Przez lata stanowiła o sile reprezentacji. Jedna z najlepszych polskich siatkarek w historii postanowiła opowiedzieć o swojej karierze i życiu w pozbawionej lukru autobiografii. Liderka Złotek i dwukrotna mistrzyni Europy otwiera się przed czytelnikami jak nigdy dotąd. To wszystko w książce "Małgorzata Glinka. Wszystkie odcienie złota", która ukazała się nakładem wydawnictwa SQN.
Dawid Góra, WP SportoweFakty: Bóg często pani wysłuchuje?
Małgorzata Glinka-Mogentale, była siatkarka: Na pewno nie zawsze, ale takie jest życie. Nie mam z tym problemu.
W 2009 roku poprosiła pani, aby zabrał wszystkie medale, osiągnięcia, kontrakty, byle tylko córka była zdrowa.
Dla każdej matki najgorszą rzeczą, jaka może się przydarzyć, jest poważna choroba dziecka. Opisałam tę historię w książce, bo bardzo mocno ją przeżyłam. Chciałam pokazać, że w życiu miałam nie tylko sukcesy i chwile radości, ale też trudne momenty. Zresztą jak każdy.
Ale nie każdy musi walczyć z chorobą, która może skończyć się tragicznie dla dziecka.
Przeszłam przez to i mogę powiedzieć jasno - nikomu czegoś takiego nie życzę.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: partnerka Milika błyszczała w Paryżu
U Michelle niedługo po narodzinach zdiagnozowano sepsę, która obejmuje cały organizm. Gdyby zakażenie doszło do mózgu, sytuacja stałaby się dramatyczna.
W tej sprawie pomogła moja intuicja. To było matczyne przeczucie. Gdybym posłuchała pediatrów, którzy twierdzili, że moje dziecko ma gorączkę, bo panują upały, dziś moglibyśmy rozmawiać w zupełnie innych humorach. Wystarczyło zaczekać kilka godzin, a sepsa doszłaby do mózgu. Jak stwierdziła pani prof. Jackowska, która mi wtedy pomogła, sepsa w mózgu oznacza koniec funkcjonowania organizmu.
Po diagnozie przyszła wymowna modlitwa, o której wspomniałem?
Człowiek tak już jest skonstruowany, że modli się, kiedy jest szczególna potrzeba. Wtedy czekałam na wyniki.
To był najtrudniejszy moment w pani życiu?
Zdecydowanie tak. Nie ma porównania z którąkolwiek porażką meczową. Właściwie z żadną sytuacją, jaka mnie spotkała. Zagrożenie życia mojej córki było ogromne. Antybiotyk podano dożylnie, działa w osiemdziesięciu procentach przypadków. Szansa była więc spora, ale pewności nie mogliśmy mieć do samego końca.
Choroba najważniejszej osoby, jaką się ma, może czegoś uczyć?
Na początku nie. Czuje się rozbicie, sparaliżowanie strachem. Ale kiedy było lepiej i wreszcie wyszłam ze szpitala ze zdrowym dzieckiem, szybko przeprowadziłam wewnętrzną analizę. Dopiero z biegiem czasu do człowieka dociera, w jak fatalnym był położeniu. Nauczyłam się pokory do życia, szacunku. No i myślę, że z powodu choroby i zagrożenia, które ze sobą niosła, jeszcze bardziej pokochałam córkę.
Da się stopniować miłość do dziecka?
Życie daje sygnały. Robiłam plany, że urodzę dziecko, zajmę się nim w stu procentach przez jakiś czas i wrócę do normalnego życia, które u mnie kręciło się wokół siatkówki. Szybko jednak pojęłam, że są rzeczy ważne i ważniejsze. Dziecko nie wychowa się samo.
Michelle ma już 13 lat. Rozmawiała pani z nią o chorobie?
Tak, pogadałyśmy o tym kilka lat temu. To do niej nie docierało, nie może sobie wyobrazić, co wtedy czułam. Nic dziwnego, nie była świadoma zagrożenia, niczego, co się z nią działo. Przecież była tylko malutkim dzieckiem.
