Zupa się przypalila i powstał smród - rozmowa z Maciejem Tietiańcem menadżerem reprezentacji Polski

Siatkarki reprezentacji Polski do Tapiei poleciały bez swojego menadżera. Maciej Tietianiec doznał kontuzji kostki, która wykluczyła go z dalekiej podróży. - Początkowo myślałem, że pękła mi kość - powiedział menadżer. Na szczęście uraz nie jest aż tak poważny i być może już za kilka dni odłoży na bok kule. Tietianiec twierdzi również, że trzy porażki Polek we Wrocławiu mogą przynieść dobre efekty w Pekinie, jeśli tylko zawodniczki wyciągną odpowiednie wnioski.

W tym artykule dowiesz się o:

Jakub Brąszkiewicz: Patrząc z perspektywy czasu, można powiedzieć, że najbardziej żal pojedynku z Tajkami, bo one były w naszym zasięgu. Czy ta porażka mogła załamać nasze siatkarki?

Maciej Tietianiec: Wydaje mi się, że dziewczyny nie są załamane. One po prostu przeżywają każde przegrane spotkanie. Można powiedzieć również, że mecz z Dominikaną był do wygrania. Ilość popełnianych błędów powoduje to, że rywalki zawsze przejmują kontrolę i od czasu do czasu zaczynają dyktować nam warunki gry, a na to nie powinniśmy sobie pozwalać. Można to po części tłumaczyć presją 3-4 tysięcy kibiców. Niektóre zawodniczki spotkały się pierwszy raz z taką atmosferą. To jest coś niesamowitego, jak wszyscy kibice śpiewają hymn, a później dopingują. Kułaga i Magiera robią z tego taki show, że Amerykanie są w szoku. W pewnym momencie sztab amerykański nie nagrywał tego, co dzieje się na boisku, ale to, co działo się na trybunach. Mam tutaj namyśli śpiewy na trybunach, włączanie naszej "klimatyzacji". W trakcie machania kartkami jeden Amerykanin odwrócił się w moją stronę i zapytał: What’s this? - a ja odpowiedziałem: This is polish aircondition. Drużyna przeżywa to wszystko i na pewno odczuwa presję. Dziewczyny nie przyznają się w żadnym z wywiadów. One mogą sobie po prostu nie zdawać sprawy, że to w pewnych momentach może palić zawodnika. Po spotkaniach widziałem statystyki, ale one nie odzwierciedlają wszystkiego. Podobne problemy mieliśmy my i nasze rywalki. Nie chcę się tu wdawać w wielką polemikę trenerską, ale w moim odczuciu bardzo dobrze się stało, że przegrały przy udziale aż tylu kibiców. Wydaje mi się, że one się nie załamały. Dziewczyny miały kryzys w danym momencie, a na to złożyło się kilka rzeczy. Tylu kibiców i taka atmosfera nie pomogły im, ale następnym razem już będą wiedziały jak się zachować. Przykładowo, gdy będziemy grali z Chinkami to wtedy w hali zobaczą jak około osiem tysięcy ludzi krzyczy w taki a nie inny sposób. We Wrocławiu pokazał się bardzo młody zespół, który niewątpliwe jest przyszłościowy. Większość z tych dziewczyn będzie stanowiło trzon pierwszego zespołu. Poza jednostkami, większość siatkarek ma szanse załapać się na Igrzyska Olimpijskie. Teraz nasze zawodniczki miały okazję posmakować, jak się gra przy takiej publiczności, wrzawie i tak wysokiej, nieforemnej hali, w której nie było nawet punktów odniesienia na suficie.

Nasze siatkarki wyglądały na nieco ospałe, zmęczone w tych spotkaniach. Mógłby pan powiedzieć jak reprezentantki trenowały w tygodniu poprzedzającym występy we Wrocławiu?

