ostatniej szansy i serce zaczęło mi walić. Młot poleciał ponad 75 metrów... 77,12. Kilkadziesiąt centymetrów różnicy. Jest złoto!Na ceremonię medalową szłam o kulach. Przede mną była dekoracja Usaina Bolta, czekałam na swoją kolej a on przybił mi piątkę. "Tylko my pobiliśmy rekordy świata" - powiedział i się zaśmiał. Tylko my, Bolt i ja. Kto by pomyślał? Na koniec roku w Monaco była gala lekkoatletyczna. Usadzili nas przy jednym stoliku.
Wtedy poznałam, co znaczy popularność. Ludzie zaczepiali mnie na ulicy, gratulowali. Ale oczywiście trudno zestawić to z tym, co było po Rio. Zainteresowanie było ogromne. Mam taki swój bazarek w Warszawie, starsze panie pytały sprzedawczyń, kiedy robię zakupy, bo chciały mi osobiście pogratulować.
Po Berlinie uwierzyłam, że mogę być najlepsza. Presja była ogromna, zaczęły się mityngi, "startuje rekordzistka świata". Każdy oczekiwał ode mnie niesamowitego startu, nie mogłam przegrać. Od 2009 roku zawsze jechałam na zawody w roli faworytki. Do tego trzeba się przyzwyczaić. Jak radzić sobie z taką presją, nauczył mnie psycholog. Z doktorem Nikodemem Żukowskim współpracujemy 17 lat. Niektórzy się wstydzą współpracy z psychologiem, mówią, że poradzą sobie sami. Ale dla mnie ważna jest współpraca z najlepszymi fachowcami. Zwłaszcza że głowa często w sporcie znaczy więcej niż czysta fizyczność. Wiele osób potem ma problem, żeby przełożyć trening na zawody, ja tego problemu nią miałam nigdy. Zawsze na zawodach, gdzie dochodził jeszcze ten niesamowity klimat, rzucałam dalej niż na treningach.
Kiedyś przed zawodami byłam bardzo zestresowana. Wprowadzaliśmy różne metody relaksacyjne, wizualizacje. Doktor zawsze powtarzał, żebym myślała o technice, nie o wyniku. Liczy się tylko technika. Gdy udało się wygrać ze stresem, musiałam walczyć z rywalkami. Co zrobić, jeśli masz dobry wynik i rywalka cię przerzuci? Nie jest łatwo się podnieść. Na mityngu w Bydgoszczy, gdy biłam rekord świata, doktor tak mnie nastawił, że miałam być jak lew wypuszczony z klatki, miałam zagryźć Betty Heidler. Doktor zna się na robocie.
W pewnym momencie doszło jednak do tego, że rywalki zostają w tyle. Musisz walczyć tylko ze sobą. Kolejne wyzwanie. Czasem mówiłam sobie, że jak zrobię rekord, to kupię sobie nowe buty. Organizatorzy kładli na przykład tabliczkę z napisem buty. To była motywacja. Jeśli się nie udało, nie kupowałam butów.
Może to kwestia osobowości sportowców, gdzie każdy chce być tym najważniejszym. Ale ja myślę, że chodzi bardziej o zazdrość. Niektórzy nie mogą przeboleć, że wygrywamAnita Włodarczyk
Wtedy, w Berlinie w 2009 roku, startowałam sama, bez trenera. Kilka tygodni wcześniej na zgrupowaniu w Cetniewie nasze drogi się rozeszły. Trener Cybulski był wkurzony po moich rzutach. Po bardzo ciężkich treningach rzuciłam 72 metry i wiedziałam, że to nie jest żaden problem, bo już to przerabiałam. Ale trener wiedział swoje, doszło do kłótni i się pożegnaliśmy. Nie było możliwości negocjacji.
Dziś nie pojechałabym bez trenera na dużą imprezę. Wtedy się udało. W listopadzie 2009 roku zaczęłam pracę z Krzysztofem Kaliszewskim, który pracował z Kamilą Skolimowską i Szymonem Ziółkowskim. Na początku trener nie chciał ze mną pracować. Bardzo ciężko zniósł śmierć Kamili, nie chciał już trenować żadnej zawodniczki. Ale udało się go namówić.
W Londynie, w 2012 roku, startowałam w rękawicy i biało-złotych butach Nike Kamili. To były takie moje talizmany. Po raz drugi te buty założyłam dopiero 4 lata później w Rio.
Trudno nazwać nas wielkimi przyjaciółkami, ale byłyśmy dobrymi koleżankami. Po raz pierwszy wyjechałyśmy razem na mityng w 2008 roku do Kataru. Ona mi wtedy bardzo pomagała, podpowiadała.