Dziś już nie analizujemy i nie wracamy do tego. Wystarczy.
Teraz jest pani silniejsza?
O tak! Zyskałam mnóstwo siły, odporności i pokory, o której mówiłam wcześniej. Dwa miesiące w szpitalu, obecność przy cierpieniu własnego dziecka to dla kobiety prawdziwa tragedia. Czasem łapię się na tym, że myślę o dzieciach, które teraz są dokładnie w tym samym szpitalu, cierpią i mają dokładnie taką samą szansę na przeżycie, co trzynaście lat temu moja córka. Nikt tego nie zrozumie, dopóki sam nie doświadczy.
Po kilku latach znów zmierzyła się pani z niezwykle groźną sytuacją. Choć tym razem dotyczyła bezpośrednio pani. Co było na płycie, którą wysłał turecki wielbiciel?
Moje prywatne zdjęcia. Nie na meczach, ale choćby podczas spacerów. Do tego mocne zbliżenia na twarz. Czułam się śledzona. Nagrał podkład złożony z niezwykle ponurej, strasznej muzyki. Bałam się o bezpieczeństwo swoje i bliskich.
Przypomnijmy, po którymś meczu we Francji dała pani autograf jednemu z kibiców. Okazał się być Turkiem, pani psychofanem. Potem niebezpiecznym stalkerem. Znał pani numer telefonu i adres zamieszkania.
Szybko poprosiłam o pomoc policję i kluby, aby nie wpuszczały go na mecze, kiedy grałam w Lidze Mistrzyń. Udało się uzyskać dla niego zakaz wstępu do Francji. Nie wiem, od kogo dostał mój numer telefonu, ale dzwonił po kilkadziesiąt razy dziennie. Wysyłał SMS-y. Pisał, że jeśli nie odbiorę połączenia, on popełni samobójstwo. Twierdził, że jest w szpitalu i ma zamiar podciąć sobie żyły. Prosił, żebym do niego przyszła.
To był czas, kiedy mieszkałam w zaadaptowanym na moje potrzeby garażu wbudowanym w piękną willę na wzgórzu. Z wielkiego renesansowego tarasu rozpościerał się piękny widok na całe Cannes. Pamiętam, że ze swojego okna kilkanaście razy dziennie wystraszona patrzyłam na ten taras.
Dlaczego?
Bałam się, że pewnego dnia stanie tam on. Pisał, że przyjedzie, wiedział o mnie wszystko! Sytuacja rzutowała zresztą nie tylko na życie prywatne, ale też zawodowe. Nie wyobrażam sobie, jak mogłabym się skupić podczas meczu Ligi Mistrzyń, wiedząc, że on może być na trybunach. Do głowy przychodziły dziwne myśli - może mnie zastrzeli, może napadnie? Kiedy mojego męża nie było w domu, wysyłał SMS-y, że Roberto [Mogentale, włoski siatkarz, mąż Małgorzaty Glinki - przyp. red.] zginął w wypadku samochodowym. Marzył o tym.
Jak reagował Roberto?
Był bardzo zdenerwowany, chciał jechać do Turcji i zrobić porządek. Odpisywał mu, że nie życzy sobie, aby z butami wchodził w nasze życie. Niestety, w takich przypadkach trzeba być ostrożnym. Korespondencja ze stalkerem może go tylko nakręcić. Staraliśmy się być przezorni.
Jaki był finał sprawy?
Zmieniłam numer telefonu, a stalker dostał zakazy wejścia na obiekty, w których rozgrywano mecze. Później dostałam ofertę gry w Turcji. Od razu przekazał władzom klubu, że mam psychofana, ale oni zapewnili, że będę bezpieczna. Potem jeszcze pisał do mnie na portalach społecznościowych. Pytał, dlaczego go blokuje, dlaczego nie może wchodzić na mecze. Wyznawał mi miłość, pisał, że przecież jest normalną osobą.
