Nerwowo, ale zwycięsko. Trzy kluczowe momenty w meczu Polaków ze Słoweńcami

PAP/EPA / Na zdjęciu: siatkarze reprezentacji Polski
PAP/EPA / Na zdjęciu: siatkarze reprezentacji Polski

Złe miłego początki to scenariusz, który polscy siatkarze napisali w tym sezonie już po raz kolejny. Po trudnych meczach z Serbią i ze Słowenią, Biało-Czerwoni są w finale ME i przystąpią do niego jako zespół mocno zahartowany w boju.

To nie był piękny mecz, pełen płynnej gry, spektakularnych wymian i cudownych zagrań. To był mecz nerwowy, nierówny, "szarpany". Zarówno Polacy, jak i Słoweńcy okresy dobrej i bardzo dobrej gry przeplatali z fragmentami, w których cierpieli na boisku. Na szczęście Biało-Czerwoni tych drugich fragmentów mieli mniej od rywali.

Na pewno cierpieniem był dla nich pierwszy set, który mógł wlać dużo niepokoju w serca kibiców i zasiać myśl, że ta Słowenia w mistrzostwach Europy naprawdę jest dla naszych siatkarzy zaczarowana. Przy 12 błędach w jednej partii, ośmiu popsutych serwisach i ogólnie bardzo słabym poziomie zagrywki zawodników Nikoli Grbicia, można było się dziwić tylko jednemu - że przegrali tę odsłonę tylko 23:25.

Dobrze, że Polacy już po raz kolejny w tym sezonie pokazali, że potrafią szybko się otrząsnąć i wyciągnąć wnioski. Od drugiej odsłony poprawili swoją grę na tyle, by kolejne trzy partie z jak zawsze niezwykle walecznymi i nieustępliwymi Słoweńcami wygrać. Scenariusz ważnych meczów naszej ekipy o tytule "złe miłego początki" w tym sezonie już oglądaliśmy. Tak było w półfinale Ligi Narodów z Japonią, czy w niedawnym ćwierćfinale mistrzostw Europy z Serbią.

ZOBACZ WIDEO: Pod Siatką: Jak wyglądają w kadrze nostalgiczne momenty? Zobacz drogę Polaków do półfinału ME

W mojej opinii od stanu 0:1 czwartkowy półfinał Biało-Czerwonych miał trzy kluczowe momenty - po jednym na każdą z partii. Pierwszy, w secie numer dwa, to szybki pościg Polaków od stanu 2:6. Wolę nie myśleć, co by było, gdyby po fatalnym starcie nasi gracze pozwolili rywalom utrzymać się na fali i wygrać kolejną partię. Ale oni w tym newralgicznym momencie potrafili opanować frustrację i wykrzesać z siebie tyle energii i determinacji, by nie tylko szybko odrobić straty, ale i wypracować przewagę, która pozwoliła na wyraźne zwycięstwo.

Kolejny punkt zwrotny należy niestety do takich, których nikt z nas nie chce oglądać w żadnym meczu. W połowie trzeciej partii, gdy siatkarskie przeciąganie liny trwało jeszcze w najlepsze, Słoweńcy stracili swojego kluczowego zawodnika. Rozgrywający Gregor Ropret skręcił nogę i nie był w stanie kontynuować gry. Bez swojego "mózgu" Słowenia, która ławkę rezerwowych, w przeciwieństwie do Polski, ma bardzo krótką, wyraźnie straciła na jakości. Zastępca Ropreta, Uros Planinsić, chyba po prostu nie był gotowy na mecz o takim ciężarze gatunkowym. Grał solidnie, ale dość wolno i nie zawsze dokładnie. A jego koledzy przez kolejne minuty wyglądali na poruszonych stratą Ropreta i nie byli w stanie dotrzymać kroku Polakom.

Na czwartego seta jednak się pozbierali i znów stawiali twarde warunki. I tu właśnie dochodzimy do kluczowego momentu numer trzy. Wilfredo Leon, który wcześniej psuł serwis za serwisem (8 błędów w całym spotkaniu), ten jeden raz pokazał, dlaczego jego zagrywek obawia się każdy przyjmujący na świecie. Wszedł w pole zagrywki przy stanie 11:11, cisnął zza linii dziewiątego metra kilkoma siatkarskimi gromami i dał Biało-Czerwonym komfortową, sześciopunktową przewagę 17:11. Przewagę, która okazała się bezcenna w końcówce, gdy Słoweńcy podjęli ostatnią, desperacką próbę szarży i zbliżyli się tylko na dwa punkty.

Polacy nie zagrali pięknie ani porywająco, nerwów było sporo, ale najważniejsze, że w końcu, po długich ośmiu latach, udało się im przełamać słoweńską klątwę i pokonać drużynę z Bałkanów po serii czterech kolejnych porażek z tą ekipą w fazie play-off mistrzostw Europy (2015 - ćwierćfinał, 2017 - 1/8 finału, 2019 i 2021 - półfinał). Dzięki temu zwycięstwu stoją przed szansą, by drugi raz w historii polskiej siatkówki zdobyć tytuł najlepszej drużyny kontynentu.

Swoją drogą, jeśli po ich awansie do finału mistrzostw Europy mamy poczucie, że ta ekipa może grać lepiej, to tylko świadczy o tym, jak bardzo rozpuścili nas nasi siatkarze. My chcemy od nich już nie tylko zwycięstw, chcemy siatkarskich koncertów bez ani jednej fałszywej nuty. A przecież nawet te fałszywe nuty nie zmieniają faktu, że każdy z naszych graczy w swojej dziedzinie jest prawdziwym maestro.

Wracając jeszcze na chwilę do meczu ze Słowenią, chcę zwrócić uwagę, że być może nerwów na boisku byłoby mniej, gdyby kilku błędów nie popełnił słowacki sędzia Igor Porvaznik. Swoimi kontrowersyjnymi decyzjami arbiter trochę "rozbujał" mecz, pomyłki arbitra i jego nieprzejednana postawa zdenerwowały nawet Aleksandra Śliwkę, który przykłada dużą wagę do tego, by w czasie gry nie pozwolić ponieść się emocjom.

- Gdy obejrzy pan później tę sytuację, będzie się pan czuł winny - mówił Śliwka do Porvaznika po jednej z jego pomyłek. - Nie może nas pan karać za swoje błędy - zwracał mu uwagę w innej sytuacji, w której Słowak pokazał żółtą kartkę Norbertowi Huberowi.

Dobrze, że nasi siatkarze nie dali się wytrącić z równowagi i konsekwentnie zmierzali do celu, nawet jeśli szło im to mozolnie.

Nerwowe mecze, trudne momenty i boiskowe problemy w czasie turnieju hartują zespół. Budują jego pewność siebie i odporność psychiczną. Po ciężkich bojach z Serbią w ćwierćfinale i ze Słowenią w półfinale, w spotkaniu finałowym Polacy powinni być już gotowi na wszystko.

Grzegorz Wojnarowski, dziennikarz WP SportoweFakty

Czytaj także:
Charakterni i cierpliwi. Oceny Polaków za mecz ze Słowenią
"Wilfredo Show". Zobacz, co o Polakach piszą eksperci

Źródło artykułu: WP SportoweFakty