- Powiem ogólnie. Zawodniczki są bardzo zmęczone zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Połączenie tego daje taki efekt, jaki widzieliśmy. Był to po prostu marazm na boisku. Są różne metody wyjścia z tego. Akumulatory nie mogą być teraz naładowane, ażeby nie wykipiały za wcześnie. Efekty mają przyjść za jakiś czas. Jeśli chodzi o zmęczenie psychiczne, to dziewczyny naprawdę ciężko przeżywają każdą porażkę, a zwłaszcza na własnym parkiecie. Jeśli bylibyśmy tutaj w pełnym składzie, to być może powalczylibyśmy na przykład z Amerykankami może nawet o zwycięstwo , ale nie wiadomo, co byłoby później. Zmęczenie psychiczne można rozładować w różny sposób. Może to być w formie konkursu kawałów, albo można dać dziewczynom wolną rękę i jeśli chcą to mogą iść do kina. Takie jest moje zdanie. Siatkarki wyglądały tak, a nie inaczej, ale one podnoszą na siłowni setki ton. Niektóre z nich przebywają na zgrupowaniu od 10-11 maja i miały tylko kilka dni wolnego. Nie ma co się spodziewać, że będą wyglądały jak lekkie płatki i będą atakowały nie wiadomo z jakich piłek, bo tak na pewno nie będzie. Jest to okres przygotowań bardzo ciężki i męczący dla dziewczyn. Treningi są żmudne i monotonne. Delikatnie mówiąc one są przesycone siatkówką i mają jej dosyć. Bardzo chciały dobrze się pokazać i wygrać, ale czasami brakowało ognia i szybkości. To nie jest kwestia zgrania, ale połączenia zmęczenia psychicznego i fizycznego, a do tego doszła jeszcze presja wyniku. Chęci i woli walki im nie brakuje, ale czasami siły i odporności psychicznej, ale to uważam za dobry czynnik szkoleniowo-wychowawczy. Muszą się nauczyć z tym grać i zadać sobie sprawę, że kibic i naród polski oczekują zwycięstw, a one na prawdę chcą wygrywać.

Tak więc z krytyką zespołu należy się wstrzymać. Teraz siatkarki mają świetną szanse na naukę, bo tylko od najlepszych można się czegoś nauczyć, a niewątpliwie takim zespołami są Kubanki, Amerykanki czy Dominikanki. Nasze siatkarki rzadko mają okazję grać z takimi drużynami. Jak się przygotowujecie do spotkań z nimi?

- Praktycznie wszystkie zespoły bardzo dobrze rozpisujemy, nawet te azjatyckie. Natomiast można zadać sobie pytanie: czy my to tak naprawdę rozumiemy i wiemy jak przeciwko nim grać? Ja nie jestem do końca przekonany. Weźmy tutaj na przykład drużynę z Tajlandii. Najwyższa siatkarka tego zespołu mierzyła około 185 centymetrów, ale my nie potrafiliśmy w odpowiednim momencie zablokować lub stanąć w obronie. Nawet, gdy mniej więcej wiedzieliśmy jak to zrobić, to byliśmy tak zmęczeni, że nie mogliśmy tego zrobić. Szkoda, że te spotkania są przegrane, natomiast szkoleniowo dają bardzo dużo dziewczynom do myślenia. Trzeba umieć ze wszystkimi grać. Nawet z takimi zespołami, które łapią piłkę w ataku bardzo nisko. Na początku sobotniego spotkania Tajki praktycznie cały czas kiwały. Nasze siatkarki nie wiedziały jak się mają za to wszystko zabrać, ale po kilku rozegranych akcjach była już walka bardzo wyrównana. Oceniam to w ten sposób, że brakowało na w pewnych momentach siły fizycznej i psychicznej, aby wyzwolić z siebie dodatkową energię. Wtedy może by się to wszystko zazębiło i poukładało. Wszyscy jesteśmy zmęczeni - sztab szkoleniowy, siatkarki. Przez te dwa i pól miesiąca dusimy się we własnym sosie. Taki jest nasz zawód i musimy wytrzymać jeszcze do Igrzysk Olimpijskich.

Media donosiły, że po spotkaniu z Tajkami wybuchła awantura w szatni. Czy to faktycznie była aż taka afera, jaką się z tego zrobiło?

- Nie wnikam w tego typu rzeczy, bo to jest sprawa pomiędzy szkoleniowcem a siatkarkami. Znam treść i przebieg tego spotkania. Moim zdaniem trener i zespół był zdenerwowany i podłamany tą porażką. Doszło do ostrzejszej wymiany zdań pomiędzy szkoleniowcem a kilkoma zawodniczkami w trakcie meczu i po prostu ta kwestia musiała być wyjaśniona w szatni. Dlatego stałem i pilnowałem, aby nikt z dziennikarzy nie przeszkadzał. Co niektórzy chcieli prawie wyciągnąć zawodniczki. Przypaliła się zupa i powstał smród, który trzeba było jak najszybciej wyjaśnić. Marco Bonitta dobrze zareagował. Od razu po spotkaniu na gorącym palniku musiał rozwiązać pewne kwestie z zawodniczkami. Mam nadzieję i z tego co wiem z relacji dziewczyn to zostało już wyjaśnione. Powstało nieporozumienie, które Bonitta odebrał jako przejaw niesubordynacji u zawodniczek. Dlatego potrzebna była rozmowa, przelały się przy tym emocje. Siatkówka jest grą zespołową i nie decyduje w niej jeden człowiek tak jak na przykład w boksie. Tu jest dwanaście dziewczyn, a sześć, które przebywa na parkiecie. Zespół musi szybko reagować na decyzje, które podejmuje trener, a to, że nie zaiskrzyło w danym momencie mogło wynikać właśnie z obciążenia i zmęczenia psychiczno-fizycznego. Dlatego musieli sobie coś wyjaśnić. Dlatego po meczu siatkarki przebywały przez długi czas w szatni, a konferencja prasowa się opóźniła.