Aż wreszcie mu się znudziłam. Myślę, ze to jest typ człowieka, który musiał znaleźć sobie inną ofiarę. Pewnie w taki sposób żyje, to go nakręca.
Dlaczego wybrał akurat panią?
W tym czasie byłam najlepsza w Europie, byłam osobą publiczną. I pewnie podobałam mu się jako kobieta. Nie znam dokładnych przyczyn.
Dziś jest pani mniej ufna?
Nie, nie zraziłam się. Nigdy nikomu nie odmówiłam zdjęcia czy autografu. Stalker zatruł pewien czas w moim życiu, ale nie doznałam żadnej traumy. Tacy ludzie istnieją, trzeba sobie z tym radzić.
Wygląda na to, że nie potrafi pani długo żywić urazy. W książce opisano sytuację, kiedy trener Andrzej Niemczyk wyrzucił panią z drużyny. W dość niewybredny sposób. A po kilku latach zaprosiła go pani do domu na wspominki.
Ludzie popełniają błędy. Moim zdaniem jego zachowanie nie było racjonalne, po części podyktowała je choroba. Jestem pewna, że nikomu nie chciał wyrządzić krzywdy. Minęło parę lat, wszyscy ochłonęli. Każdy znalazł sobie miejsce. Byliśmy przecież dorosłymi ludźmi, razem wiele osiągnęliśmy. Po pierwsze potrafię przebaczać, a po drugie bardzo chciałam zaprosić trenera do siebie, bo wiedziałam, że jest bardzo chory. Nie wyobrażałam sobie, że mogłabym go pożegnać w takiej atmosferze.
Jak wyglądało spotkanie?
Było bardzo miło. Ugotowałam obiad. Mówił, że bardzo mu smakuje, a, muszę to przyznać, nie jestem wybitną kucharką. Rozmawialiśmy zupełnie swobodnie. Pamiętam mnóstwo dobrych emocji.
Pojawił się temat wykluczenia z kadry?
Nie wracaliśmy do tego. Uważałam i uważam, że to by było bez sensu. Nikt nie podjął tematu.
Co dziś pani czuje względem Andrzeja Niemczyka?
Same pozytywne emocje. Wtedy byłam zła, rozczarowana, ale to minęło.
Odnalazła się pani w życiu po karierze?
Trochę to trwało, ale udało się.
Dziś dba pani o siatkówkę, szkoląc najmłodszych adeptów.
Miałam możliwość, aby się tym zająć. Prowadzę fundację non profit. Mam olbrzymią satysfakcję z tego, co robię. No i ogarniętego męża, który zarabia dobre pieniądze. W czasie swojej kariery zebrałam też odpowiednią kwotę, aby przy naszych zsumowanych dochodach, nie martwić się o pieniądze. Chcę rozpowszechniać siatkówkę w Polsce i pomagać trenerom, których praca nie zawsze jest odpowiednio doceniana. To trudne wyzwanie, dzięki fundacji w Polsce szkoli się ok. trzy tysiące dzieciaków w dwudziestu miastach. Prowadzimy mnóstwo projektów. Teraz, dzięki mojej rozpoznawalności i wizerunkowi, mogę pójść do ministerstwa i prosić o wsparcie. Mają do mnie zaufanie.
Nie każdego rodzica utalentowanego młodego sportowca stać na to, aby wysłać dziecko za 2 tys. zł na obóz. Działalność fundacji pozwala tę kwotę zmniejszyć o ponad połowę.
To jest swego rodzaju podziękowanie ode mnie. Bo mnie się udało i nie dokonałabym tego bez pomocy ludzi, których spotkałam na swojej drodze.
Magdalena Stysiak wróciła po groźnej kontuzji. "Moje kolano jest jak u sześćdziesięciolatki" >>
Dramat polskiej siatkarki! Nie wystąpi na mistrzostwach świata >>
Oglądaj siatkówkę kobiet w Pilocie WP (link sponsorowany)