Kamila była moją idolką. Wcześniej, w 2004 roku, pierwszy raz wystartowałyśmy razem. Ona była mistrzynią olimpijską a ja marzyłam, żeby ją dogonić. Udało się krótko przed jej śmiercią. W 2008 roku na mistrzostwach Polski seniorów osiągnęłyśmy identyczny wynik. W rzucie młotem zdarza się to raz na wiele lat. To był symboliczny moment.
Najpiękniejsze wykonanie, jakie kiedykolwiek słyszałam
Na igrzyskach w Londynie zdobyłam swój pierwszy złoty medal, choć o tym dowiedziałam się wiele lat później. Miałam jakieś spotkanie, po jego zakończeniu wyjęłam telefon i zobaczyłam dziesiątki nieodebranych połączeń, pełno SMS-ów. We wszystkich było napisane to samo: "Łysenko zdyskwalifikowana, masz złoto".
Ominęły mnie te wszystkie zaszczyty przeznaczone dla mistrzów, ale kto wie, może gdybym w Londynie wygrała bez dyskwalifikacji rywalki, nie miałabym takiego parcia na złoto w Rio de Janeiro.
Z Tatianą miałam bardzo dobry kontakt. Podejrzewaliśmy, że bierze doping. Zniknęła tuż przed igrzyskami, ogłosiła, że ma kontuzję. Po kontuzji wróciła i pobiła rekord życiowy. To samo było rok później. Wiedzieliśmy, że coś nie gra. Kilka razy miałam kontuzję w karierze i nigdy nie wróciłam szybko do takiej formy, żeby pobić rekord życiowy.
Próbki są magazynowane przez 10 lat, więc wiedziałam, że to kwestia czasu. W październiku 2016 roku przyszła ta wiadomość. PKOl wyrównał mi tę różnicę finansową. Minister sportu Witold Bańka ustalił taki przepis, że poszkodowani sportowcy też mieli wyrównane finanse. Wiadomo, że na stadionie inaczej by się odbierało medal. Z drugiej strony wtedy srebro też było wielkim sukcesem. A teraz mogłam przeżywać złoto. Odebrałam je w Teatrze Wielkim podczas gali 100-lecia PKOl. Orkiestra zagrała Mazurka Dąbrowskiego, specjalnie dla mnie, najpiękniejsze wykonanie, jakie kiedykolwiek słyszałam. Na stadionie nikt nigdy by tak nie zagrał.Zasady idą w kąt
Gdy w 2014 roku rzuciłam 79 metrów, wiedziałam, że magiczna granica 80 mtrów w końcu pęknie. Udało się 1 sierpnia 2015 roku, tydzień przed moimi 30. urodzinami. 81,08, fenomenalny wynik. Jak skoczyłam na trenera, mało się nie przewrócił. Świętowałam do białego rana. Może ktoś powie, że nieprofesjonalne, ale od lat powtarzałam sobie, że jak przekroczę 80 metrów, wszystkie zasady idą w kąt. Trzy tygodnie później miałam mistrzostwa świata w Pekinie. Rzuciłam 80,85. Było złoto.
Niektórzy nie mogą przeboleć, że wygrywam
Niektórzy wypominają mi aferę w Chula Vista i wszystko, co stało się później. Tak, ja wywołałam tę aferę. Tam, w ośrodku w Stanach Zjednoczonych, jest zakaz palenia papierosów i picia alkoholu. Przyjeżdżaliśmy tam od lat i zawsze było fantastycznie. Każdy wiedział, na co się pisze. Tym razem mieszkałam poza obiektem, reszta ekipy w ośrodku. Zrobili wtedy grubą imprezę, choć znali zasady. Mnie było wstyd. Wydałam oświadczenie, żeby nie łączono mnie z tą aferą. Dla mnie jako dwukrotnej mistrzyni olimpijskiej to by była wizerunkowa katastrofa. Wtedy się zaczęło.
Konrad Bukowiecki na swoim Instagramie dał zapowiedź mityngu Kamili Skolimowskiej. Zakrył tam moje zdjęcie. Obraził mnie. Nawet nie chodzi o to, że mam tyle medali i rekordów. Należy się szacunek, tym bardziej kobiecie. Rozmawiałam z organizatorem mityngu i powiedziałam, że jeśli Konrad startuje, to ja nie. Konrad wystartował. Po mityngu w Cetniewie poświęconym Kamili Skolimowskiej dostałam od Roberta Skolimowskiego, taty Kamili obraźliwego SMS-a, kontakt się urwał. Mieliśmy fantastyczne relacje, byliśmy niemal jak rodzina. Z dnia na dzień się skończyło.
Może to kwestia osobowości sportowców, gdzie każdy chce być tym najważniejszym. Ale ja myślę, że chodzi bardziej o zazdrość. Niektórzy nie mogą przeboleć, że wygrywam. Na początku było mi przykro, z czasem przestałam się tym przejmować. Każdy ma otwartą drogę, trzeba tylko ciężko trenować. A ja zawsze kochałam trening. Trening to moja miłość. To narkotyk.