Po spotkaniu z Tajkami narzekał pan, że nie mieliście pomocnika. O co dokładnie chodziło?

- To jest swego rodzaju dziwna rzecz. Podczas pobytu we Włoszech każda drużyna miała opiekuna z ramienia organizatora głównego organizatora - FIVB i związku pomocniczego, czyli w tym przypadku włoskiego. Gospodynie miały nawet dwóch takich pomocników, którzy dbali oto, aby na przykład w porę autokar podjechał, o szereg innych spraw. Na przykład, gdy przyjechaliśmy do hotelu, to pierwszego dnia dowiedzieliśmy się, że kto wypije wodę to nie dostanie herbaty do kolacji i odwrotnie. Bzdura totalna i kabaret. To wszystko musiało się opierać na rozmowach między mną a ludźmi z kierownictwa, czyli organizatorami turnieju. Na tym poziomie to wystarczyło nam dać jakiegoś attaché, osobę znającą lokalne środowisko i układy. Wtedy mógłbym jej zgłosić, że jest brak wody. Akredytacje dostaliśmy praktycznie w piątek tuż przed meczem. W czwartek kogoś nie było i ktoś czegoś nie wydrukował. U nas, jeżeli chcemy coś bardzo przyśpieszyć, to nie możemy zapominać o stronie organizacyjnej i musimy trzymać tempo, które jest narzucone przez dyrekcję turnieju. Pojawiło się również zamieszanie z ręcznikami. Jedni mówili, że na sali będą, a inni, że trzeba zabrać z hotelu. To mogą się wydawać błahostki, ale powodują zupełnie niepotrzebne poddenerwowanie. Cztery siatkarki wezmą ręczniki a reszta nie, bo słyszała, że będą na hali i powstaje zamieszanie. Na okładce wychodzimy bardzo ładnie, ale organizacyjnie nie do końca. Natomiast odniosę się jeszcze do hotelu. Nie wiem, kto go wybrał, ale nadaje się do remontu, bo albo odpada zasłonka od prysznica lub sam prysznic i musimy ganiać szlauch. Klimatyzacja nie dawała się wyregulować. Okna się nie otwierały, oprócz lufcików. Kompletnym nieporozumieniem była organizacja spotkań w hali i giełdy staroci przed nią w niedzielę. My w eskorcie policji ledwo zdążyliśmy na mecz. Ktoś miał na to wpływ i mógł z miastem porozmawiać. To była jedyna taka giełda w promieniu około 500 kilometrów, więc dużo ludzi przyjechało z zagranicy. Sam z ciekawości przeszedłem się zobaczyć, co tam jest. Ktoś chyba się zdrzemnął i przespał ten termin. Niektóre kluby przekładają swoje mecze, które są dużo wcześniej zaplanowane, to przepraszam bardzo, ale chyba można było to jakoś inaczej zorganizować. Pewne osoby zbagatelizowały połączenie tych dwóch imprez, nie wiem nie wnikam w to kto. My nie jesteśmy przygotowani na to, a żeby na przykład Grand Prix oglądało 10 tysięcy ludzi i tyle samo przyszło na giełdę staroci, bo gdzie pomieszczą się wszystkie samochody. Nie jesteśmy gotowi nawet na połowę z tego. Ludzie parkowali w poprzek. Autokary nie mogły przejechać. Policja wszystkich rozganiała, a ludzie patrzyli na nas, jakby święte krowy przyjechały. Może się nie śmieją, ale patrzą na to z politowaniem.

Jak przebiegał wam poniedziałkowy dzień. Czy dużo było spraw do załatwienia przed dalekim lotem do Taipei?

- Miałem mały kocioł. Musiałem pouzupełniać wszelkiego rodzaju rozliczenia hotelowe i przyjąć faktury. Trzeba było zgrać również autokary i odprawić drużynę. Ze względu na kontuzję zostałem w Polsce, ale uczestniczyłem w odprawie zespołu do samego końca. Rano mieliśmy śniadanie i później po pół godziny dziewczyny pojechały na siłownie. Niestety siłownia, jaką dostaliśmy na terenie Wrocławia nie nadawała się dla nas, ponieważ nie mogła przyjąć dwunastu osób. Była za ciasna, nie klimatyzowana i przede wszystkim te maszyny nie były przygotowane do takich obciążeń, jakie są potrzebne w siatkówce. We Włoszech też nie było lepiej. Pierwszego dnia dostaliśmy salę zabrudzoną przez latające ptaki. Zanim rozpoczęliśmy trening, to Marco Bonitta poprosił kilka osób z obsługi, aby się tym zajęły. Ludzie przed naszym treningiem myli podłogę, a ptaki latały, bo hala była wietrzona. Już największym kabaretem jest to jak nam kochana FIVB zarezerwowała bilety na lot do Taipei. Na lotnisku dowiedziałem się, że dziesięć osób, które wylądują z naszej grupy w Monachium nie ma rezerwacji biletów na trasie Monachium - Hongkong. Stojąc przy okienku na lotnisku pani mi powiedziała, że tylko sześć lub siedem osób ma przypisany bilet do Hongkongu, a dziesięć lub dziewięć będzie nadanych dopiero w Monachium, bo możliwe, że niektóre osoby będą musiały zostać i czekać na następny lot. Powiedziałem doktorowi Krzyśkowi Rękawkowi, że jeśli nie mógłby się z Niemcami po angielsku porozumieć, to niech dzwoni do mnie bez względu na porę. Dla mnie niemiecki to praktycznie jak polski. Jak wracaliśmy z Włoch do Polski to też mieliśmy przygodę. Poleciała z nami Asia Frąckowiak, ale z jej wylotem już były problemy. Bilet był zarezerwowany w obie strony, a Włoszka, która nas obsługiwała powiedziała, że Asi nie ma w systemie.

Wspomniał pan o kontuzji. Czy to jest coś poważnego?

- Początkowo myślałem, że pękła mi kość, ale okazało się, że to jakieś ścięgienko gruchnęło. Lekki wylew jest, ale dobrze się mną zajęli - doktor i fizjoterapeuta. Zastosowali mi akupunkturę sportową. Poprosiłem o usztywnienie, bo nie muszę szybko wracać na parkiet. Mam nadzieję, że za kilka dni odłożę kule, szynę gipsową i będę radził sobie bez tego.

Czy wszystkie pana obowiązki przejął lekarz kadry Krzysztof Rękawek, czy może ktoś inny jeszcze poleciał z zespołem, aby się tym zająć?

- Umówiliśmy się, że zrobi to lekarz. Są to sprawy typu odprawy na lotnisku, zameldowanie ekipy w hotelu i organizacja spotkań - technical meeting. W niedzielę rozmawiałem z supervisorem z ramienia FIVB, widział, że chodzę o kulach. Życzył mi powodzenia i powiedział, że nie musiałem lecieć na Tajwan, ale kazał mi się kurować, żeby spotkać się w Pekinie. Jak się dowiedział, że spadłem ze schodów w autobusie to się zaczął śmiać. Myślał, że to stało się na treningu.

Był pan z siatkarkami do samego końca na lotnisku. W jakich nastrojach wylatywały?

- Ilość przegranych powoduje to, że praktycznie nie mamy szans na walkę o Final Six. Większość siatkarek z tego składu grało pierwszy raz w imprezie takiej rangi. Jedne żałują tego, a inne może nie tyle, co się cieszą, ale z niecierpliwością oczekują wolnego. Chcą już trochę odpocząć i spotkać się z najbliższymi i chociaż na moment zapomnieć o tej siatkówce i przygotować się psychicznie do dalszej współpracy. Nikt nie ma szczęśliwej miny, jeśli wie, że czeka go szesnastogodzinny lot z małymi przerwami. Jest to troszkę nerwówka, bo jak na przykład wracaliśmy z Włoch to nami lekko telepało w samolocie. Nie będę tutaj oszukiwał, za szczęśliwe to na pewno nie były. Jest to bardzo ciężka praca dla naszych dziewczyn, muszą dać z siebie bardzo dużo. Cieszyły się, że trochę odpoczęły w poniedziałek fizycznie, bo były tylko moment na siłowni. Na przykład Kasia Gajgał przeżywała to, że synek jest troszkę chory i dzięki sponsorowi - Plusowi dostała dodatkowy telefon, przez który będzie mogła kontaktować się z rodziną. Na pewno wszystkim humory się poprawią jak wrócą do Polski.

Komentarze (0)